ak nadchodziło południe, już wiedzieliśmy, co będzie tej nocy. Naprzeciw nas palili niektóre wioski, napadali. Ludzie gadali, że kogoś porwali i zastrzelili, że paznokcie obrywali. Podobno w lasach pod Lwowem się uczyli, co z Polakami mają robić. Był taki Władek, zdolny chłopak, co z lepszymi się umawiał i radzili, co tu robić. Potem go z dziewczyną w lesie znaleźli zakopanych.
U nas by jeszcze więcej wymordowali, ale jeden miał żonę z sąsiedniej wioski. Poszła do rodziców i kiedy wracała, widziała, że w lesie jakieś ludzie są. Broń mają, drągi. Przyszła do domu i powiedziała. I tak jakoś jedni drugim dawali znać. Niby była lista Polaków do wymordowania, 36 nazwisk z naszej wsi na niej było. I Polacy dobrze wiedzieli, którzy są na tej liście, a którzy nie. Ale każdy myślał: na co im ja? Tych aktywnych wezmą, a ja im niepotrzebny.
Tamtego dnia mąż mówi: „ja dzisiaj będę w domu nocował”. Całą zimę nie nocował – albo gdzie u dziadków, albo na strychu. Miał przy sobie widły i dwa granaty. I to było wszystko. „Ja taki zmęczony, że ja nigdzie nie pójdę. Ale pamiętaj, jakby ktoś przyszedł, choćby stryj, to żebyś w oknie nie stała, bo wtedy mogę rzucić granatem. A jak będą mnie wołać, to powiesz, że poszedłem tam, gdzie wódkę robią i nie przyszedłem jeszcze” – mówił.
Ludzie się już wtedy bali. Taki był strach, że ta noc… Kto wie, jaka będzie?
Dałam dzieciom łaszki, w których codziennie chodzą, żeby trzymały w nocy, zapięły, jak będą uciekać. I buty na nogi.
W nocy słyszę dududududududu po kładce. Mówię do córki: „Marysia, wstawaj, ktoś jest”. A to brat męża Mikołaj i sąsiad. „Gdzie twój chłop jest?” – pytają. A oni nieraz tak robili – bagnet przystawiali i kazali wywołać. Więc ja mówię, że nie wrócił. A oni na to: „To tyleś go widziała. Tam już wymordowali”. Kto? – pytam, bo wcześniej niemieccy żołnierze – a to Ukraińcy byli przebrani – po wsi chodzili i mówili, że żołnierz z frontu zdezerterował i we wsi być musi. To taka pułapka była. Myślałam, że może to Niemcy mordują. Ale Mikołaj mówi: „Ukraińcy palą!”. Sąsiady.
Powiedziałam mu w końcu, że mąż na górze jest. A ten mówi, że nie będzie uciekał, tylko idzie i Ukraińców zabije. Niby dwa granaty miał, ale nieraz kupili przecież karabin, a on nic. Chcieli takiego Władka Najborowskiego obronić, co go żywcem palili. Ale nie strzeliło to i nic z tego nie było.
Ten Najborowski przyjechał do domu, dzieci poszły konie rozbierać, krowy doić, a on poszedł kolację jeść. Żona właśnie chleb piekła. Jak zobaczył, że dzieci już mordują, a córkę Stasię razem z krową żywcem palą, to wiedział, że nic nie zrobi. Po drabinie wszedł na górę, ale drabiny nie zostawił. Jak żona zobaczyła, że drabiny nie ma, to deski wyrwała z drugiej strony i pobiegła za żywopłot. Jak uciekała, to jej udo przestrzelili. „Uciekajcie do lasu, dzieci swoje ratujcie, bo widzicie, że ze mnie krew leci, a moje dzieci i mąż już zamordowani” – wołała. A jej mąż krzyczał w płomieniach „Pod Twoją Obronę”. Coraz ciszej, ciszej…
Powiedziałam swoim dzieciom i dwójce od sąsiadów, żeby na łąki, za krzak poszły i do rowu. I tam przesiedzieliśmy do rana. Jeszcze widzieliśmy ich sylwetki. Jak wyciągają wszystko, palą… Mieliśmy psa, co biegał od nas do ogniska i szczekał bez przerwy. Utrzymać go nie można było. Pokazywał do nas drogę. Cały czas się modliłam: Matko Boska, ratuj!
Zabili 100 ludzi ponad. Trzy zakonnice zamordowali, skórę im z głowy pozdzierali. Po tym je potem poznali, że włosy ostrzyżone miały. I kościół spalili. Tylko mury zostały.
Rano głucha cisza. Słońce wzeszło wysoko. Nie wiadomo, czy już poszli, czy jeszcze czekają.
Mąż wrócił i drągiem grzebał w popiołach. Szukał, czy kości dzieci w pogorzelisku nie ma.
Następnego dnia z wojskiem węgierskim poszliśmy do Stryja. Karabiny mieli, pilnowali nas. I już żeśmy do wsi nigdy nie wrócili.
***
Stanisława Kraszewska dożyła prawie do setki. Kiedy reumatyzm się do niej dobierał, zrywała świeżą pokrzywę i dla zdrowia rytmicznie uderzała nią nogi. Żeby zarobić na dzieci, szła sprzedawać sery i owoce na targ – 20 kilometrów w jedną stronę i 20 z powrotem. Zawsze lekko przygarbiona. Zawsze silna. Zawsze z różańcem. Najukochańsza prababcia. Gdyby tamtego dnia nie skryła się z dziećmi przed banderowcami, dziś by mnie nie było.
***
Nacjonaliści ukraińscy dokonali ludobójstwa nie tylko na terenie Wołynia – również Małopolski Wschodniej (woj. tarnopolskie, stanisławowskie i lwowskie II Rzeczypospolitej). Powyższa opowieść jest wspomnieniem ze zbrodni w Derżowie (gm. Rozdół, pow. żydaczowski), dokonanej w nocy z 9 na 10 maja 1944 r. na ponad 100 Polakach.
U nas by jeszcze więcej wymordowali, ale jeden miał żonę z sąsiedniej wioski. Poszła do rodziców i kiedy wracała, widziała, że w lesie jakieś ludzie są. Broń mają, drągi. Przyszła do domu i powiedziała. I tak jakoś jedni drugim dawali znać. Niby była lista Polaków do wymordowania, 36 nazwisk z naszej wsi na niej było. I Polacy dobrze wiedzieli, którzy są na tej liście, a którzy nie. Ale każdy myślał: na co im ja? Tych aktywnych wezmą, a ja im niepotrzebny.
Tamtego dnia mąż mówi: „ja dzisiaj będę w domu nocował”. Całą zimę nie nocował – albo gdzie u dziadków, albo na strychu. Miał przy sobie widły i dwa granaty. I to było wszystko. „Ja taki zmęczony, że ja nigdzie nie pójdę. Ale pamiętaj, jakby ktoś przyszedł, choćby stryj, to żebyś w oknie nie stała, bo wtedy mogę rzucić granatem. A jak będą mnie wołać, to powiesz, że poszedłem tam, gdzie wódkę robią i nie przyszedłem jeszcze” – mówił.
Ludzie się już wtedy bali. Taki był strach, że ta noc… Kto wie, jaka będzie?
Zbrodnia w Derżowie
W nocy słyszę dududududududu po kładce. Mówię do córki: „Marysia, wstawaj, ktoś jest”. A to brat męża Mikołaj i sąsiad. „Gdzie twój chłop jest?” – pytają. A oni nieraz tak robili – bagnet przystawiali i kazali wywołać. Więc ja mówię, że nie wrócił. A oni na to: „To tyleś go widziała. Tam już wymordowali”. Kto? – pytam, bo wcześniej niemieccy żołnierze – a to Ukraińcy byli przebrani – po wsi chodzili i mówili, że żołnierz z frontu zdezerterował i we wsi być musi. To taka pułapka była. Myślałam, że może to Niemcy mordują. Ale Mikołaj mówi: „Ukraińcy palą!”. Sąsiady.
Powiedziałam mu w końcu, że mąż na górze jest. A ten mówi, że nie będzie uciekał, tylko idzie i Ukraińców zabije. Niby dwa granaty miał, ale nieraz kupili przecież karabin, a on nic. Chcieli takiego Władka Najborowskiego obronić, co go żywcem palili. Ale nie strzeliło to i nic z tego nie było.
Ten Najborowski przyjechał do domu, dzieci poszły konie rozbierać, krowy doić, a on poszedł kolację jeść. Żona właśnie chleb piekła. Jak zobaczył, że dzieci już mordują, a córkę Stasię razem z krową żywcem palą, to wiedział, że nic nie zrobi. Po drabinie wszedł na górę, ale drabiny nie zostawił. Jak żona zobaczyła, że drabiny nie ma, to deski wyrwała z drugiej strony i pobiegła za żywopłot. Jak uciekała, to jej udo przestrzelili. „Uciekajcie do lasu, dzieci swoje ratujcie, bo widzicie, że ze mnie krew leci, a moje dzieci i mąż już zamordowani” – wołała. A jej mąż krzyczał w płomieniach „Pod Twoją Obronę”. Coraz ciszej, ciszej…
Mąż zwłok dzieci w pogorzelisku szukał
My powynosiliśmy niektóre rzeczy, pierzyny, ubrania. Bydło wypuściliśmy z obory, konie. Wszystko okropnie wyło. A mąż poszedł Ukraińców mordować. Trzech było takich mądrych, co będą się bronić. Nie wiedział, co ze mną, co z dziećmi. Tylko trzy razy widział, jak ogień bucha z mieszkania.Powiedziałam swoim dzieciom i dwójce od sąsiadów, żeby na łąki, za krzak poszły i do rowu. I tam przesiedzieliśmy do rana. Jeszcze widzieliśmy ich sylwetki. Jak wyciągają wszystko, palą… Mieliśmy psa, co biegał od nas do ogniska i szczekał bez przerwy. Utrzymać go nie można było. Pokazywał do nas drogę. Cały czas się modliłam: Matko Boska, ratuj!
Zabili 100 ludzi ponad. Trzy zakonnice zamordowali, skórę im z głowy pozdzierali. Po tym je potem poznali, że włosy ostrzyżone miały. I kościół spalili. Tylko mury zostały.
Rano głucha cisza. Słońce wzeszło wysoko. Nie wiadomo, czy już poszli, czy jeszcze czekają.
Mąż wrócił i drągiem grzebał w popiołach. Szukał, czy kości dzieci w pogorzelisku nie ma.
Następnego dnia z wojskiem węgierskim poszliśmy do Stryja. Karabiny mieli, pilnowali nas. I już żeśmy do wsi nigdy nie wrócili.
***
Stanisława Kraszewska dożyła prawie do setki. Kiedy reumatyzm się do niej dobierał, zrywała świeżą pokrzywę i dla zdrowia rytmicznie uderzała nią nogi. Żeby zarobić na dzieci, szła sprzedawać sery i owoce na targ – 20 kilometrów w jedną stronę i 20 z powrotem. Zawsze lekko przygarbiona. Zawsze silna. Zawsze z różańcem. Najukochańsza prababcia. Gdyby tamtego dnia nie skryła się z dziećmi przed banderowcami, dziś by mnie nie było.
***
Nacjonaliści ukraińscy dokonali ludobójstwa nie tylko na terenie Wołynia – również Małopolski Wschodniej (woj. tarnopolskie, stanisławowskie i lwowskie II Rzeczypospolitej). Powyższa opowieść jest wspomnieniem ze zbrodni w Derżowie (gm. Rozdół, pow. żydaczowski), dokonanej w nocy z 9 na 10 maja 1944 r. na ponad 100 Polakach.
Komentarze
Prześlij komentarz