Od kilku miesięcy we wsi panowały nowe porządki.
Od kiedy Niemcy przeszli przez las i pognali na wschód,
w gminie nastała ukraińska władza. Polski wójt nagle
zniknął i wszelki ślad po nim zaginął. Nasz sołtys, Jasio
Podleś, znany z pogody ducha i wesołego usposobienia,
zamilkł i głowy nie wystawiał poza swoje podwórko.
Nastała ukraińska policja, a w miasteczku powiatowym, Podhajcach, nowa żandarmeria. Nasza wieś była
duża, mieszkali w niej Polacy, Ukraińcy i Żydzi.
Któregoś ranka karczmarz Szmul nie pojawił się
w karczmie, a gdy chłopi pukali do jego drzwi, nikt nie
odpowiadał. Nie było ani jego, ani jego pięknej żony
Salci, ani dwojga uroczych dzieci. I nikt nie miał pojęcia, co się z nimi stało. Chata była pusta i przed nocą,
o zmroku, a potem w gęstej ciemności wyglądała jak
ogromna mara. Pozostałe cztery rodziny żydowskie -
Katzów, Szajów, Gołąbków i Jagdenów - strasznie się
zmieniły. Ich kobiety trwożliwie spoglądały w las, a mężczyźni zbierali się wieczorami po domach i po cichu się
nad czymś naradzali. A po tym strasznym wypadku,
12Na zdjęcu banderowcy z Wołynia.
0 którym chcę opowiedzieć, i te cztery rodziny żydowskie wyniosły się ze wsi.
Matka zabraniała mi już wychodzić na podwórko
1 bawić się z dziećmi z sąsiedztwa. Mój przyjaciel z dzieciństwa, a mieliśmy wówczas po siedem, osiem lat, Żyd
Motio dawno opuścił swój dom i nie wiem, dokąd pojechał. Mój ukraiński przyjaciel Sławko któregoś dnia
powiedział, że nie wolno mu się ze mną bawić, bo jestem
Lach. Nie wiedziałem, co to znaczy Lach, ale on się nadął, jakby się nadmuchał, jak purchawka, twarz mu się
zaokrągliła, oczy wyszły na wierzch i obcym głosem
raptem do mnie:
- Ty Lach i ne budu z toboju hraty.
- Sławko, co ty? - pisnąłem. - Co ty gadasz? Jaki ze
mnie Lach? Jestem Zbynio, twój przyjaciel, tyle wiosen
i lat przeganialiśmy po polach i tyle wiewiórek podpatrzyliśmy na drzewach, że nie można ot tak sobie powiedzieć, ne budu z toboju hraty. Ja chcę się bawić. Chcę
grać w chowanego i berka, chcę z tobą jeże i żaby podglądać w rowach i na konia włazić, by pęd wiatru poczuć. Sławko, szczo z toboju?
A on oganiał się ode mnie jak od osy i oglądał się za
siebie, czy ojciec nie widzi. Bo to jego ojciec, Hawryło,
był najgorszy. To on nam nie pozwalał razem się bawić.
I oto nie ma już mojego przyjaciela Motia, jakieś obce i nieprzyjazne wichry go porwały. I Sławko się skrył
za ścianą milczenia, która między nami wyrosła. Powstał we wsi niewidzialny mur ciszy, który chaty polskie
od ukraińskich oddzielił. I już kobiety do siebie na tłokę nie chodziły, razem kaczek i gęsi z piór nie obierały,
razem nie śpiewały i razem do stołu na święta nie siadały. Nie spotykały się w świetlicy i wspólne tańce w Domu Ludowym się skończyły. I nie było już sąsiedzkich
wizyt na polskie Boże Narodzenie i na ruskie święta.
Nie było kolęd wspólnych, kutii radosnej ani pogaduszek wieczornych, gdy baby zbierały się przed chatami
13
i opowiadały niestworzone rzeczy, a my, dzieci polskie,
ukraińskie i żydowskie, słuchaliśmy tych opowieści z rumieńcami na twarzach i z zapartym tchem. Wszystko
runęło i przeminęło.N zdjęciu członkowie ,,bratstwa weteranów UPA z Łucka. Szczególnie zasłużeni w mordach wołyńskich Polaków.
Nastał czas strachu, przerażenia i niepewności. I nie
wiadomo było, co się zdarzy za godzinę. Gdy szliśmy
spać, matka żegnała się krzyżem świętym, ale nie tak
jak zwykle, jak przed tym przeklętym rokiem czterdziestym pierwszym, kiedy Niemcy na nas rfapadli, choć po
prawdzie, to strachu się ludzie najedli i w trzydziestym
dziewiątym, jak Sowieci nas zajęli i swoje porządki robili.
Ale wtedy nie było jeszcze takiego wielkiego strachu
jak później, nie było tej strasznej ciemności w duszach,
nie było tego szlochu w piersiach, który kobiety w sobie dusiły. Gdy więc matka żegnała się przed snem i nade mną krzyż rysowała w powietrzu, robiła to jakoś niezwyczajnie, uroczyście, jakbyśmy się na zawsze żegnali,
a nie na ten krótki nocny sen, który miał nas na chwilę
rozdzielić. Nie - jak dawniej - pośpiesznie, szybko. Robiła to powoli, z zastanowieniem, marszczyła czoło,
unosiła brwi do góry, oczy do nieba i cicho szeptała modlitwy. Przykrywała mnie pierzyną, całowała w czoło
i wciąż od mego łóżka nie odchodziła.
To był jeden ze znaków, który mówił o zmieniających
się czasach.
Drugim było to straszne wydarzenie, które mnie na
drugi i daleki brzeg życia wtedy wyrzuciło. Jeszcze wówczas bawiłem się ze Sławkiem. Jeszcze w ptasich gniazdach szczebioczące pisklęta podglądaliśmy. Ale powietrze już gęstniało, już ludzie mijali się w inny sposób niż
dawniej. Pozdrawiali się, ale te pozdrowienia były jakieś
chłodne, obce. I już sąsiedzi szybciej obejścia zamykali
i w domach się chowali. Czuło się, jakby światło zgasło,
a w duszach mrok zapadł. A i w powietrzu lęk się wytwarzał, jakby trucizna szła wolno przez świat i niewidzialnie umysły zatruwała, serca i wiarę.
14
Wtedy właśnie to się stało.
Szmula już nie było. A jego chata straszyła pustką
i grobową ciszą. We wsi mieszkał pewien Ukrainiec
0 nazwisku Hurnyk; miał dwóch synów, Jewhena i Mychajła. Był naszym sąsiadem. Jak siadłem w oknie, to
widziałem wszystko, co się u nich dzieje. Całe podwórko jak na dłoni. Jego żona, Swytłana, była pobożną i łubianą we wsi kobietą. Modliła się do świętych obrazów
1 do cerkwi chodziła. Natomiast mąż Swytłany, Wasyl,
to był kawał byka. Mrukliwy, zamknięty w sobie, na nikim nie zatrzymał wzroku, tylko wiecznie patrzył pod
nogi zakrwawionymi ślepiami. Czerwona, mięsista, tłusta morda, oczka małe, wąskie, podstępnie patrzące na
świat, nieufne, wąs ciemny, włosy czarne, gęste; ponure,
ciężkie spojrzenie.
I jego syn Mychajło był taki sam. Kropla w kroplę.
Tyle że był wielki. Powiększona matryca ojca. Ogromne,
potężne chłopisko, z szerokim, nalanym pyskiem, z grubym, tłustym karkiem i długimi, ciężkimi łapami. Oczy
zawsze opuchnięte, jakby podbite, z głębokimi siniakami, straszne. Mówiono, że jak ktoś w nie zajrzy, to piekło zobaczy. Dla nas, dzieci, postrach. Potwór i upiór ze
ślepymi gałami. To on gardła świniom podrzynał. On
nóż wbijał w kark bykom. On siekierą głowy kogutom
ucinał. I brzuchy zającom rozpruwał. Był krwawy, ponury i straszny.
Nieraz siadywał na kamieniu i milcząc, ciemnym
wzrokiem omiatał pustą drogę. Nikt nie miał odwagi do
niego podejść ani nawet na niego spojrzeć, szczególnie
Wtedy, gdy zaczęli znikać Żydzi. Ludzie omijali go z daleka, a kobiety na jego widok żegnały się trwożliwie.
Szeptano po cichu, że ludzką krwią umazane ma potężne i ciężkie łapy.
Jego brat, Jewhen, zupełnie nie był do niego podobny. Delikatny, rachityczny. Przypominał matkę - drobną, chudą kobietę z bladą twarzą i smutnymi oczami.
15
Był płaski jak deska, cieniutki, z wklęsłą piersią, zapadniętymi policzkami i wątłymi jak patyczki nogami. Za
to był żywy, uśmiechnięty, zadbany, zawsze ogolony
i wesoły jak nikt we wsi. Za dawnych dobrych czasów
lubił z polskimi i żydowskimi kolegami na zabawę pójść,
pohulać, na panienki zapolować albo ryby w leśnym
stawie połowić. Dla sąsiadów był miły. Przy żniwach
pomagał. Do lasu, drewna przywieźć, pojechał starej
i chorej sąsiadce, polskiej babie, Hani Bruździe. Z dziećmi się pobawił. Konia podkuł. Ślepej i chromej Kurzajce leki z miasta przywiózł. Chłopiec-anioł.
Od czasu jednak, gdy wieść po wsi gruchnęła, że
młodzi Ukraińcy po lasach się zbierają i bandy tworzą,
Jewhen też zmienił się nie do poznania. Stał się poważny, zamknięty i z nikim się nie zadawał. Chodził zasępiony, niekiedy rzucał ukradkowe spojrzenia na żydowskie domy, ale szybko spuszczał wzrok, gdy widział, że
ludzie śledzą jego kroki; wydawało się, że jest jakiś zakłopotany, jakby się z czegoś tłumaczył. Musiał mieć na
pieńku z ojcem, bo omijał go lukiem, a jak się na starego Hurnyka natknął niespodziewanie, to szybko mu
z drogi schodził. Nie wiadomo, co między nimi było i co
zżerało jego duszę, pewne było tylko, że coś go strasznie gnębi. Od czasu tych tajnych leśnych spotkań.
Chłopi opowiadali wieczorami niestworzone rzeczy.
Że bandy gromadzą się po lasach, karabiny, broń maszynową i rewolwery w bunkrach zakopują na czarną,
jak powiadają, godzinę. Że szkolą się, jak Żydów mordować. Że bagnetami zwierzęta katrupią, by sprawdzić, czy ręka nie drgnie albo serce nie zakołacze. Że
oczy sarnom wyłupują, by udowodnić, że są mocni
i gotowi na wszystko. Że druty kolczaste szykują na
obozy; gwoździe, noże, sztylety, kosy i widły z domów
wynoszą. Słowem, przygotowują się do jakiejś strasznej rzezi, o której już w innych okolicach ludzie przebąkują.
16
Kiedy przed nocą obaj, Jewhen i Mychajło, szli do
lasu, to ludzie mówili, że zawsze pierwszy szedł czerwony jak burak i wypasiony jak knur Mychajło - pochylony, twardo stawiający kroki, zdeterminowany, z głową
żubra i karkiem byka - a za nim, ociągając się, idąc niepewnie, jakby niechętnie, posuwał się chudy, cienki
i blady jak śmierć Jewhen.
Polacy na widok oddalających się w mrok Jewhena
i Mychajły pospiesznie się żegnali i poruszali niemo
ustami. A w domach mówili, że nic z tego dobrego wyjść
nie może. Gdy matka rozmawiała z sąsiadką, Jasią Kurzajką, kryła mnie za plecami, jakby się nawet jej bała.
No i nadszedł ten dzień. Była jesień czterdziestego
pierwszego roku. Kresowe wielkie, jak złota kula słońce rozświetlało gęste gaje, żółte i brązowe szczyty
wzgórz, a długie cienie snuły się po brązowych i srebrnych dolinach. Strumyki i ruczaje z krystalicznie czystą
wodą zdawały się uciekać z tej ziemi, po nocach pełnej
podejrzanych postaci, duchów i mar, które przesuwały
się pod ścianami, szybko znikając w ciemności.
W dzień wieś tonęła w jasności. Nawet ponury nastrój nocy powoli odchodził w niepamięć i zdawało się,
że w taki dzień jak ten niedzielny, kiedy biły dzwony
i kobiety świąteczne chusty na głowach wiązały, wszystko do normalności powróci, a polskie baby, mijając
ukraińskie domy, znowu się swoim sąsiadkom kłaniać
będą, ale te szybko znikały w sieniach, udając, że są bardzo zajęte. Mimo dziennej jasności, świeżego i czystego
powietrza, lekko drżącego, pachnącego jesiennymi
kwiatami, mimo wznoszących się nad ziemią woni lasów, pól i zagajników dusza się coraz mniej radowała.
A gdy nadeszło popołudniowróciłem z matką z kościoła do domu, szyj>m^$&wi€OTi na parapet okna,
nos przykleiłem do&ybyiluswm^em wzrokiem podwórka, szukaj ąc/ępwieśników, doj^lórych bym mógł
skoczyć i pobawić się z nimi. Ale nikogo nie było. I gdy
już chciałem zeskoczyć, dojrzałem, jak z daleka, jakby
się kryjąc pod płotami, to podbiegała, to szła wolno,
czujnie i niepewnie, słodka Ryfcia, którą bardzo lubiłem. Była córką piekarza, starego Litla z pejsami i burzą siwych włosów na głowie. Miała wtedy siedem lat,
była ode mnie młodsza o rok. Przepadałem za nią, bo
polskie, żydowskie i ukraińskie piosenki śpiewała -
i tańczyła - jak nikt we wsi, choć taka malutka była.
Wierszyki recytowała, bo jej matka, Golda Litl, bardzo
uczoną kobietą była, książki czytała i wiedziała, co się
w dalekich krajach dzieje. A nawet wiedziała, dlaczego
słońce świeci i gwiazdy mrugają. Nieraz przychodziła
do mojej mamy i opowiadała jej, że ludzie za granicą
inaczej żyją, że maszyny za nich robią, a panowie ruchome obrazy w jakimś kinematografie oglądają, na których widać wozy jadące, samoloty wielkie jak pałace,
tańce i śpiewy, a nawet samego papieża można zobaczyć. Mama zamierała z wrażenia. Zawsze myślała, że
papieża tylko w świętym mieście Rzymie zobaczyć można, a okazywało się, że papież też po jakimś kinematografie jeździł. Golda Litl opowiadała dalej, że w świecie
i zwierzęta są inne niż u nas, czego swoim malutkim rozumem do siebie nie dopuszczałem. Jakie mogły być inne zwierzęta? Dla mnie moja zagroda pełna była zwierząt - konie, krowy, króliki, koty, psy, myszy, szczury,
węże - a pole, las i wzgórza aż się roiły od saren, wilków,
jeleni, dzików i wiewiórek. Czego mi jeszcze więcej trzeba? A już by jakieś inne zwierzęta, ogromne jak fabryki,
po morzach pływały, nijak zrozumieć nie mogłem.
A mama Ryfki takie rzeczy opowiadała. Włos mi się jeżył na głowie. Zawsze z miasta nowe książki przywoziła
i małą Ryfkę różnych rzeczy uczyła. Ryfka jak aniołek
była, śliczna, słodka i do rany przyłóż. Z każdym się
przyjaźniła, każdego kochała, każdemu bułki kawałek
odrywała i do smakowania podawała. Śmieszką strasz18
ną była, chichotała, tańczyła i podskakiwała. Oczy miała piwne, duże, jak gwiazdy świecące. I włosy ciemne,
lśniące, długie, po plecach jej opadały. A liczyć jak potrafiła? Nie do stu czy nawet do tysiąca. Ona mogła cały dzień liczyć i końca tego liczenia nie było, taka mądra
była. I bajki najrozmaitsze znała. I opowieści magiczne,
w których czarownice na miotłach latały, a gwiazdy
z nieba spadały. Ryfka, chodź do nas, zapraszały ją matki ze wszystkich podwórek, rusińskich i polskich.
Ale teraz, widziałem to na własne oczy, Ryfka przestraszona była. I choć podskakiwała i nuciła sobie coś
pod nosem, to niespokojnie przy tym spoglądała na boki. Ale nawet przestraszona potrafiła skakać na jednej
nodze. I właśnie co kilka metrów podskoczy sobie, rozejrzy się, podbiegnie i znowu podskoczy, a potem jakoś
czujnie, z przyklejonym do płotu ciałem, idzie dalej, do
swego domu, który na skraju wsi stał. Pewnie od ciotki
Oksany wracała. A kiedy już się znalazła na końcu naszego podwórka, chciałem krzyknąć: Ryfka, chodź do
mnie, pobawimy się, po strychu poganiamy, nietoperze
spłoszymy. Chciałem ręką do niej machnąć, ale sam nie
wiem dlaczego przestraszyłem się, że ktoś zauważy i już
tylko patrzyłem, jak Ryfka podskakuje, a potem skrada się pod płotem.
Gdy zbliżała się do zagrody Hurnyków, oderwałem
od niej spojrzenie i wbiłem oczy w okno sąsiada, które
wychodziło na drogę. I zastygłem. Mychajło Hurnyk,
z opuchniętymi oczami i tłustym karkiem, podobnie jak
ja śledził Ryfkę. Stał pochylony i przyglądał się jej z daleka, a jego mięsiste i tłuste wargi poruszały się, jakby
sam do siebie mówił. Widziałem go dobrze. Podniósł się
powoli, ale po chwili schylił gruby kark i zniknął mi
z pola widzenia.
A Ryfka już podskakiwała przed jego domem.
I nagle zamarła, zbladła, oczami po bokach rzuciła.
Znowu chciałem krzyknąć: Ryfka, skręć do mnie, zamknij
19
się ze mną w chacie, a rysować zwęglonym drewnem
po desce będziemy. Ale jakoś tchu mi zabrakło, by
krzyknąć. Bytem jak zahipnotyzowany. Głową ruszyć
nie mogłem. Tylko moje wytrzeszczone oczy wolno krążyły, jakby planetami były. Obiegały podwórko - świat,
a potem raptem stawały i zastygały na długo, jakby kosmiczna maszyneria się popsuła. Bałem się, że zaraz ten
drab i morderca świń, owiec, byków i baranów na ganek
wyjdzie, ręką do Ryfki kiwnie i krzywdę jakąś jej zrobi.
Bo wszystkiego się po nim spodziewać można było.
Musiała usłyszeć skrzypnięcie drzwi, bo zatrzymała się,
by zobaczyć, kto wyjdzie. Ale to nie Mychajło wyszedł.
Wyszedł jego brat, Jewhen. Pochylony, jakby Ryfki
nie widział, szedł jednak prosto na nią, prowadzony jakimś instynktem, chudy, płaski, z bladą twarzą, zgięty
w kabłąk; plecy podobne do łuku miał. I piękną, delikatną twarz. Wciąż do niej szedł, choć to było niedaleko, może dwadzieścia metrów, a on szedł i szedł, jakby
czas się wydłużył, jakby dojść nie mógł, stawiał kroki,
a wszystko dokoła nieruchomiało. Drzewa, płoty, cienie,
nic się nie ruszało. Wiatr nawet ucichł, jakby się chciał
przyjrzeć, jak Ryfka malutkie palce w kułak zaciska.
Cała wieś zastygła. Domy, dachy, okna zastygły. Nawet
ręczniki i prześcieradła na sznurach nie drgnęły. Ryfka
miała szeroko rozwarte oczy i patrzyła na idącego ku
niej Jewhena. Już doczekać się nie mogłem, kiedy weźmie ją za rękę i odprowadzi do domu. Nawet przemówiłem w duchu do niej: Jak to dobrze, Ryfka, że to Jewhen wyszedł po ciebie, a nie ten potwór i morderca
Mychajło, co kogutom głowy odcina.
Ryfka skamieniała.
Już nie podskakiwała na jednej nodze. Już nie podśpiewywała sobie pod nosem. Stała jak sparaliżowana,
jak szczapa wbita w ziemię, cieniutka, krucha, z ciemnymi włosami, ogromnymi oczami lalki patrzącej w nieskończoność, cienkimi jak u bociana nóżkami.
20
Zerknąłem, czy w oknie nie czai się czasem Mychajło z tłustym karkiem. Ale go nie było.
Jewhen doszedł w końcu do Ryfki, stanął przed nią
i, odwrócony do mnie bokiem, zatrzymał na niej wzrok.
