Przejdź do głównej zawartości

Jurek.


Pierwsze wieści jakie napłynęły z Nepalu są wręcz niesamowite. Wedle tych niepotwierdzonych informacji przyczyną tragicznego wypadku JURKA KUKUCZKI było pęknięcie liny. Współczesny sprzęt alpinistyczny, ten najwyższej klasy, reklamowany jest jako niezawodny. Ale przecież człowiek był przekonany, że tworzy niezawodne systemy zabezpieczające elektrownie atomowe. I też się mylił.
Jurek był 150 metrów od celu wyprawy, którą współczesny świat uznał za bardziej, niż zuchwałą. Południowa ściana Lhotse jest urwiskiem jakby stworzonym przez siły piekielne. Prawie czterokilometrowa ściana, trudności wspinaczkowe, które spotyka na swej drodze śmiałek już w strefie rozrzedzonego powietrza, gdzie każdy ruch bywa trudny. To coś takiego jakby przenieść najtrudniejsze ściany alpejskie bardzo, bardzo wysoko w świat wrogi człowiekowi. Gdzie nie ma czym oddychać, gdzie serce, mózg pozbawione tlenu pracują z najwyższym trudem. Lhotse jest przecież czwartym najwyższym szczytem Ziemi.

Wedle opinii znawców tej ściany Jerzy miał za sobą wszystkie najgorsze trudności. Po raz kolejny sięgał po zwycięstwo. Mówił czasami, że z południową ścianą Lhotse ma stare porachunki. Tylko tam, raz jedyny w ciągu ostatniego dziesięciolecia nie zrealizował swoich zamierzeń. Ale czy rzeczywiście za wszelką cenę chciał tam powrócić?

Może powoduje mną uczucie żalu. Nie sposób jednak odpędzić natrętnych myśli. Kiedy kilka lat temu zrezygnował ze zdobycia szczytu podążając dziewiczą drogą nie był jeszcze sławnym pogromcą wszystkich ośmiotysięczników. Nie towarzyszyła mu natrętna reklama, w studiu telewizyjnym nie puszyli się sponsorzy, nie było światła, dźwięku, technikoloru. Była cisza gór, cudowna samotność walczącego człowieka. Prawo do własnego przeżycia i prawo do rezygnacji. Teraz zmieniła się sceneria. Wspaniała, nieposkromiona ambicja Jurka, która nie potrzebowała żadnych sztucznych podniet, została spotęgowana przez kibiców. Otworzono wielki stadion w Himalajach.
Kiedy kończył swoją wysokogórską odyseję wielu pytało go co będzie dalej. Pytałem i ja także. Odpowiadał, że obawa tych, którzy na niego patrzyli. Przecież wiadomo było, że nie pójdzie drogami banalnymi, że nie uzna swoich celów za dokonanie i nie poprzestanie na podziwie dla pięknych gór. Poprzeczka była gdzieś straszliwie wysoko. Podniesiona była tam i przez niego samego. I przez innych, którzy dostrzegali wspaniałe perspektywy w himalajskim wyczynie. Pierwotnie miał być trawers Kanchendżongi, jakby powrót do wspaniałych wspomnień z trawersu Broad Peaków, wejścia jakiego dokonał sześć lat temu z Wojtkiem Kurtyką. Uprzedzili go Rosjanie, którzy przygotowywali się przez dwa lata, jak do walki o olimpijski medal. Ale on potrafił zmieniać plany w ciągu kilku minut. Podejmować decyzje w mgnieniu oka, które innym zabierały miesiące dumania. Tak narodził się wielki plan walki z południową ścianą Lhotse. Gdy narodził się nikt już Jurka nie mógł powstrzymać. Nikt i chyba nic. Wiosną wyprawa pod wodzą Messnera ledwie liznęła południową krawędź Lhotse. To też się liczyło. I dla niego, i dla sponsorów, którzy lubią mocne przeżycia i przebojową reklamę..

Miałem szczęście spotkać Jurka, gdy jeszcze nie był wielką gwiazdą, kiedy na jego powrót z gór nie czekał tłum reporterów chciwych każdego słowa. Była intymna cisza w krakowskim mieszkaniu w grudniu 1981. Czasy burzliwe, nie w chmurach błądzili ludzie z nizin. Jurek powrócił z Makalu. Po nieudanych zmaganiach z zachodnią granią góry, gdy jego partnerzy załamali się, a kilka wypraw trwało w namiotach przyciśniętych pod brezent podmuchami wichru, zdecydował się na krok szaleńczy. Samotną wyprawę na szczyt. Niebo się przejaśniło, wziął linę, która miała tyle metrów ile potrzeba, wszystko mu było życzliwe. Po tej wyprawie narodził się pomysł rywalizacji z Messnerem, pokonania wszystkich najwyższych gór. I był to pomysł zupełnie kameralny.
Wracaliśmy później do wspomnień z tej wyprawy. Jurek powiedział mi kiedyś: jestem człowiekiem, który gorąco wierzy w Boga. I ta droga na Makalu była moją najszczerszą, najgorętszą modlitwą. Nigdy nie czułem się tak blisko Stwórcy... Będę pamiętał te słowa zawsze. Wydawały mi się one najważniejsze dla zrozumienia Jurka, dla pojęcia motywów jego działania. Mówiono o jego wspaniałej sile psychicznej, która pozwalała przetrwać w każdej sytuacji. Dwie noce w śniegu, przy arktycznym mrozie na Daulaghiri, męki pragnienia i głodu na K-2, marsz z odmrożonymi stopami zimą 1985 między Daulaghiri i Cho-Oyu. Niechętnie mówił o tym co musiał przeżyć, aby go podziwiano. Szczegóły, fakty trzeba było z niego wydobywać mozolnie. O kłopotach ze stopami nie wiedziało nawet wielu jego kolegów. Kiedyś usłyszałem wypowiedź znanego alpinisty, że Jurek jest wyjątkowo odporny na mróz i zimno się go nie ima...

Ta natchniona wiara w powodzenie wiodła go przez wiele lat. Wsparta zawodowym mistrzostwem, wyjątkowymi cechami jego organizmu. Stał się symbolem dokonań prawie niewyobrażalnych dla wielu ludzi gór. Wiedział o tym, ale nigdy nie było w nim cierpliwości. Powiedział kiedyś, to co zresztą powtarza wielu himalaistów - największym zwycięstwem i sukcesem jest szczęśliwy powrót. Może to brzmi banalnie, ale nie wtedy gdy dobrowolnie przenika się do strefy zwanej strefą śmierci. I ta prawda pozostanie niestety jako prawda najważniejsza. Chociaż wiara w Opatrzność czyni cuda.

Podobno na wysokości 8300 metrów, na południowej ścianie Lhotse, 24 października 1989, pękła lina. Wedle zapewnień ludzi nigdy pęknąć nie powinna.

Komentarze

  1. Jak bardzo świadome jest każde użyte tu przez Pana słowo. Dziękuję za taką lekturę.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

...bo to znamienity Kryłowiak był.../tekst autorski/

Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost

... bo miłość nie umiera...

Miłość, kolejny miesiąc bez Ciebie... Nie pytaj mnie, jak przetrwałem cały ten czas bez Twojego spojrzenia, ciepła Twoich uścisków, radości Twojego śmiechu... Nie wiem... Trzymam się najlepiej, jak potrafię... Ale wiedz, że moja miłość i uczucie do Ciebie nie obawiają się upływu czasu i pozostają niezmienione. W wieczności mojego serca nadal zachowuję wszystko, co najlepsze w naszym życiu: miłość,tęsknotę, uczucia, doświadczenia, wspomnienia... W ten sposób będę żyć dalej, nieważne czy to tylko będą wspomnienia, ale jedno po drugim, dzień po dniu, wyobrażam sobie jak idziesz obok mnie... Jesteś w moim sercu i dopóki tam będziesz będę o Tobie pisać i mówić, że zawsze Cię Kocham! "

Upamiętnienia płk. Stanisława Basaja,,Rysia''- fotorelacja.