Nikt by tego wszystkiego nie wytrzymał, gdyby ciotka Elza jednym ciągiem opowiadała. Gdyby te
straszne historie zebrała w jednym miejscu. Ale ona rozkładała je na raty, fragmenty, epizody, mówiła
z przerwami, jakby chciała Radę Starszych oswoić ze światem prawdziwym, jakiego jeszcze nie znali,
choć wydawało się im, że już wystarczająco dużo o nim wiedzą. Przyzwyczajała radę do rzeczy, które
nadchodzą. By w niczym nie była zaskoczona. Dawała do zrozumienia, że lepiej wiedzieć, niż nie
wiedzieć, przewidzieć, niż nie przywidzieć, bo i tak wcześniej czy później nas to spotka.
Nie bardzo się z takim rozumowaniem zgadzał dziadek Ignacy, bo któregoś wieczoru burknął: –
Lepiej by było, Elza, byś nam tego nie opowiadała.
A matka dodała:
– Dziecko słucha.
Ciotka Elza jednak uparła się przy swoim i odparła: – Gdyby ludzie nie opowiadali nam świata,
gdyby nie mówili, że świat ten jest zły, stałby się jeszcze gorszy. A przez to, że mówimy, zło się
trochę cofa, zatrzymuje się, choćby na moment, by sprawdzić, czy już o nim wiemy. I wtedy szukamy
ratunku.
Wydało mi się całkiem prawdziwe to, co ciotka mówi. Jak na mój malutki rozum, miała rację. Ale
matka strasznie się marszczyła, zerkała na zapiecek i marudziła. I być może to jednak ona miała rację.
Gdyż zło się nie cofnęło ani nie zatrzymało.
Bo oto ciotka opowiedziała nam, co się stało w jednej z chat koło Dryszczowa. Zjawiło się w niej
trzech bandytów. Gospodyni akurat piekła chleb. Wyjęli chleb z pieca, kobiecie i mężczyźnie przybili
dłonie gwoździami do stołu i kazali patrzeć, co robią z dzieckiem, które leżało w kołysce. Wsadzili je
do pieca, położyli na palenisku, wyjęli z torby butelkę z wódką i chlusnęli na ogień. Buchnął płomień i
objął ciało długimi, czerwonymi językami. A oni rechotali, oblizywali palce i pokrzykiwali, że
szykują smaczny obiad. Płacz dziecka trwał krótko. Kobieta i mężczyzna szlochali i podrywali się od
stołu. Ale im bardziej się szarpali, tym bardziej rozszarpywali swoje rany. W końcu ustali, opadli
głowami na stół i cichutko łkali. Wtedy bandyci wyjęli skwierczące jeszcze ciało, położyli przed nimi
na dużym drewnianym talerzu, podali noże, kazali kroić i jeść. Kobieta zemdlała, a mężczyzna ryczał
jak zranione zwierzę. Jeden z morderców chlusnął na kobietę wiadro wody, by ją ocucić, a gdy
otworzyła oczy, odkroił kawałek spieczonego ramienia, wbił na nóż i siłą wpychał kobiecie do ust.
Mężczyzna, miotający się bezsilnie przy stole i wyjący jak wilk, posiwiał, podniósł głowę i patrzył
niewidzącym wzrokiem przed siebie. Zwariował. Mordercy podpalili dom i zniknęli wśród drzew.
I wtedy wylazł spod łóżka chłopiec, który w ostatniej chwili zdołał się tam ukryć i wszystko
słyszał. Wyskoczył z płonącego domu i opowiedział, co się stało.
Zamieniłem się w szczura, który ucieka przed złym światem. A potem w ptaka, który podrywa się
do lotu, ale ma urwane skrzydła. Stawałem się cieniem wielu rzeczy, które się nagle kurczyły i
pobladłe padały na ziemię. Nie wiedziałem, czy mam się wsunąć pod łóżko i pośród pajęczyn
zamieszkać, czy skulić na zapiecku i nasłuchiwać, co nowego jeszcze się zdarzy. Czmychnąłem po
pajęczej sieci spod łóżka na zapiecek i zastygłem, zerkając z góry na Radę Starszych, ale najbardziej
na ciotkę Elzę.
Ciotka siedziała z pochyloną głową. Jej milczenie było tak dojmujące, pełne przerażenia i bólu, że
matka już sobie nie mogła z nim poradzić, gniotła dłonie, zagryzała wargi, zamykała oczy i mocno
zaciskała powieki, rozpaczliwie błagając o pomoc ojca, ale ojciec zagryzł zęby, a potem ostrożnie
sprawdzał, czy ciotka nadal siedzi na swoim miejscu i czy to naprawdę ona, a nie sen lub jakieś
urojenia, halucynacja, która człowieka o każdej porze w tym strasznym czasie może dopaść. Nieraz
bowiem się zdawało, że jakaś zaczarowana zjawa staje przed nami, duch omotany szmatami, a nawet
czarci pomiot, który błyska ślepiami i nie wiadomo, czego od nas chce oraz co z niego wyjdzie. Tym
razem matka ostrożnie otworzyła oczy i trzęsącym się głosem, z rezygnacją rzuciła: – Mów, Elza!
Tego się po matce nie spodziewałem.
Jeszcze przed chwilą broniła mnie przed zjawami, marami świata. Twierdziła, że nie powinienem
takich rzeczy słuchać, a tu raptem: „Mów, Elza!”. Co ma mówić, myślałem. Znowu ma opowiadać o
tych strasznych rzeziach?! O tych potworach, które zieją siarką i ogniem? I po nocach mnie ścigają. A
ciotka uniosła głowę i walnęła: – Stary Bąk zarąbał siekierą Wołodźkę.
– Co?! – jęknęła matka.
Ciotka skinęła głową.
Po usmażonym w piecu dziecku, zdawało mi się, że już wszystko jestem w stanie znieść, nawet
odrąbaną przez starego Bąka głowę. Ale okazało się, że nie było to takie proste. Znałem starego Bąka.
I znałem Wołodźkę. Różne już rzeczy tutaj słyszałem, ale by stary Bąk zarąbał siekierą własnego
syna, tego jeszcze nie słyszałem. Co innego, kiedy Ukraińcy ścinali głowy Polakom. To już
wiedziałem. Bo nasłuchałem się tego po uszy. Albo że Żydów dźgali, Cyganów gnali ze wsi. To też
słyszałem. Ale żeby Ukrainiec zarąbał siekierą drugiego Ukraińca, na dodatek własnego syna, tego nie
mogłem pojąć. A tu nagle stary Bąk obharatał Wołodźce głowę. A może nie obharatał?! Może się
ciotce przywidziało, broniły się we mnie ostatnie szańce zdrowego rozsądku. Albo się przesłyszała,
myślałem. I to tak nagle obharatał?! – nie dawałem wiary. Przecież to był Wołodźka. Silny jak tur
chłopak. Nie pozwoliłby na to. A poza tym, myślałem, był miły, kopał ze mną szmaciankę, lubił
opowiadać wice, śmiał się, nawet rechotał, jak coś go rozśmieszyło. Pomagał rodzicom w domu. Ze
studni wodę do chaty nosił. Krowy poił. Dach ojcu naprawiał. Sąsiadom z pola snopki zwoził. Po
łąkach z młodszymi chłopakami ganiał. Ludziom starszym na polu pomagał. Nikt na niego nie
narzekał. A jego piękna matka, Lusia Bąk, która z polskiej rodziny Wysockich się wywodziła, błagała
Boga, by Wołodźkę na popa wyświęcić. Bo pobożny był. Co niedzielę do cerkwi chodził. Ręce jak
święty przed ołtarzem składał. Pieśni pięknie w chórze śpiewał. A głos jaki miał?! Artystą zostać
mógł. Tak gadali ludzie. A tu takie nieszczęście?! Stary Bąk głowę mu odrąbał. Dlaczego? Po co?
Kiedy? Nikt tego nie wiedział, poza ciotką Elzą. Musiało się to stać o zmroku.
Siedzieliśmy, jakby piorun w chatę walnął. Zaćmienia dostali wszyscy. Nikt się nie ruszał. Matka
głośno przełknęła ślinę i niemo się wpatrywała w ciotkę. Była blada, jej twarz zrobiła się
pergaminowa, usta zsiniały i zaschły, jak suszona śliwka. Dziadkowie wyglądali, jakby byli
sparaliżowani. Wujkowie mieli zamknięte oczy. A ja coraz bardziej zanikałem. Jakaś straszna
ciemność gęstniała mi przed oczami, spod powiek czmychały sine cienie, a w środku mroków jakiś
potwór z rogami się miotał.
– To było tak – usłyszałem niski, chrapliwy głos ciotki. – Któregoś dnia syn Bąka, Wołodźka, gdy
matka podała śniadanie, zrobił się jakiś butny, niechętnie na nią patrzył, z gniewem podnosił oczy, a
nigdy się tak nie zachowywał. Ojciec nie zwracał na to uwagi. Matka pomyślała, że się nie wyspał,
ponieważ poprzedniego dnia poszedł do lasu i wrócił późną nocą. Od pewnego czasu tacy ukraińscy
chłopcy jak on zbierali się poza wsią, o czymś żywo rozprawiali, a potem szli do lasu. Nic
nadzwyczajnego w tym nie było. Młodzi mają różne zachcianki, tłumaczyła ciotka. Tym razem też coś
we własnym gronie załatwiali. A potem ruszyli w stronę zagajnika. Tylko że po takich wyprawach
Wołodźka się zmieniał. Już nie ganiał z chłopakami za piłką. Nie pomagał sąsiadom drewna rąbać ani
snopów z pola zwozić. Zamknął się w sobie i rozmyślał. I właśnie tego ranka był ponury, ze zmiętą
twarzą, nieswój i zamyślony. Matka, jak co dzień, podała mu śniadanie, jajecznicę z trzech jajek ze
skwarkami z boczku, pajdę chleba z masłem i serem, na dodatek kawałek kiełbasy, ale on jeść nie
chciał. Odsunął nerwowo miskę i burknął, że nie jest głodny. Na matkę nawet nie spojrzał. Tylko
rzucał ukradkowe spojrzenia na ojca, jakby sprawdzał, czy ojciec widzi jego dziwne zachowanie. A
stary Bąk patrzył w okno i nic nie mówił. Matka jeszcze raz zachęciła Wołodźkę, by jadł, ale on się
już nie odezwał, tylko wzruszył ramionami, jakby go to nie dotyczyło. Scena powtórzyła się i
następnego dnia. A był to dzień, gdy w pobliskim lesie polscy chłopi znaleźli martwe ciała dwu
nieznanych osób. Wieść o tym lotem błyskawicy rozniosła się po okolicy. Zapanowała trwoga, że
mordy do wsi się już zbliżają. Wołodźka nie zjadł tego dnia także obiadu. Matka popatrzyła na niego
ze smutkiem, a on wyszedł z domu i wrócił dopiero pod wieczór. Matki wtedy w chacie nie było,
poszła do swego dziadka po gęś na niedzielę. Wołodźka wszedł do izby i zastał samotnego ojca, który
milcząco się w niego wpatrywał. Wołodźka wyczuł od progu, że ojciec ma do niego pretensje i spytał:
– Co jest, ojciec?
– Co się z tobą, Wołodźka, dzieje? – zagadnął ojciec. – Śniadania nie chcesz jeść, znikasz na cały
dzień z domu, obiadu odmawiasz matce, dlaczego? – patrzył na niego w skupieniu. – Co się takiego
stało, że tak się boczysz?
Wołodźka wzgardliwe wydął usta i palnął:
– Nie będę jadł z ręki Polki.
– Co? – nie zrozumiał ojciec.
Myślał, że się przesłyszał. Aż uniósł się z siedzenia.
– Nie będę jadł z ręki Polki – z butą powtórzył Wołodźka.
– Jakiej Polki? – ojciec wbił w niego wzrok.
– Twojej żony – hardo odparł Wołodźka.
Nie matki powiedział, tylko „twojej żony”.
Bąk ciężko usiadł na ławie i nie spuszczał z niego oczu. Musiało go to mocno dotknąć, bo wyczuł
w słowach Wołodźki pogardę, ale powstrzymał gniew. Poruszał szczękami, lecz nie wybuchnął, choć z
natury był gwałtowny. Jeszcze nie tak dawno tulił go do piersi, opowiadał mu bajki o rycerzach i
królach, którzy śpią w górach, o Wernyhorze, duchach i zjawach, które nawiedzają żywych, a
Wołodźka prosił go o nowe opowieści. Może rzeczywiście na popa by go wyświęcić, myślał już tak
jak żona. I do wyższych szkół wysłać. Tak mu dobrze z oczu patrzy. A tu nagle takie zachowanie. Nie
poznawał go. Nie rozumiał, dlaczego jego syn do swojej matki odnosi się jak do wroga, z niechęcią, a
nawet z pogardą.
– Dlaczego tak mówisz? – panował nad sobą. Jednak to było trudne. Wstał z ławy i począł chodzić
po izbie. Po chwili zatrzymał się przed Wołodźką i z żalem spytał: – Dlaczego, synku? Przecież to
twoja matka.
– Polka! – palnął Wołodźka z odrazą.
– Twoja matka – wyraźnie, wolno i z naciskiem powiedział ojciec. Ale po chwili zbladł. Bowiem
Wołodźka mściwie wysyczał: – Zarżnę ją! – i zmierzył starego Bąka zimnym spojrzeniem.
– Matkę zarżniesz? – pochylił się nad nim ojciec.
– Tak, zakatrupię, jak lochę – wycedził Wołodźka.
Stary osłupiał. Pierś przeszył mu gwałtowny ból. Poczuł, jak szybko wali mu serce. Przez chwilę
trwał nieporuszony. Czuł, jakby mu w środku coś pękło. Przecież to niemożliwe, myślał i patrzył
zdruzgotany na Wołodźkę. Przypomniał sobie, jak Wołodźka był mały i przez długie miesiące
chorował na płuca, a matka noc w noc nie spała, czuwała przy jego łóżku, tuliła go i śpiewała
piosenki, nosiła na rękach. A rano padała ze zmęczenia. Ale nie ustawała w pielęgnowaniu. A teraz?…
Patrzył na syna i wydało mu się, że to nie jego syn, a ktoś daleki, obcy i zimny jak lód. Zacisnął zęby,
a potem z nadzwyczajnym wysiłkiem spytał: – Jak to zrobisz? – wbił w niego ciężkie, ciemne oczy.
– Chcesz wiedzieć? – ożywił się Wołodźka, sądząc, że ojciec staje po jego stronie. Jakby go do
spisku wciągał.
– Tak – odparł nieoczekiwanie ojciec, wykrzywiając twarz. Wołodźka uznał to za dobry znak. Bo
przecież ojciec był Ukraińcem. A Ukraińcy trzymają się razem.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Wołodźka upewnił się i zrobił krok w jego stronę.
– Naprawdę – przez twarz ojca przesunęła się ciemna chmura. I to musiał Wołodźka zauważyć i
również uznał za dobrą monetę, bo ochoczo rzucił: – Już dawno to zaplanowałem.
– Dawno? – ojciec jak gdyby zbierał się w sobie. Przez jego twarz przebiegł dziwny skurcz.
– Tak, dawno – z zapałem odparł Wołodźka.
– I jak to zrobisz? – ojciec wciąż nie spuszczał z niego oczu.
– Pokazać ci? – Wołodźka wciągał starego coraz głębiej w sieci spisku.
– Pokaż – skinął głową Bąk.
– Jesteś pewny, że chcesz? – zawahał się Wołodźka.
– Tak, synku, chcę – dziwnie ciepło powiedział Bąk. Wołodźka uznał to za przyzwolenie.
– Dla Samostijnej Ukrainy? – spytał.
– Tak, synku, dla Samostijnej Ukrainy – kwaśno odparł ojciec, ale Wołodźka już tak był przejęty
poparciem starego, że rzucił się do drzwi i krzyknął: – Chodźmy do stodoły!
– Dlaczego do stodoły? – spytał stary.
– Bo tam ją zarąbię.
– Siekierą? – staremu twarz zmieniła się nie do poznania, zgorzkniała, stwardniała, jednak tego
Wołodźka już nie dostrzegł, bo mu się nie przyglądał.
– Siekierą – potwierdził.
Odwrócił się, zrobił kilka kroków w stronę sieni, wziął siekierę i pokazując, pochwalił się: – Już ją
naostrzyłem. Jest teraz ostra jak brzytwa – pogładził ostrze.
Stary z ciężkim sercem przyglądał się jego twarzy. Zdawało mu się, że już nie poznaje syna. Niby
ten sam, te same rysy, oczy, czoło, policzki, nos, ten sam chód, głos, a jednak już inny, obcy, cudzy.
Coś mu się w środku zmieniło, pomyślał. Ale kiedy? Jak? Dlaczego? Kto tego dokonał? Bo przecież
nie ja, zastanawiał się. I chciał go spytać, co się z nim stało, ale nie zdążył.
– Chodź – Wołodźka pociągnął go za sobą.
Szli do stodoły, jeden za drugim, w milczeniu.
A gdy znaleźli się w środku, Wołodźka wyjął spod słomy drewnianą kłodę i postawił ją na środku.
– Przyniosłeś ją z drewutni? – spytał ojciec.
– Tak, z drewutni – poświadczył Wołodźka.
– Dawno?
– Dawno.
– To od kiedy chcesz matkę zabić? – upewniał się stary.
– Matkę?! – gniewnie burknął Wołodźka. – Sukę!
Stary zagryzł wargi. Poruszył szczęką. Ale opanował się.
– Od kiedy więc chcesz ją zabić? – ponowił pytanie.
– Od dawna – twardo odparł Wołodźka.
– To pokaż, synku, dokładnie pokaż, jak to zrobisz – dziwnie łagodnym, spokojnym głosem
powiedział stary, przełknął ślinę i czekał na reakcję.
Wołodźka wsunął siekierę za pas i odrzekł z pogardą: – Jak ta Polka pójdzie do stodoły po plewę,
skoczę za nią, położę głowę na pieńku i za jednym zamachem odrąbię – mówił, jakby kurę miał zabić.
Stary poczuł, jak mu się ziemia spod nóg usuwa. Wytarł pot z czoła, który mu spływał już po
karku.
– A jak się zacznie wyrywać? – spytał. Czuł, jak wali mu serce.
– I na to mam sposób – chełpił się Wołodźka.
– Jaki? – dociekał stary, zaciskając pięści.
Wołodźka wsunął rękę w słomę koło belki i wyjął konopny sznur.
– Mocny! – pochwalił się, szarpiąc.
– Mocny – gorzko powiedział ojciec, ale i tym razem Wołodźka nie zwrócił na to uwagi.
– Zwiążę ją, położę głowę na pieńku… – opowiadał, ale stary Bąk mu przerwał.
– Umiesz wiązać? – spytał.
– Możesz się przekonać – z przechwałką odrzekł Wołodźka. – Ja będę Polką, a ty mną – wyciągnął
do starego sznur. – Ja ci powiem, co masz robić.
– No? – mruknął stary, biorąc sznur. Wołodźka odstawił siekierę i kontynuował, pokazując
miejsce, w którym się rozegra scena.
– Rzucę ją twarzą do ziemi, zwiążę ręce… – położył się na klepisku. – Wiąż mnie, o tak – wysunął
ramiona, pokazując, co ojciec ma z nim robić.
Stary pochylił się nad nim i związał ręce.
– A teraz nogi – instruował Wołodźka.
Stary związał mu nogi.
– Przeciągnij sznur z nóg do głowy i zawiąż na szyi od pleców – pouczał.
Gdy stary wykonał polecenie, Wołodźka powiedział: – Widzisz, jak dobrze opanowałem wiązanie.
– Uczyli was tego w lesie? – spytał chrapliwie stary, przypominając sobie teraz jego wędrówki po
nocy, ale mu się głos zaciął, jakby w środku coś pękło.
– Tak – odparł Wołodźka. – Uczyli nas. I wielu innych rzeczy nas uczyli. „Dekalog ukraińskiego
nacjonalisty” znam na pamięć – chełpił się. – Możesz mnie obudzić w nocy, a zacznę recytować jak
pacierz – był wyraźnie rozemocjonowany. – Widzisz, ruszyć się nie mogę – próbował wyprostować
nogi, ale nie był w stanie. – Bo jak ruszę nogą – tłumaczył – pętla zaciska się na szyi. Polka ani
drgnie. I zrobię z nią, co zechcę – chwalił się.
– Dobrześ to, synku, wykombinował – rzucił stary, patrząc w ziemię.
– Podłóż pieniek pod głowę i weź siekierę – polecił Wołodźka.
Stary podłożył mu pieniek pod głowę i stanął nad nim z uniesioną do góry siekierą.
– Mocny plan? – zdążył jeszcze spytać Wołodźka, gdy usłyszał: – Mocny, synku!
Siekiera błysnęła, a głowa Wołodźki potoczyła się po klepisku. Fontanna krwi trysnęła na boki.
Stary zacisnął zęby, wolnym krokiem opuścił stodołę i po niedługim czasie razem z żoną, z tobołkami
na plecach, ruszyli w świat.
Nikt tego wieczoru w naszej izbie już się nie odezwał.
Ciotka Elza pokiwała głową, omotała się chustami i wyszła.
Po niej w milczeniu chatę opuścili dziadkowie i wujkowie.
A ja całą noc widziałem, jak stary Hreczuch odrąbuje synowi głowę.
I nie mogłem zasnąć.
Komentarze
Prześlij komentarz