Raz już złapali ją mordercy, gdy wędrowała nad Prutem.
Na noc w kopie siana się ukryła, do snu legła i zasnęła. I wtedy wywlekli ją nad rzekę, kamieniem
głowę rozbili i strącili do wody, by się utopiła. Rzeka w tym miejscu była głęboka, bystry nurt
natychmiast ją porwał i już pogrążała się w odmętach i ciemnych wirach, gdy natknęła się na jakiś
konar, którego się uczepiła i tak się uratowała. A że umiała pływać, bo niejedną rzekę już w życiu
przepłynęła, więc i teraz, gdy ją zimna woda ocuciła i za zakrętem wyrzuciła na brzeg, w szuwarach
się ukryła, a kiedy nadszedł wieczór, wyszła na pole i po kilku dniach do domu wróciła. Wtedy po raz
pierwszy padło jego nazwisko.
– Badyl na jej życie nastaje. Sąsiad zza płotu. I to on chciał ją utopić – burczał dziadek Ignacy.
Lecz nie miał żadnego dowodu.
Ciotka Elza też go nie rozpoznała. Choć później, gdy wspomniała tamto zajście, mówiła, że
słyszała jego głos, nigdy jednak tego nie powtórzyła.
Minęło kilka miesięcy, nadeszła wiosna i znowu ktoś jej zagroził.
Znaleziono ją w rowie, zakrwawioną, poobijaną, z siną pręgą na szyi. Kiedy doszła do siebie,
opowiedziała, co się zdarzyło. O zmierzchu, w drodze do Halicza, jacyś zakapturzeni jeźdźcy zarzucili
jej pętlę na szyję i pociągnęli za sobą. Z pewnością myśleli, że się udusi, ale ona się nie udusiła. Gdy
przeskakiwali przez rów, sznur się urwał, a ona wpadła do środka i tam pozostała do późna, aż
upewniła się, że napastnicy skryli się za drzewami i nie wracają po nią. Wygrzebała się z rowu,
poprawiła ubranie i powędrowała dalej, jakby się nic nie stało. Taka była. Twarda i nieustępliwa. Nic
ją nie powstrzymywało. Niczego się nie bała. Pewnie dlatego Ukraińcy marszczyli czoła i spode łba
gniewnie na nią popatrywali, mierząc ją wściekłymi spojrzeniami. Szeptali po cichu, że ma potężnych
sprzymierzeńców i po lasach z polskimi partyzantami się zadaje. Broń po kryjomu przemyca. Papiery
tajne przewozi. Tym razem także usłyszała głos Badyla, ale znowu nie dostrzegła jego twarzy.
– Badyl na nią czyha – rozniosła się wieść po okolicy. – Iwan Badyl.
– Sprytny bandzior – twierdzili sąsiedzi. – Twarzy nie pokazuje, a morduje.
Następnym razem też w sposób cudowny ocalała, zrzucona ze szczytu góry w trakcie przeprawy
przez Popa Iwana. Nagle pchnął ją ktoś w przepaść i nie miała prawa żyć, a żyła. Upadła w skalną
kieszeń wypełnioną starymi liśćmi i bujnymi roślinami, potłukła się porządnie, skórę z pleców zdarła,
nogi poprzetrącała, kark nadwerężyła, ale wyszła z tego zwycięsko. Teraz jednak nie usłyszała głosu
Badyla. I żadnego słowa, tylko śmiech złowrogi, szyderczy, jakby diabelski. Dopadł ją, gdy zlatywała,
ale nie była w stanie powiedzieć, do kogo ten śmiech należał. Jakby złe moce szydziły, bawiły się z
nią w kotka i myszkę. Niemniej na razie ona wygrywała. Po raz trzeci nic się jej nie stało. Ale do
trzech razy sztuka, jak mówi przysłowie.
Tym razem sprawa zrobiła się poważna. Wszelki słuch o niej zaginął. Wszyscy wiedzieli, że krąży
po świecie, tajnym misjom się oddaje, z leśną partyzantką w konszachty wchodzi, meldunki zakazane
przenosi, do Lwowa, Stanisławowa i Tarnopola jeździ. Dlatego nikt się specjalnie nie przejął, że nie
ma jej w domu. Jedynie, rzecz jasna, mój ojciec, który najgorsze rzeczy przeczuwał: – Czasy podłe,
Mario – zwracał się do matki – i wszystko może się zdarzyć.
A matka patrzyła na obraz Matki Boskiej i szeptała modlitwy.
Sąsiedzi od dawna przywykli, że ciotka opuszcza wieś na długo i z torbą na plecach wędruje po
dalekich krajach. W końcu jednak, gdy któryś raz z rzędu w chacie spotkała się Rada Starszych, a
ciotki Elzy znowu zabrakło na zebraniu, dziadek Ignacy burknął: – Z Elzą coś się stało.
Zabrzmiało to jak wyrok.
Matka wciąż się modliła. Rada Starszych niemo wpatrywała się w okno.
Nie zjawiła się na następnym zgromadzeniu. I na pięciu kolejnych.
Wtedy dziadek Ignacy znowu burknął:
– Źle z nią.
Wszystkich zmroziło.
W chacie zrobiło się markotnie, cicho, nieprzyjemnie, jakby nagle ktoś umarł, ale przecież ciotka
Elza nie umarła. Tylko jej nie było. Jednak kilka dni później okazało się, że nie żyje. Stary gajowy,
ledwie na nogach się trzymający Jasio Kudłacz, mieszkający na skraju zagajnika, znalazł jej ciało
wrzucone do studni i rozkawałkowane. Najpierw wyciągnął głowę. Poszedł tam rano, by nabrać wody i
napoić konia. Zamiast wody wyciągnął głowę ciotki Elzy. Był tak rozdygotany, że nie zapanował nad
sobą i wypuścił wiadro z rąk, a głowa z wielkim hukiem, przy pędzącym z trzaskiem łańcuchem i
uderzającym o cembrowiny wiadrze, leciała w ciemną toń wody. Gajowy myślał, że mu się
przewidziało. Że jakiegoś zmącenia umysłu dostał. Ale nie mylił się. To była głowa ciotki Elzy. Po
raz drugi wyciągnął wiadro i znowu zobaczył głowę ciotki Elzy. Znał ją, jak wszyscy w okolicy. Nie
miał wątpliwości, że to ona. Patrzyła na niego z dna wiadra, a jego mdłości chwyciły. Pokuśtykał do
wsi i sprowadził dziadka Ignacego oraz dziadka Piotra, a także obu wujków. I wszyscy zobaczyli
głowę ciotki Elzy. Dopytywali, czy wie, gdzie jest jej ciało, ale on nie wiedział. Pytali, czy słyszał w
nocy jakieś hałasy, krzyki, jęki, ale on niczego nie słyszał. Złożyli wszystko na karb jego głuchoty, bo
słuch mu mocno szwankował i mordercy nieprzypadkowo wybrali jego studnię. By się z nim dogadać,
trzeba było głośno krzyczeć. Albo na migi rozmawiać. W każdym razie nic nie wiedział. Później
znalazł na płocie kartkę z napisem: „Polaczki, wynoście się z naszej ziemi”. Pojął, że to nie żarty. I
choć z innych wsi dochodziły już wieści, że takie kartki się pojawiały, nie wierzył, że mają one
jakiekolwiek znaczenie. A teraz uwierzył. Ale na razie z dziadkiem Ignacem poszukiwał ciała ciotki.
Obeszli wszystkie zakątki, przejrzeli rowy, jamy, doły, wojenne okopy, ciotki nie znaleźli. Co się z nią
stało? – zastanawiali się. – Gdzie ją ukryli? – I wtedy dziadek Piotr pomyślał, by raz jeszcze do studni
zajrzeć. Spuścili wiadro, wiadro rozdzwoniło się o cembrowinę i opadło na dno. Poruszyli kilka razy
sznurem, ale nic nie wyciągnęli, tylko czystą wodę. Przez chwilę naradzali się, co dalej czynić, patrząc
na dziadka Piotra. A on zaproponował, by jeszcze raz spróbować. Spróbowali. I odrąbaną rękę ciotki
Elzy wyciągnęli. A potem drugą. Patrzyli na siebie z otwartymi ustami. Nie wiedzieli, co powiedzieć.
Stali jak skamieniali. Przed nimi leżała martwa głowa i odrąbane ręce ciotki Elzy. Dopiero teraz
uzmysłowili sobie, że były bez palców.
– Po kolei musieli odrąbywać – zgrzytnął zębami dziadek Ignacy. Stał przy studni i spytał: – A
gdzie reszta? Gdzie ciało? Gdzie nogi?
Nikt jednak nie odpowiedział, bo nikt nie wiedział.