Patrzył na nią w taki sposób, jakby jej dawno nie widział. Potem coś jej powiedział albo o coś zapytał, może dokąd idzie albo gdzie była, ale tego nie słyszałem,
w każdym razie Ryfka skinęła głową i znowu zamarła;
stała niema i tylko wytrzeszczała na niego swoje duże,
piwne, przestraszone oczy.
- Weź ją - szeptałem - zaprowadź do jej matki, bo na
pewno się martwi, że tak długo nie wraca. - Przemawiałem
do Jewhena, ale on nic nie robił, tylko patrzył na Ryfkę.
A to, co się stało, wydało mi się snem, przywidzeniem.
Jewhen nagle rzucił się na Ryfkę, na to malutkie,
drobne ciałko, kopnął ją z całych sił, a później, gdy upadła, chwycił za dwie nóżki i zaczął kręcić dokoła siebie,
jakby wiatrak robiąc. Najpierw myślałem, że w taki
sposób się z nią bawi. Że okręca ją wokół swego ciała,
by doznała zawrotu głowy. Nieraz ze mną takie zabawy
urządzali sobie starsi chłopcy. Ale to kręcenie wkrótce
przestało na zabawę wyglądać. Było w nim coś strasznego, groźnego. Ryfka krzyknęła. Usłyszałem straszny,
rozdzierający krzyk dziecka, które się boi. I skamieniałem; byłem martwy, rzucony w ciemną otchłań majaków
i upiorów. I tchu wydobyć z siebie nie mogłem.
Jewhen coraz szybciej okręcał się z Ryfką i podchodził z nią w tym krążeniu, podobnym do karuzeli, do
wielkiego kamienia, i nagle głową Ryfki w głaz uderzył.
Czaszka pękła, a ze środka trysnęła szara, wodnista masa. A on jeszcze raz uderzył i jeszcze raz, i jeszcze, aż
z głowy nic nie zostało. Roztrzaskana czaszka rozleciała się na kawałeczki.
A ja ruszyć się nie mogłem.
Wrosłem w parapet okna. Przestałem oddychać. Jęk
ze mnie się wyrwał, ale chory, krótki.
21
Jewhen ciało Ryfki rzucił do rowu, odwrócił się i wolnym krokiem wracał do domu.
I wtedy wyszedł na ganek jego brat, Mychajło. Gruby, nadęty, patrzył jakoś tak spod czoła, ponuro. Gdy
Jewhen zbliżył się do schodów, Mychajło w mgnieniu oka
wyjął rewolwer i strzelił mu w łeb. Wszystko się działo
jak w malignie. Było nieprawdopodobne, absurdalne.
Szarpnęła mną jakaś ciemna siła i wyrwała spod
okna.
Runąłem na podłogę i skoczyłem pod łóżko. Jak pies,
skomląc i podwijając ogon, skryłem się w najciemniejszym rogu, jęcząc i łkając, zatykając usta kułakami, by
mnie kto nie usłyszał. Wcisnąłem się głębiej, między pajęczyny, tam, gdzie odchody myszy i odór zdechłych
szczurów, a strach telepał moim ciałem. Cały się trząsłem. Jąkałem się, wołając coś w mroku, ale jedyne
uczucie, jakie zapamiętałem z tego wieczoru, to było
pragnienie, by zapaść się pod ziemię, skryć się przed
światem, wpaść w ciemną otchłań, do której nikt nigdy
nie zajrzy. W oczach mi wirowało, chwyciły mnie wymioty, tąpnęło coś w głowie jak w kopalni i runęła ciemność, gwiazdy i ognie piekielne, i poczułem, że spadam
w wielką głębię, czarną i nieskończoną. Taką, jaką
ksiądz proboszcz w kazaniu opisywał, gdy o piekle opowiadał. Tak, to mogło być piekło i już wiedziałem,
0 czym ksiądz proboszcz ludziom mówił.
A później, skądś z daleka, usłyszałem jakieś jęki
1 łkanie i wydawało mi się, że to noc szlocha, drzewa wyją i ciemność huczy nade mną. Zacząłem nasłuchiwać,
a z tej nocy wyłaniały się pojedyncze głosy, pochlipywania i gruby, zachrypły bas mężczyzny, który wydawał mi
się znajomy.
- Gdzie on jest? Boże, co się z nim stało? W taki
czas? Jezu drogi - cieniutko zawodziła kobieta. I jej głos
wydawał mi się znajomy, tylko że płynął ze strasznie dalekich stron, z jakiejś ciemności.
22
- Pójdę do Karolki - burknął mężczyzna.
A mnie i Karolka coś przypominała, tyle że znowu
wpadałem w ogromną, bezdenną, dla odmiany białą jamę. Leciałem wśród wirów i krążących plam, między
mgłami i obłokami, wywracał się do góry nogami świat
i czułem, jak ogarniają mnie zawroty głowy. Musiałem
wyrzucić z siebie ciężką porcję zepsutego wnętrza, bo
po chwili poczułem ulgę, usłyszałem, jak pulsuje cisza
i zobaczyłem anioła, który nade mną stał i się uśmiechał. A więc koniec moich mąk, pomyślałem, jestem
w niebie. Było łagodnie, ciepło, cicho i kojąco. Kołysały
mnie skrzydła niebiańskiej husarii i unosiłem się na jakiejś błękitnej chmurze. Długo musiała trwać moja wędrówka po niebiańskich krainach, ponieważ z jakiejś
wyspy - albo zatoki - dolatywały śpiewy, głosy rozmów,
a potem zapadła cisza, jakby i w niebie nastał czas spoczynku. I w tej ciszy nagle usłyszałem rozmowę:
- Dlaczego Jewhen to zrobił? Dlaczego? - pytała jękliwie jakaś kobieta.
- Wszystkiego bym się spodziewała, tylko nie tego
- wyszeptała druga. - To wszystko przez tych banderowców, co się zbierają po lasach. To oni mu kazali.
- Popatrzcie, jak to nigdy w życiu nic nie wiadomo.
Mychajło pasował na takiego, co morduje, a tu Jewhen
ją zakatrupił - ciężko powiedział mężczyzna.
- A stary skąd wyszedł? - odezwał się inny mężczyzna cienkim głosem.
- Z szopy.
- Z siekierą?
- Tak, z siekierą.
Przez chwilę panowała cisza. A potem odezwał się
burczący starczy głos:
-1 wyrównał rachunki.
O czym oni mówią, o jakich rachunkach, nie miałem
pojęcia. Zdawało mi się, że coś pojmuję, jakbym znał te
imiona - Jewhen, Mychajło - i rozumiał, co znaczy sie23
kiera, ale jedno do drugiego nie pasowało. I raptem
w głowie mi coś pękło, huk wielki znowu się rozszedł,
ból rozsadzał czaszkę.
- Mamo - zatkałem. - Mamo. -1 nastała cisza.
A po tej ciszy głos:
- Boże, on tu jest.
I wyciągnęli mnie.
Majaczyłem, nikogo nie rozpoznawałem, przez trzy
dni rzucałem się w łóżku, gadałem przez sen, przez chorobę, ciemność, ból. Aż zobaczyłem z daleka światło.
Było to okno, patrzyłem w okno, a obok mnie leżała
matka i tuliła, trzymając dłoń na moim czole, obłożonym wilgotnymi szmatami. Słońce przebijało przez
liście kasztana.
I to od niej się dowiedziałem, co zdarzyło się później,
gdy straciłem przytomność i w gorączce przeleżałem
pięć dni.
Szukali mnie wszędzie. Aż matka usłyszała cichy jęk
i rzężenie, i zajrzała pod łóżko. Wyciągnęła mnie. Ale ojca nie było. Poszedł mnie szukać po wsi. A gdy wrócił
i odetchnął, siadając przy stole, zebrali się sąsiedzi i zastanawiali się, co mają zrobić.
Gdy Jewhen roztrzaskał Ryfce głowę, a Mychajło
strzelił Jewhenowi w łeb, od tyłu zaszedł go stary Hurnyk i siekierą odrąbał mu głowę.
Żydzi następnego ranka uciekli.
Na Polaków padł blady strach.
A ja na darmo szukałem swego przyjaciela Sławka.
- Ż toboju ne budu hraty, ty Lach - wciąż słyszałem jego głos.
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz