"Nadeszła nieuchronna katastrofa. Pewnej niedzieli usłyszeliśmy, że uzbrojeni banderowcy zbliżają się do naszej wsi. Był marzec 1944 roku, śnieg leżał jeszcze na łąkach. Ojca nie było w domu, bo akurat stał gdzieś na warcie. Przybiegli do nas przerażeni sąsiedzi i od razu zaczęli zbiegać do piwnicy. Mama, jak się miało okazać na nasze nieszczęście, uznała jednak, że piwnica nie jest pewnym schronieniem. Wraz z innymi mieszkańcami wsi popędziliśmy więc do oddalonego o kilka kilometrów Podkamienia. Schroniliśmy się w klasztorze ojców Dominikanów, którego prastare, potężne mury dawały złudzenie bezpieczeństwa. Na terenie klasztoru zgromadził się już tłum polskich uchodźców z Wołynia i z okolicznych, zagrożonych zagładą wiosek. Do dziś mam przed oczami całe to zbiorowisko. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Bezbronni, przestraszeni, bezradni. Razem zaczęliśmy się modlić...
Spodziewany atak jednak nie nastąpił. Ktoś przyniósł wieść, że to nie żadni banderowcy, tylko polskie wojsko na koniach. Fałszywy alarm! Odetchnęliśmy z ulgą i wyszliśmy poza mury. Ruszyliśmy w drogę powrotną do naszej wsi. Okazało się jednak, że to nie było polskie wojsko... To naprawdę była Ukraińska Armia Powstańcza... W Palikrowach zaczął się pogrom... A my znaleźliśmy się w jego centrum... W panice wbiegliśmy na teren obejścia znajomej. Miała obszerną stodołę, a w niej piwnicę. Wskoczyliśmy do środka, było już tam trochę ludzi. Cały czas dochodzili nowi. Patrzyliśmy na siebie w niemym przerażeniu. Jak się okazało, wśród nas była kobieta, która zmówiła się z banderowcami. Gdy tylko rozległ się pierwszy wystrzał z pistoletu - to musiał być umówiony wcześniej znak - zaczęła się drzeć wniebogłosy. Usłyszeli ją natychmiast. I przyszli.
- Dawaaaaaaaaj! Dawaaaaaaaaj! - oprawcy wygonili nas na łąkę. Banderowcy byli straszni. Mundury, wysokie buty, pistolety maszynowe i karabiny. Złe, nienawistne spojrzenia. Byliśmy przerażeni. Wkrótce na łące zebrał się spory tłum - niemal wszyscy mieszkańcy Palikrowów. Banderowcy otoczyli nas i zaczęli wszystkim sprawdzać dokumenty. Ukraińców kierowali na jedną stronę, a Polaków na drugą. Ukrywających się w wiosce Żydów spędzili za rów. Dokonywali selekcji przed egzekucją. Ukraińców puścili wolno, a wokół nas zaczęli rozstawiać karabiny maszynowe. Mama, jak zwykle, trzymała mnie na plecach w chuście. Dzięki temu wszytko świetnie widziałam. I zobaczyłam, że w ostatniej grupie schwytanych Polaków banderowcy przyprowadzili tatę. Mój braciszek szlochał i cały się trząsł. Ukraińcy zbili go podczas drogi karabinowymi kolbami, bo nie podobało im się, że głośno płakał.
Oprawcy najpierw kazali Żydom rozebrać się do naga. Po wykonaniu rozkazu ci nieszczęśni ludzie zaczęli się modlić. Wyglądało to upiornie. Panował niesamowity ziąb, a oni nie mieli na sobie żadnego ubrania. Cali dygotali z zimna, oczy zwrócili ku niebu. Zaraz odezwały się pierwsze wystrzały, a Żydzi zaczęli padać jeden po drugim na ziemię. Śnieg zrobił się czerwony od krwi. Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ogarnęła mnie zgroza. Potem oprawcy wzięli się za Polaków. Zaczęli ustawiać nas trójkami. Rozległy się jęki, szlochy, krzyki, błagania. Teraz już wiedzieliśmy, co nas czeka. Nie było ratunku. I nie było litości. Mieliśmy zginąć. Na łące stał tłum Polaków, jak się później dowiedziałam, ponad trzysta pięćdziesiąt osób. Niełatwo jest zgładzić tak dużą grupę ludzi. Rozstrzeliwania trwały więc bardzo długo. Musieliśmy patrzeć na śmierć naszych sąsiadów, znajomych... Serie z broni maszynowej, krzyk mordowanych, przekleństwa katów. Sceny iście dantejskie.
Kiedy nadeszła nasza kolej, rodzice milczeli. Ja cały czas siedziałam w chuście, kurczowo wpijając się w plecy mamy. Ludzie stojący bezpośrednio przed nami zaczęli padać na ziemię, huk wystrzałów stał się ogłuszający. Kule zaczęły świstać obok nas. Nagle niebo zawirowało mi nad głową i poczułam potężne uderzenie. Zorientowałam się, że leżę na ziemi, przygnieciona ciałem mamy. Mama miała ręce szeroko rozrzucone na boki. Nie ruszała się. Obok usłyszałam straszne jęczenie. To jęczał mój tata. Wyjrzałam spod futra mamy i zaczęłam błagać go szeptem:
- Tato, tatusiu, cicho... cicho... Prosiłam go, zaklinałam, ale on coraz bardziej jęczał. Był ciężko ranny. Wtedy usłyszeli go Ukraińcy. Jeden z nich stanął nad ojcem. Wycelował z karabinu i dobił go na moich oczach. Kula trafiła w głowę. Uchem i ustami buchnęła gęsta krew, zalewając mu całą twarz. Schowałam się głębiej pod futro mamusi. Leżałam nieruchomo, udając trupa. Spod ciała mamy wystawała mi jedna noga. Bałam się zmienić pozycję, bo wydawało mi się, że banderowcy zapamiętali pozycję mojego ciała. Jeżeli zobaczą, że coś się zmieniło, zorientują się, że żyję, i mnie zamordują. Cały czas w duchu się modliłam. Odmawiałam "Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko" i "Aniele Boży, stróżu mój", bo tylko tyle umiałam. Jak kończyłam jedno, zaczynałam drugie. I tak na okrągło. Ile to mogło trwać? Nie wiem. W końcu banderowcy sobie poszli, pozostawiając za sobą łąkę usłaną ciałami rozstrzelanych ludzi. Po kilku godzinach odważyłam się wyjrzeć z kryjówki. Mimo późnej pory było jasno jak za dnia. To Palikrowy stały w ogniu. Na tle szalejących płomieni widać było uwijające się czarne postacie, skakały niczym malutkie chochliki. To Ukraińcy plądrowali wieś. Stanęłam na nogi. Zaczęłam szarpać mamę za rękę i krzyczeć:
- Mamusiu, wstawaj! Musimy iść, uciekać! Wstawaj. Do mojej świadomości nie dochodziło to, że mama nie żyje. Potem dowiedziałam się, że dostała postrzał prosto w głowę. Ręce miała rozłożone jak na krzyżu. Pewnie w ostatniej chwili życia chciała mnie uchronić przed nadlatującą kulą. Nagle spostrzegłam, że w kierunku pastwiska idzie dwóch mężczyzn. Pewnie usłyszeli, jak krzyczałam. Szybciutko z powrotem wczołgałam się pod mamę. Starałam się odtworzyć pozycję, w której wcześniej leżałam. I zamarłam. Dwaj banderowcy zaczęli strzelać do rannych. Widocznie nie tylko ja przeżyłam masakrę. W końcu stanęli nade mną. Byłam przerażona. Serce waliło mi jak oszalałe. Bałam się poruszyć, drgnąć, oddychać. Zacisnęłam mocno powieki, czekając na huk pocisku. Czekając na śmierć. Jeden z banderowców powiedział, patrząc na mnie:
- Szkoda naboju. Ona już i tak nie żyje. I na potwierdzenie tego kopnął mnie mocno w wystającą nogę. Ja się nie poruszyłam, a nogę spuściłam bezwładnie. To utwierdziło upowców w przekonaniu, że jestem martwa. Poszli dalej. Odetchnęłam z ulgą... Będę żyć. Do dziś nie wiem, skąd w małym dziecku znalazło się tyle rozumu. Długo tak leżałam bez ruchu. Bałam się, że mordercy znowu wrócą. W końcu usłyszałam ciche wołanie:
- Józiu, Józiu! Czy ty żyjesz? Józiu! - To była panna Róża, nasza sąsiadka. Musiała widocznie usłyszeć, jak wcześniej wołałam mamę. Ona też przeżyła, choć była poważnie ranna w plecy. Odezwałam się do niej. Chciałam wstać, ale nie mogłam. Ciało miałam zesztywniałe z zimna. Jakoś się jednak wygrzebałam i zaczęłam raczkować, czołgać się po sztywniejących trupach. Patrzyły na mnie szeroko otwartymi, martwymi oczami. Na ich twarzach zastygło przedśmiertne przerażenie. Okazało się, że masakrę jakimś cudem przeżył również mój braciszek. Leżał pod zwałem trupów i teraz też wygrzebał się na powierzchnię. Razem z panną Różą pomogli mi iść. Byłam wysmarowana krwią od stóp do głów. Doszliśmy do rzeki, weszliśmy do wody. Po drugiej stronie stał dom, bardzo porządny. Mieszkała w nim bardzo elegancka i prawa kobieta, Ukrainka. Bez wahania wpuściła nas do środka i ukryła u siebie w piwnicy. Siedzieliśmy tam jeszcze z kilkoma osobami, które ocalały z rzezi, między innymi z pewnym Żydem. Ten mężczyzna wykorzystał chwilę nieuwagi Ukraińców, wskoczył goły do rzeki i przepłynął na drugi brzeg. Nie miał ubrania, więc siedział w kącie opatulony kocem. W nocy rozległ się potworny łomot do drzwi. Mimo że siedzieliśmy w piwnicy, słyszeliśmy go wyraźnie. Do domu wpadli banderowcy i jacyś ludzie ubrani w niemieckie mundury. Zaczęli się wydzierać na naszą gospodynię. Powiedzieli, że ktoś widział w jej domu Polaków. Domagali się, aby natychmiast nas wydała. Ona stanowczo zaprzeczała, mówiąc na przemian po niemiecku i po ukraińsku. W końcu dali jej spokój i wyszli. Ledwo zamknęły się za nimi drzwi, gospodyni zbiegła do nas do piwnicy i rzuciła pospiesznie:
- Musicie być teraz cicho. Ani mru mru! Nie minęło pół godziny, kiedy wrócili. Widocznie spodziewała się tego, dlatego nas ostrzegła. Znowu przeszukali cały dom i strych, ale wejścia do piwnicy nie zauważyli. Na odchodnym z wściekłości strzelili do niej. Kula poharatała jej rękę. Spędziliśmy u tej pani jeszcze jedną noc, ale nazajutrz każdy musiał iść w swoją stronę. Ryzyko było zbyt duże. Nie mogliśmy dłużej zostać. Razem z braciszkiem nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. Zrobiliśmy więc jedyną rzecz, jaka przyszła nam do głowy - wróciliśmy do domu. Smutny to był powrót. Tym bardziej, że na miejscu dowiedzieliśmy się, iż wszyscy ludzie, którzy ukryli się u nas w piwnicy, ocaleli. Banderowcy ich nie znaleźli. Okazało się więc, że ta kryjówka była bezpieczna... Gdybyśmy wszyscy razem schronili się w piwnicy, rodzice by przeżyli... Dom bez mamy i taty wydawał się dziwny, pusty, obcy. Od tej pory byliśmy zdani tylko na siebie. Wszystko stało się tak raptownie! Z dnia na dzień zostaliśmy sierotami, z dnia na dzień nasz poukładany świat rozsypał się na kawałki. Teraz najważniejsze stały się dwie sprawy: by uchronić się przed ukraińskimi nacjonalistami i uniknąć śmierci głodowej. Byliśmy bowiem potwornie głodni. W obejściu znaleźliśmy tylko kilka jajek, które od razu zjedliśmy na surowo. Bezskutecznie szukaliśmy jedzenia po szafkach, a nawet w śmieciach. Znaleźliśmy tylko zeschnięte skórki od chleba, trochę wyki i ziarna. Nie mogło to na dłuższą metę zaspokoić naszego głodu. Kiedy jedno z nas szukało jedzenia, drugie czuwało, stojąc w oknie. Baliśmy się, że Ukraińcy mogą pojawić się znienacka i nas zabić. I rzeczywiście, wkrótce przyszli. Już z daleka zobaczyliśmy watahę idącą w stronę wsi z widłami, kosami i siekierami. Błyskawicznie zbiegliśmy do piwnicy. Ja schowałam się za jeden winkiel, a brat za drugi. Usłyszeliśmy nad głowami tupot nóg i krzyki. Weszli do domu. Potem rozległo się trzaskanie drzwiczkami od szafek i szuflad. Odgłos przewracanych mebli. To ukraińska ludność plądrująca domy po zamordowanych "Lachach".
Biada nam, jeśli nas znajdą! W końcu zajrzeli do piwnicy. Na szczęście tylko wsadzili do środka głowy. Od wejścia odstraszyła ich woda, która zalała piwnicę. Oświetlili wnętrze, ale snop światła nie dotarł za winkiel, za którym się skryłam. Serce zamarło mi w piersi, siedziałam cicho jak mysz pod miotłą. Dosłownie przykleiłam się do zimnego piwnicznego muru. Uff...
Spodziewany atak jednak nie nastąpił. Ktoś przyniósł wieść, że to nie żadni banderowcy, tylko polskie wojsko na koniach. Fałszywy alarm! Odetchnęliśmy z ulgą i wyszliśmy poza mury. Ruszyliśmy w drogę powrotną do naszej wsi. Okazało się jednak, że to nie było polskie wojsko... To naprawdę była Ukraińska Armia Powstańcza... W Palikrowach zaczął się pogrom... A my znaleźliśmy się w jego centrum... W panice wbiegliśmy na teren obejścia znajomej. Miała obszerną stodołę, a w niej piwnicę. Wskoczyliśmy do środka, było już tam trochę ludzi. Cały czas dochodzili nowi. Patrzyliśmy na siebie w niemym przerażeniu. Jak się okazało, wśród nas była kobieta, która zmówiła się z banderowcami. Gdy tylko rozległ się pierwszy wystrzał z pistoletu - to musiał być umówiony wcześniej znak - zaczęła się drzeć wniebogłosy. Usłyszeli ją natychmiast. I przyszli.
- Dawaaaaaaaaj! Dawaaaaaaaaj! - oprawcy wygonili nas na łąkę. Banderowcy byli straszni. Mundury, wysokie buty, pistolety maszynowe i karabiny. Złe, nienawistne spojrzenia. Byliśmy przerażeni. Wkrótce na łące zebrał się spory tłum - niemal wszyscy mieszkańcy Palikrowów. Banderowcy otoczyli nas i zaczęli wszystkim sprawdzać dokumenty. Ukraińców kierowali na jedną stronę, a Polaków na drugą. Ukrywających się w wiosce Żydów spędzili za rów. Dokonywali selekcji przed egzekucją. Ukraińców puścili wolno, a wokół nas zaczęli rozstawiać karabiny maszynowe. Mama, jak zwykle, trzymała mnie na plecach w chuście. Dzięki temu wszytko świetnie widziałam. I zobaczyłam, że w ostatniej grupie schwytanych Polaków banderowcy przyprowadzili tatę. Mój braciszek szlochał i cały się trząsł. Ukraińcy zbili go podczas drogi karabinowymi kolbami, bo nie podobało im się, że głośno płakał.
Oprawcy najpierw kazali Żydom rozebrać się do naga. Po wykonaniu rozkazu ci nieszczęśni ludzie zaczęli się modlić. Wyglądało to upiornie. Panował niesamowity ziąb, a oni nie mieli na sobie żadnego ubrania. Cali dygotali z zimna, oczy zwrócili ku niebu. Zaraz odezwały się pierwsze wystrzały, a Żydzi zaczęli padać jeden po drugim na ziemię. Śnieg zrobił się czerwony od krwi. Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ogarnęła mnie zgroza. Potem oprawcy wzięli się za Polaków. Zaczęli ustawiać nas trójkami. Rozległy się jęki, szlochy, krzyki, błagania. Teraz już wiedzieliśmy, co nas czeka. Nie było ratunku. I nie było litości. Mieliśmy zginąć. Na łące stał tłum Polaków, jak się później dowiedziałam, ponad trzysta pięćdziesiąt osób. Niełatwo jest zgładzić tak dużą grupę ludzi. Rozstrzeliwania trwały więc bardzo długo. Musieliśmy patrzeć na śmierć naszych sąsiadów, znajomych... Serie z broni maszynowej, krzyk mordowanych, przekleństwa katów. Sceny iście dantejskie.
Kiedy nadeszła nasza kolej, rodzice milczeli. Ja cały czas siedziałam w chuście, kurczowo wpijając się w plecy mamy. Ludzie stojący bezpośrednio przed nami zaczęli padać na ziemię, huk wystrzałów stał się ogłuszający. Kule zaczęły świstać obok nas. Nagle niebo zawirowało mi nad głową i poczułam potężne uderzenie. Zorientowałam się, że leżę na ziemi, przygnieciona ciałem mamy. Mama miała ręce szeroko rozrzucone na boki. Nie ruszała się. Obok usłyszałam straszne jęczenie. To jęczał mój tata. Wyjrzałam spod futra mamy i zaczęłam błagać go szeptem:
- Tato, tatusiu, cicho... cicho... Prosiłam go, zaklinałam, ale on coraz bardziej jęczał. Był ciężko ranny. Wtedy usłyszeli go Ukraińcy. Jeden z nich stanął nad ojcem. Wycelował z karabinu i dobił go na moich oczach. Kula trafiła w głowę. Uchem i ustami buchnęła gęsta krew, zalewając mu całą twarz. Schowałam się głębiej pod futro mamusi. Leżałam nieruchomo, udając trupa. Spod ciała mamy wystawała mi jedna noga. Bałam się zmienić pozycję, bo wydawało mi się, że banderowcy zapamiętali pozycję mojego ciała. Jeżeli zobaczą, że coś się zmieniło, zorientują się, że żyję, i mnie zamordują. Cały czas w duchu się modliłam. Odmawiałam "Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko" i "Aniele Boży, stróżu mój", bo tylko tyle umiałam. Jak kończyłam jedno, zaczynałam drugie. I tak na okrągło. Ile to mogło trwać? Nie wiem. W końcu banderowcy sobie poszli, pozostawiając za sobą łąkę usłaną ciałami rozstrzelanych ludzi. Po kilku godzinach odważyłam się wyjrzeć z kryjówki. Mimo późnej pory było jasno jak za dnia. To Palikrowy stały w ogniu. Na tle szalejących płomieni widać było uwijające się czarne postacie, skakały niczym malutkie chochliki. To Ukraińcy plądrowali wieś. Stanęłam na nogi. Zaczęłam szarpać mamę za rękę i krzyczeć:
- Mamusiu, wstawaj! Musimy iść, uciekać! Wstawaj. Do mojej świadomości nie dochodziło to, że mama nie żyje. Potem dowiedziałam się, że dostała postrzał prosto w głowę. Ręce miała rozłożone jak na krzyżu. Pewnie w ostatniej chwili życia chciała mnie uchronić przed nadlatującą kulą. Nagle spostrzegłam, że w kierunku pastwiska idzie dwóch mężczyzn. Pewnie usłyszeli, jak krzyczałam. Szybciutko z powrotem wczołgałam się pod mamę. Starałam się odtworzyć pozycję, w której wcześniej leżałam. I zamarłam. Dwaj banderowcy zaczęli strzelać do rannych. Widocznie nie tylko ja przeżyłam masakrę. W końcu stanęli nade mną. Byłam przerażona. Serce waliło mi jak oszalałe. Bałam się poruszyć, drgnąć, oddychać. Zacisnęłam mocno powieki, czekając na huk pocisku. Czekając na śmierć. Jeden z banderowców powiedział, patrząc na mnie:
- Szkoda naboju. Ona już i tak nie żyje. I na potwierdzenie tego kopnął mnie mocno w wystającą nogę. Ja się nie poruszyłam, a nogę spuściłam bezwładnie. To utwierdziło upowców w przekonaniu, że jestem martwa. Poszli dalej. Odetchnęłam z ulgą... Będę żyć. Do dziś nie wiem, skąd w małym dziecku znalazło się tyle rozumu. Długo tak leżałam bez ruchu. Bałam się, że mordercy znowu wrócą. W końcu usłyszałam ciche wołanie:
- Józiu, Józiu! Czy ty żyjesz? Józiu! - To była panna Róża, nasza sąsiadka. Musiała widocznie usłyszeć, jak wcześniej wołałam mamę. Ona też przeżyła, choć była poważnie ranna w plecy. Odezwałam się do niej. Chciałam wstać, ale nie mogłam. Ciało miałam zesztywniałe z zimna. Jakoś się jednak wygrzebałam i zaczęłam raczkować, czołgać się po sztywniejących trupach. Patrzyły na mnie szeroko otwartymi, martwymi oczami. Na ich twarzach zastygło przedśmiertne przerażenie. Okazało się, że masakrę jakimś cudem przeżył również mój braciszek. Leżał pod zwałem trupów i teraz też wygrzebał się na powierzchnię. Razem z panną Różą pomogli mi iść. Byłam wysmarowana krwią od stóp do głów. Doszliśmy do rzeki, weszliśmy do wody. Po drugiej stronie stał dom, bardzo porządny. Mieszkała w nim bardzo elegancka i prawa kobieta, Ukrainka. Bez wahania wpuściła nas do środka i ukryła u siebie w piwnicy. Siedzieliśmy tam jeszcze z kilkoma osobami, które ocalały z rzezi, między innymi z pewnym Żydem. Ten mężczyzna wykorzystał chwilę nieuwagi Ukraińców, wskoczył goły do rzeki i przepłynął na drugi brzeg. Nie miał ubrania, więc siedział w kącie opatulony kocem. W nocy rozległ się potworny łomot do drzwi. Mimo że siedzieliśmy w piwnicy, słyszeliśmy go wyraźnie. Do domu wpadli banderowcy i jacyś ludzie ubrani w niemieckie mundury. Zaczęli się wydzierać na naszą gospodynię. Powiedzieli, że ktoś widział w jej domu Polaków. Domagali się, aby natychmiast nas wydała. Ona stanowczo zaprzeczała, mówiąc na przemian po niemiecku i po ukraińsku. W końcu dali jej spokój i wyszli. Ledwo zamknęły się za nimi drzwi, gospodyni zbiegła do nas do piwnicy i rzuciła pospiesznie:
- Musicie być teraz cicho. Ani mru mru! Nie minęło pół godziny, kiedy wrócili. Widocznie spodziewała się tego, dlatego nas ostrzegła. Znowu przeszukali cały dom i strych, ale wejścia do piwnicy nie zauważyli. Na odchodnym z wściekłości strzelili do niej. Kula poharatała jej rękę. Spędziliśmy u tej pani jeszcze jedną noc, ale nazajutrz każdy musiał iść w swoją stronę. Ryzyko było zbyt duże. Nie mogliśmy dłużej zostać. Razem z braciszkiem nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć. Zrobiliśmy więc jedyną rzecz, jaka przyszła nam do głowy - wróciliśmy do domu. Smutny to był powrót. Tym bardziej, że na miejscu dowiedzieliśmy się, iż wszyscy ludzie, którzy ukryli się u nas w piwnicy, ocaleli. Banderowcy ich nie znaleźli. Okazało się więc, że ta kryjówka była bezpieczna... Gdybyśmy wszyscy razem schronili się w piwnicy, rodzice by przeżyli... Dom bez mamy i taty wydawał się dziwny, pusty, obcy. Od tej pory byliśmy zdani tylko na siebie. Wszystko stało się tak raptownie! Z dnia na dzień zostaliśmy sierotami, z dnia na dzień nasz poukładany świat rozsypał się na kawałki. Teraz najważniejsze stały się dwie sprawy: by uchronić się przed ukraińskimi nacjonalistami i uniknąć śmierci głodowej. Byliśmy bowiem potwornie głodni. W obejściu znaleźliśmy tylko kilka jajek, które od razu zjedliśmy na surowo. Bezskutecznie szukaliśmy jedzenia po szafkach, a nawet w śmieciach. Znaleźliśmy tylko zeschnięte skórki od chleba, trochę wyki i ziarna. Nie mogło to na dłuższą metę zaspokoić naszego głodu. Kiedy jedno z nas szukało jedzenia, drugie czuwało, stojąc w oknie. Baliśmy się, że Ukraińcy mogą pojawić się znienacka i nas zabić. I rzeczywiście, wkrótce przyszli. Już z daleka zobaczyliśmy watahę idącą w stronę wsi z widłami, kosami i siekierami. Błyskawicznie zbiegliśmy do piwnicy. Ja schowałam się za jeden winkiel, a brat za drugi. Usłyszeliśmy nad głowami tupot nóg i krzyki. Weszli do domu. Potem rozległo się trzaskanie drzwiczkami od szafek i szuflad. Odgłos przewracanych mebli. To ukraińska ludność plądrująca domy po zamordowanych "Lachach".
Biada nam, jeśli nas znajdą! W końcu zajrzeli do piwnicy. Na szczęście tylko wsadzili do środka głowy. Od wejścia odstraszyła ich woda, która zalała piwnicę. Oświetlili wnętrze, ale snop światła nie dotarł za winkiel, za którym się skryłam. Serce zamarło mi w piersi, siedziałam cicho jak mysz pod miotłą. Dosłownie przykleiłam się do zimnego piwnicznego muru. Uff...
Komentarze
Prześlij komentarz