Długo wpatrywali się w odciętą głowę i martwe ręce, aż dziadek Piotr polecił, by jeszcze raz
spuścić wiadro. Spuścili, ale bez skutku. Próbowali tak kilka razy. Nic to nie dało. Wujek Marian
zaproponował, by obwiązali go sznurami, a on zjedzie na samo dno i sprawdzi, czy nie ma tam ciała.
Po naradzie jednak odrzucili ten plan. Studnia była głęboka, nie dało się więc dotrzeć do dna i sprawę
zostawili niedokończoną. Długo się nikt nie odzywał. A odcięta głowa wciąż na nich patrzyła.
– Zamknij jej oczy – mruknął dziadek Piotr. – Patrzy tak, jakby o coś nas oskarżała – powiedział.
A wujek Marian podszedł do głowy i zamknął oczy.
Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Po kilku dniach nastąpiła straszna susza, pola tak wyschły,
że widać było tylko spękaną ziemię. Woda w studniach opadła. I same się zwłoki ciotki Elzy
odsłoniły. Leżały w głębi, pokiereszowane, oddzielnie nogi i stopy, i przepołowiony korpus,
poszarpany, jakby cięty piłą. Wujek Marian po długiej drabinie zszedł kilka razy na dół i wyniósł
resztki ciotki Elzy na wierzch.
Dziadek Ignacy długo wpatrywał się w szczątki nieboszczki, a jego wydatna szczęka nerwowo się
poruszała. Dziadek Piotr chciał coś powiedzieć. Kilka razy otwierał i zamykał usta, ale nie był w
stanie, jakby słowa ugrzęzły mu w gardle i tylko ostry ból targał mu głowę. Co chwilę chwytał się za
czoło i z obu stron je podtrzymywał, jakby się bał, że zaraz pęknie i rozleci się na kawałki, jak
rozsypujący się dzban.
– Badyl za tym wszystkim stoi – nie patrząc na nikogo, wydusił dziadek Ignacy.
Nikt jednak nie zareagował.
– Badyl – mimo to powtórzył dziadek.
Jasio Kudłacz zaprzągł konia, poskładane resztki ciotki ułożyli na starych drzwiach od obory i
zawieźli na plebanię, gdzie już leżała gotowa do pochowania głowa. Odbył się pogrzeb, w którym
uczestniczyła cała wieś. Nie brał w nim udziału tylko Badyl, który stał na progu swojej chaty i ponuro
się przyglądał długiej procesji żałobników. Ciągnęła się od kościoła do cmentarza. I nie było już
ciotki Elzy.
Minęły lata.
Został zamordowany siekierami dziadek Ignacy.
Spalony żywcem kuzyn Waldek.
W płomieniach ognia, porąbana, pocięta, zadźgana nożami zginęła połowa mojej rodziny.
Skończyła się wojna.
Zostaliśmy wygnani ze swojej ziemi.
Nastała Ukraina.
A ja zacząłem opisywać tamte tragiczne wydarzenia i publikować książki.
Spotkałem się z dziadkiem Piotrem, by powspominać dawne dzieje, a on mi powiedział: – Wiesz,
Stasiu, ciotka Elza wciąż patrzy mi w oczy. Minęło tyle lat, a ona ciągle czegoś ode mnie żąda, czegoś
chce.
– Czego, dziadku? – spytałem.
Wzruszył ramionami, nabił fajkę i długo patrzył przed siebie, jakby chciał zobaczyć miniony
świat. Ale nie zobaczył. Bo już nie było minionego świata. Przy pożegnaniu, pokiwał głową i
wymamrotał: – Chce prawdy.
Wbiły mi się mocno te słowa w serce, jak drzazga, która boli.
Bo nikt nie znał prawdy. Nikt nie wiedział, kto zamordował ciotkę Elzę. A wszelkie domysły na
nic się zdały, ponieważ nikt nie miał żadnego dowodu. Sprawa wydała się beznadziejna i przegrana na
zawsze. Tak jak wiele innych spraw. Nikt nie odnalazł sprawców wielu zbrodni. Nikt nie postawił ich
przed sądem. Nikt nie wydał wyroku. I nikt nie zaznał sprawiedliwości.
– Wciąż patrzy mi w oczy – słyszałem słowa dziadka.
I sam zobaczyłem, jak ciotka Elza patrzy na dziadka. Bo widziałem ją, jak zatrzymywała na
każdym z nas wzrok i długo się nam przyglądała, jakby chciała nas zapamiętać na zawsze. Tyle tylko,
że teraz patrzyła z zaświatów. I na mnie patrzyła. Widziałem jej ostry, przeszywający, ale i jakiś
dobry, pełen miłości wzrok.
Aż nadszedł czas, że wyjechałem z telewizją do swojej wsi, by nagrać film o ludobójstwie. Wiele
lat wcześniej ojciec mnie spytał: – Chcesz napisać o Hnilczu książkę?
– Tak, tato, chcę napisać o Hnilczu książkę.
Zamyślił się i powiedział:
– Nie napiszesz, synu, bo nie wiesz, kto zamordował ciotkę Elzę.
Spojrzałem na niego zaskoczony.
– Cóż warte jest pisanie, kiedy nie ma w nim całej prawdy – patrzył ponad moją głową.
Już chciałem zrezygnować z pisania, gdy tym razem zjawił się u mnie w domu i od progu się
odezwał: – Jedź, synu – chwilę się nad czymś zastanowił – jedź – powtórzył – bo ja już tam nigdy nie
pojadę. Ale uważaj! – przestrzegł mnie. – Mordercy wciąż żyją.
Wysłał mnie jak swój prywatny list na zaginioną Atlantydę.
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Jeszcze niedawno odwodził mnie od planów
wyjazdu, dawał do zrozumienia, że i tak nie odkryję prawdy, więc nie ma sensu, bym jechał, a teraz
mu się odmieniło. Nie miałem pojęcia, jak to rozumieć.
– Dlaczego? – spytałem. – Dlaczego nie pojedziesz?
– Bo nie zastanę tam już swojego świata. A na inny nie chcę patrzeć.
– A ja? – spytałem.
– Ty to co innego – odrzekł. – Ty chcesz coś sprawdzić, porównać, dotknąć, powąchać, poczuć…
Bez tego nie da się świata opisać.
Nie byłem pewien, czy bez tego nie da się świata opisać. Nawet zdawało mi się, że wprost
przeciwnie, bez tego można znacznie lepiej i ciekawiej świat opisać, bo nic nie ogranicza piszącego,
żadne znane przedmioty, krajobrazy, twarze, idee i okoliczności, żaden terror psychiczny, żadna
dyktatura faktów, wszystko się stwarza samo przez się, jakby samo w samym sobie i we własnym
stawaniu się stawało, w jednym niepowtarzalnym akcie samoorganizacji, w którym przemawia przez
nas inna, nieznana dotąd rzeczywistość. I już chciałem te wszystkie mądrości przekazać ojcu, lecz on
nieufnie mi się przyjrzał i powiedział: – Zresztą, masz swój rozum, jedź albo nie jedź. I tak na jedno
wyjdzie.
Znowu go nie rozumiałem.
Nie zrozumiałem, co miał na myśli. Ale taki ojciec był. Coś głęboko ukrywał. A dawał tylko
sygnały, by pobudzić moją wyobraźnię. Reszty musiałem się sam domyślać. Wiedziałem jednak, że za
tym kryje się coś ważnego; „…jedź albo nie jedź. I tak na jedno wyjdzie” – kołatało mi się po głowie.
A ojciec odwrócił się na pięcie i już nigdy do tego nie wracał.
Wkrótce umarł.
A ja pojechałem do swojej wsi. Sam nie wiem dlaczego. Wcale nie po to, by coś napisać albo nie
napisać, nakręcić lub nie nakręcić. Długo się wzbraniałem. Wynajdowałem sto powodów, by nie
jechać, jednak w końcu pojechałem. Coś mnie pchnęło w tamtą stronę. Coś nielogicznego,
absurdalnego, niepojętego dla mnie samego i wszelkich rozumnych racji. Coś, co po nocach z nami
gada i nie pokazuje swojej twarzy, a tylko szepcze: – Jedź! Jedź!
I pojechałem. Posłuchałem tego tajemniczego głosu.
Spakowałem walizki i w drogę.
Towarzyszyła mi telewizja, by pokazać, jak to stary, schorowany pisarz wraca po pół wieku do
swojej wsi i co się wtedy z nim dzieje. Wiedziałem, że takie pytania zacznie mi zadawać mądra pani
redaktor. Co pan odczuwa? Czy poznaje pan dawne kąty? Gdzie zamordowano pana dziadka Ignacego?
A gdzie ciotkę Elzę? Gdzie katowano Stasia? A gdzie spalono kuzyna? I jak się pan uratował? Ale nie
zadała mi żadnego pytania. Bo nagle we mnie wszystko się zablokowało. Patrzyłem na wieś i głosu
wydobyć nie mogłem. Widziałem, jak obserwuje mnie nieruchome oko kamery. Jak idą w ślad za mną
technicy, specjaliści od światła, obrazu i dźwięku. I chcą, bym coś powiedział, pokazał palcem, ruszył
głową, objaśnił, bym w końcu się odezwał i cokolwiek bąknął. Ale ja stałem jak słup, nieruchomy i
martwy. Jakby mi ktoś pięść w gardło wsadził. Milczałem jak grób. Nie byłem w stanie słowa
wydusić. Szliśmy przez wieś w przygnębiającym, trudnym milczeniu, a ja nic. A to długa wieś.
Ciągnąca się przez siedem kilometrów. A może i więcej. Powoli obok nas i za nami zbierały się
grupki źle ubranych, obdartych, chudych i zmizerowanych wieśniaków, brudnych dzieci i
zaniedbanych kobiet. I ciągnęły za kamerą jak coraz dłuższy kondukt pogrzebowy. W skupieniu, z
uwagą śledzący każdy nasz gest, poruszenie dłoni, ruch ust, drgnienie powiek. Widziałem też kątem
oka, jak mądra redaktorka unosi brew i porozumiewa się po cichu ze swoim zespołem. Jak gestykuluje
i nie spuszcza mnie z oka. Czułem, jak przekazują sobie milczące sygnały, szepczą coś do siebie i
odskakują jedni od drugich, jakby się bali, że zauważę te ich spiskowe gesty. Powiadamiali siebie
wzajemnie, że chyba jest źle ze mną, język mi skołowaciał, mózg zastygł, umysł przestał pracować,
przekazywali sobie niemo, że nagłych zawrotów głowy dostałem, w obłęd popadłem.
A mnie się świat dziwnie deformował, zniekształcał i przeobrażał, domy się przekrzywiały, jakby
się rozpadały, zniekształcały i nagle malały, z odpadającymi drzwiami i połamanymi furtkami, z
rozłażącymi się płotami. Mocno waliło mi serce, jakby chciało z piersi wyskoczyć. Ze szkoły zostały
tylko odrapane ściany. Zamiast dachu niebo widniało. Z chaszczy cmentarza krowy się wyłaniały. Ze
sklepu wujka Mariana pustką straszyły powybijane okna. W rozwalonej i pełnej blizn bibliotece stada
kotów się wylegiwały. Ściany kościoła liszaje przegryzały, dach był przechylony, a wewnątrz leżały
belki i pasły się kozy.
Kondukt wciąż się powiększał. W pewnym momencie dostrzegłem z boku wysokiego,
spłaszczonego niczym deska chudego starca, który ukrywał się za plecami idących ludzi. Co chwilę
migała mi jego zapadnięta, blada twarz i znikała. Najpierw przy ruskim cmentarzu. Potem wśród
sadów. Przy chatce samotnej kobiety. Posuwał się za konduktem i zerkał tylko na mnie. Przy szkole
zatrzymałem się na dłużej i gwałtownie się odwróciłem. Zobaczyłem jego szeroko rozwarte oczy.
Zaskoczony, nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Gdy minęliśmy kościół, zaszedł mnie z drugiej strony
i wyglądał zza drzewa. „Kim jesteś, staruszku, że tak mnie śledzisz?”, wdarła się do mojego mózgu
niespokojna myśl. Ale ta myśl musiała i do niego trafić, bo zniknął mi z oczu i przez długi czas go nie
widziałem. A oko kamery wciąż mnie śledziło.
Wkraczaliśmy na uliczkę, która do mego domu prowadziła.
Nogi same w tę stronę ciągnęły.
Redaktorka straciła już wszelką nadzieję, że cokolwiek powiem i kiedykolwiek się odezwę.
Bezradnie opuściła głowę i zamyślona szła za kamerą.
Ale myliłem się, sądząc, że zrezygnowała ze swoich planów.
W każdej chwili gotowa była do akcji, profesjonalistka, perfekcjonistka, znowu bacznie na mnie
zerkała, sprawdzając, czy coś się może we mnie odmieniło i czy jestem w stanie sklecić choć ze dwa
zdania.
Ogarniała nas jakaś pulsująca, bolesna cisza.
Tylko stukot butów było słychać.
Gdy mijaliśmy rów, chudy staruszek znowu wychynął na moment zza pleców milczącego tłumu i
schował się w cieniu drzew.
Ruszyliśmy pod górę, gdzie stała moja chata.
Ale zamiast chaty wyłoniła się ogromna biała pustka.
Nie było mojej chaty, płotu, ogrodu, sadu, przydrożnej kapliczki, aniołów, które zostawiłem, by
chroniły obejście, archaniołów i chórów anielskich, ani złotych pszczół, które fruwały nad domem.
Powiało straszną i smutną ciszą.
I wtedy stało się coś, czego się nikt nie spodziewał.
Na moment musiałem się oddalić.
Gdy wracałem, jak spod ziemi wyrosła przede mną długa, blada postać i uniosła do góry ramię.
– Pan Srokiwskij? – odezwała się zachrypłym głosem, jakby czekała na mnie od wieków.
Byłem tak osłupiały, że słowa wydusić nie mogłem. Nie dość, że zwaliły się na mnie jak potężna
góra ciężkie i pełne bólu wspomnienia, dawne przeżycia, śmierci, dużo śmierci, to jeszcze owa postać
jak duch wynurzyła się z zaświatów i wypytywała: – Syn Jana?
– Tak, syn Jana.
Skinąłem głową. Skąd wiedział, że jestem synem Jana, pojęcia nie miałem. I w ogóle pojęcia nie
miałem, kim był, czego ode mnie chciał i co to wszystko znaczy.
– Wnuk Ignacego? – upewniał się.
– Tak – odparłem. I sam byłem zaskoczony swoim głosem. Bo to nie ja się odezwałem, tylko jakiś
daleki, obcy głos, który jakby żądał, bym się choć na chwilę ujawnił.
– Choczu z toboju pohoworyty – powiedział poważnie i jakoś ostatecznie, jakby od tego nie było
odwołania.
Nie zdążyłem mu zadać pytania, kim jest i dlaczego tak nalega, gdy kamerzysta jak oszalały rzucił
się z aparaturą, żeby nas sfilmować, a redaktorka skoczyła jak oparzona, by znaleźć się w środku
wydarzeń, lecz staruszek spokojnie, ale kategorycznie zażądał, by się odsunęli, ponieważ on ze mną
chce tylko rozmawiać, na osobności, bez świadków, kamer, lamp i całego tego zamieszania – wskazał
ekipę telewizyjną.
Dałem znak, by odeszli.
Z niepewnymi minami, zdezorientowani, z ociąganiem i jakby z pretensjami oddalili się.
A chudy staruszek przez chwilę jeszcze mi się przyglądał, jakby sprawdzał moją wiarygodność, po
czym wychrypiał: – To ja zamordowałem Elzę.
Jakby mnie obuchem zdzielił.
To omam. Halucynacja. Zwidy chorego umysłu, myślałem.
Cała ta podróż była dla mnie omamem. Koszmar jakiś.
Przetarłem z niedowierzaniem oczy.
Miał z osiemdziesiąt osiem lat. Na oko. Nie przedstawił mi się, nie powiedział, o co mu chodzi,
nie przygotował mnie do tego, tylko palnął: „To ja zamordowałem Elzę”. Było to nienormalnie
absurdalne i nie do pojęcia. Przecież tak się nie zdarza, gorączkowo myślałem. Chyba się
przesłyszałem. To jednak złudzenie, przewidzenie jakieś, zjawa. A widmo przede mną stało, widziadło
jakieś, upiór. Ciarki mnie przeszły. Pomyślałem, że to jakieś maszkary z wojny mnie naszły. Ale nie
były to żadne maszkary. Nie było to też żadne widziadło, upiór czy zjawa. Przede mną stał żywy
człowiek, wysoki, chudy i płaski jak deska. Ubrany skromnie, nawet ubogo, w porwanych spodniach i
zmiętej koszuli. A buty na bosych stopach wprost się rozlatywały. I palce wystawały ze środka. Za to
bujna, siwa grzywa unosiła się wysoko nad głową. Kołysał się lekko na boki, jakby równowagi nie
mógł utrzymać.
– Nie rozumiem – odpowiedziałem.
Ale sam nie wiedziałem, czego nie rozumiem. I dlaczego tak odpowiedziałem. Byłem
rozdygotany, oszołomiony. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Nie dość, że nie radziłem sobie ze
swoją ziemią, wsią, pamięcią, natłokiem wspomnień, doszedł jeszcze ten typ. Czego on ode mnie
chce?
– Zamordowałem twoją ciotkę, Elzę – uściślił.
Nie usprawiedliwiał się. Nie wyjaśniał. Nie tłumaczył. Tylko stwierdził.
– Pan? – głos sam się ze mnie wydobył, samoistny, sam w sobie tylko ważny. I nie wiem, jak to się
stało, zacząłem zadawać mu pytania. Ale to nie ja je zadawałem, pytania same się zadawały.
– I pan chciał ją udusić? – usłyszałem swój głos.
– Tak. Chciałem udusić.
– I utopić?
– Tak, chciałem utopić.
– I zabić w górach?
– Tak, chciałem ją zabić w górach. Zepchnąłem w otchłań.
– I pan się nazywa Badyl? – moje ciemne oko wwiercało się w jego siwe oko.
– Tak, nazywam się Badyl. Iwan Badyl – odparł spokojnie.
Nic w nim nie drgnęło. Nic nie pękło. Nic się nie załamało.
– A dlaczego pan to zrobił? – dociekał głos.
Bez wahania odpowiedział:
– Bo kazali.
– Kto kazał?
– Bandera, UPA, chłopcy z lasu – recytował.
– To był wyrok?
– Tak.
– I pan musiał go wykonać?
– Tak.
– Nie mógł pan odmówić?
– Nie.
– Co by się stało, gdyby pan odmówił?
– To samo, co z Elzą.
– Zamordowaliby pana, pokawałkowali, poćwiartowali tak, jak pan to zrobił?
– Tak.
– Czy to jest dla pana usprawiedliwienie?
Zacisnął zęby.
– A sumienie? – spytałem. – Co z sumieniem?
Spojrzał gdzieś daleko, jakby tam szukał sumienia. Nie odpowiedział na pytanie.
– Znęcał się pan nad nią, męczył, poddawał straszliwym cierpieniom. Prawda?
– Tak – odparł zimno.
– Czy te męczarnie, jej ból, cierpienie, sprawiały panu przyjemność?
Zamarł w bezruchu, zastygł, nawet nie drgnął. Jego oczy, ciało, ręce, nogi jakby skamieniały.
Chciałem nim wstrząsnąć, dotknąć go, zranić. Wciąż milczał.
Powtórzyłem pytanie. Inaczej tylko je sformułowałem.
– Czy mordowanie sprawiało panu radość? Dawkowanie cierpienia? – patrzyłem mu prosto w
twarz.
Drgnął, zawahał się i wychrypiał:
– Tak, cieszyliśmy się.
Nie powiedział „ja” się cieszyłem. Tylko „my”. Rozmył odpowiedzialność.
Jeszcze inaczej postawiłem pytanie:
– A pan? Czy panu osobiście mordowanie dawało satysfakcję?
Długo milczał, potem skinął głową i wyraźnie powiedział: – Tak.
Nie dostrzegłem cienia emocji, niepokoju, winy, strachu, czegoś takiego.
Mówił zimnym, jakimś odczłowieczonym głosem.
Zwróciłem uwagę na jego długie, blade ręce oraz na cienkie jak patyczki palce. Zauważyłem, że
trzęsą mu się teraz te ręce. Głos miał spokojny, ale ręce mu się trzęsły. Chciałem go spytać, dlaczego
ze mną rozmawia, nie mogłem jednak oderwać wzroku od trzęsących się rąk. Jego twarz była
wykrzywiona, lecz nie ze złości ani z gniewu, tylko jakby sparaliżowana, martwa i zimna,
wykrzywiona, jakby dawno zaschła w jakimś okrutnym, martwym skurczu. Przeszła mi przez głowę
myśl, że musiała się tak skrzywić, gdy odrąbywał głowę ciotki Elzy. I skrzywienie to pozostało mu do
dzisiaj. A on się odezwał: – Przez te wszystkie lata nie mogę sobie z tym poradzić.
Zaskoczył mnie. Po wcześniejszych pytaniach i jego chłodnych odpowiedziach, nagle taki zwrot.
Nie kajał się, nie przepraszał, tylko stwierdził, co się z nim działo potem, już po fakcie. Po dokonanej
zbrodni.
– Z czym? – spytałem. – Z czym nie mógł pan sobie poradzić?
Długo milczał. Ja się też nie odzywałem. Czekałem. W końcu powiedział: – Ona ciągle na mnie
patrzy.
Coś mnie ścisnęło w dołku.
– Jej odrąbana głowa wciąż na mnie patrzy – powtórzył. – W dzień i w nocy, w dzień i w nocy. I
nigdy nie przestaje – dodał.
– I co? – zadało się pytanie.
Zdawało mi się, że to bez sensu. Że wszystko, co tu zachodzi, jest bez sensu. Poczułem to bardzo
mocno. Ja, redaktorka, oświetleniowiec, kamerzysta, telewizja, ten człowiek, pytania i odpowiedzi,
cisza poza nami, ta straszna cisza wieczornej pory, kiedy wszyscy się odsunęli na bok i nasłuchują, a
ja nic z tego nie rozumiem. Wszystko to było bez sensu.
– Musiałem to komuś z waszych powiedzieć – odezwał się.
Wyraźnie zaznaczył: „komuś z waszych”.
Uniosłem brew.
– Czekałem pięćdziesiąt lat – mówił. – Pół wieku!
Zamilkł na chwilę. Dokładnie mi się przyjrzał, jakby jeszcze raz sprawdzał, czy ja to naprawdę ja.
Poruszył ręką, jakby chciał coś z daleka przywołać i powiedział: – I to spowiedź, pan Srokowski –
wychrypiał. – Grzechów wyznanie – patrzył mi prosto w oczy. – Tylko przed wami mogę się
wyspowiadać. Tylko przed wami.
„Nie przed popem”, pytało się we mnie pytanie.
– Nie przed popem, pan Srokowski – odpowiedział, jakby usłyszał to pytanie. – Tylko przed wami.
– Na nic się zdały mordy – zatoczył wzrokiem koło. – Nie ma życia, pan Srokowski. Nie ma prawdy,
wolności, sprawiedliwości… – zatoczył ramieniem i pokazał biedne, rozwalające się chaty, nędzne
gospodarstwa, chylące się płoty i brudne dzieci, stadami ganiające po ulicy. – Niech pan spojrzy na
nasze życie, pan Srokowski, na nasze twarze, oczy, myśli… – przerwał i już nie dokończył.
Znowu długo mi się przypatrywał, a potem cicho, zdławionym głosem, wydusił: – Poda mi pan
teraz rękę, pan Srokowski?
A ja zobaczyłem, jak ciotka Elza patrzy na mnie z głębi czasu.
Jej duże, smutne oczy przyglądały mi się w milczeniu.
Wielka gorąca fala powietrza uderzyła w moją głowę.
Odwróciłem się i bez słowa odszedłem.
Odchodziłem powoli i jakby niepewnie.
Czułem jak on wciąż stoi i nie spuszcza ze mnie wzroku. Lekko zgarbiony, z wykrzywioną twarzą.
A ja się od niego oddalałem.
Nie wiedziałem, czy dobrze robię czy źle, mądrze czy niemądrze. Nie miało to już żadnego
znaczenia. Nie podałem mu ręki. I to nie ja nie podałem mu ręki. I nie ja się od niego oddalałem.
Oddalało się od niego coś znacznie głębszego i ważniejszego niż ja, pyłek w obliczu wszechświata.
Oddalało się od niego coś ogromnego i potężnego, coś, co płakało i wyło we mnie, co szlochało i łkało
z zaświatów. Wielki ból, jęk i cierpienie odwracało się od niego i szło przed siebie. I żal, straszny,
porażający żal.
Tylko te trzęsące się ręce niosły się przede mną, jakby w powietrzu płynęły. Dwie samotne, blade,
trzęsące się ręce.
A potem nadszedł ból serca, zmącenie umysłu i straszny szum w czaszce.
Musiałem się zatrzymać i stanąłem z opuszczoną głową.
Owiał mnie lekki, jesienny wiatr.
Wtedy uniosłem wzrok i zastygłem.
Zniknął gdzieś kondukt pogrzebowy, który się wolno za nami posuwał.
Zamiast nędznych i chudych istot, mizernych i poczerniałych wieśniaków, zobaczyłem jak z tłumu
wyłaniają się mroczne indywidua, koszmarne twory, rogate i dzikie monstra, niepojęte zjawy, upiory i
widma z siekierami w dłoniach, widłami, piłami i sierpami w rękach, wielogłowe maszkary, które
unosiły się w powietrzu, wyciągały przed siebie ramiona i płynęły po niebie.
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz