Od dziecka wiedziałam, że coś jest ze mną nie tak. W szkole w Kaszówce, gdzie mieszkaliśmy, dzieciaki, jak chciały mi dogryźć, mówiły: - Nie jesteś córką swoich rodziców. - A kim? - pytałam. - Znajdą po Polakach. Szliśmy po szkole na sanki, a one dalej za mną: Znajda, znajda.
Szłam potem zapłakana do domu, a mamusia mnie przytulała i mówiła: Nie słuchaj głupot. Nasza jesteś. I tyle.
Rodzice mi nie powiedzieli nigdy ani słowa o tym, skąd się u nich wzięłam. Kiedy mama już była stareńka, ciocia, jej siostra, wszystko mi opowiedziała: My, stare, niedługo poumieramy - mówiła - a ty powinnaś znać prawdę. I jeszcze mamie tłumaczyła: Nie może być tak, że my do grobu pójdziemy, a Hania nie będzie nic wiedzieć. Powiedz jej!
Ale ciocia znała tę historię z drugiej ręki. Powiedziała dużo, ale najważniejszych szczegółów nie znała. A ja bym chciała wiedzieć, jak się nazywali moi prawdziwi ojciec i matka. Nawet jeśli tam zginęli, to chciałabym znać chociaż imię i nazwisko tej polskiej mamy. To ważne dla człowieka, żeby wiedział takie rzeczy. Sama miałam trójkę dzieci i choćby nie wiem co się stało, chciałabym, żeby wiedziały, kim ja jestem. Jakie jest moje imię i nazwisko. Chociaż tyle - imię. I nazwisko.
A mama płacze. Powtarza: Nasza jesteś, córeczko. I ucieka. Chowa się przede mną. Drzwi zamyka. Z ciotką w ogóle przestała rozmawiać, choć wcześniej dzwoniły do siebie co kilka dni.
Mama i tata nie mieli innych dzieci. Ja też do nich trafiłam dość późno - tatko miał już prawie 40 lat. Bali się chyba, że jak poznam prawdę, wyjadę do Polski. Podobno były takie dzieci w innych wioskach, które po wojnie odnajdywała rodzina, nawet dalsza, i które wyjeżdżały. Boże, jak oni się musieli tego bać, skoro tak mnie kochali... Zawsze mi kupowali najlepszy materiał na ubrania. I najlepsze zabawki: niedźwiadki, zajączki... Ktokolwiek nowy się we wsi pojawiał - geodeta, leśnik, ktoś z urzędu - oni się biedni trzęśli, że to ktoś przyjechał zabrać ich Hanię.
No dobrze. Ale przez wiele lat nikt nie przyjechał. Potem, jak miałam 40 czy 50 lat i własne dzieci, wiadomo już było, że nigdzie nie pojadę. Dlaczego wtedy mi nic nie powiedzieli?
Myślę, że z przyzwyczajenia. Skoro całe życie ukrywali, to już nie umieli powiedzieć. Może nawet sami zaczęli wierzyć, że jestem ich córką? Jak człowiek w coś mocno chce uwierzyć, to w końcu uwierzy, no, sam niech pan powie, czy tak nie jest.
A było tak. W 1943 roku jakaś banda napadła na polską wieś, która się nazywała Gaj. Cały dzień ludzi zabijali; nie przepuścili nawet dzieciom. Zabitych wrzucali do rowu przy szkole. Co to była za banda? Dlaczego to robili? Nie wiem. Mówią, że banderowcy; ci, co walczyli o wolną Ukrainę.
Po wsi Gaj nie ma dziś śladu, choć była to bardzo duża wioska. Wiem, bo nieraz tamtędy przez las jeździłam, i potrafię sobie wyobrazić, ile mniej więcej zajmowała. Ale długo nie wiedziałam, że tam przed wojną była wieś - las, jak wszędzie, tyle że trochę młodszy. Dopiero jak byłam nastolatką, ktoś ze starszych zaczął mówić - a, tutaj do polskiej szkoły chodziłem. Tutaj kolegę Polaka miałem. I tak po odrobince się dowiadywałam, że tu w czasie wojny jakichś ludzi zamordowali. Dziwne, prawda? Że tyle czasu nikt nic nie mówił. To były wioski odległe od siebie dwa kilometry; ludzie do Gaju i do kowala jeździli, i w różnych innych sprawach. I mój tatko, i mama musieli tam być wiele razy. A przez wiele lat tylko po zdziczałych wiśniach i jabłonkach można było poznać, że kiedyś tam były domy, szkoła, normalne życie. Jakby ludzie z jakiegoś powodu chcieli ten Gaj zapomnieć, wyrzucić go z głowy.
Czy coś tam czułam szczególnego w tym lesie? Nie, zupełnie nic. Tylko żal mi było tych ludzi, że ich tak wymordowali.
Nigdy nie myślałam w ten sposób, że tam moi mama i tata leżą; nawet jak już znam prawdę, to ciężko mi o tym myśleć w ten sposób. Niby to wiem, niby wiem, że tam moi rodzice, dziadkowie, a pewnie i ciotki, wujowie, rodzeństwo leżą, ale jakoś to do mnie nie dociera. Może jakby Bojmistrukowie mnie źle traktowali, toby było inaczej. Tobym tęskniła za tym, co mogło być. Ale oni mnie tak kochali, tak gładzili, że nawet się nie zastanawiałam, jakby mi było z tymi innymi rodzicami.
Dwa dni po masakrze ludzie z mojej wioski jechali do Gaju. Ta banda, która tam ludzi wymordowała, wróciła i kazała ludziom z Kaszówki pochować zabitych, bo już się zaczęli rozkładać. Wtedy mnie znaleźli, gdzieś wśród drzewek owocowych. Podobno płakałam w stodole, a obok mnie leżały same trupy. Dwóch martwych chłopców i starszy pan - ciocia mówiła, że pewnie ci dwaj to bracia, a ten pan to dziadek.
Miałam w jednym ręku kawałeczek chleba, a w drugim - chusteczkę z dwoma literami, pewnie to moje inicjały. Jakie? Nie wiem. Ciocia też nie pamiętała. Nigdy tej chusteczki nie zobaczyłam, pewnie poszła do pieca jeszcze w czasie wojny. Nie pamiętam nawet jednego obrazu z tych dni. Podobno obok mnie stał pusty kubek, a bardzo mi się chciało pić.
Kaszówka to wioseczka-bajeczka, nie sposób się w niej nie zakochać. Pięknie położona nad rozleniwioną tu nieco rzeką Stochód, w której kąpią się gęsi; otoczona z każdej strony gęstym lasem, z błękitną cerkwią pośrodku.
Prawie każdy gospodarz ma tu konia albo i parkę. Zimą jeździ się saniami, które latem zawiesza się na ścianie stodoły. Latem jeździ się furmanką albo (rzadziej) kolaską. Samochody mają tylko bogatsi, a koń stoi na co drugim podwórku.
Jeśli jadąc tu dołożymy kilka kilometrów na popolskim bruku, a później pół kilometra polną, wyjeżdżoną przez furmanki drogą, dojedziemy do miejsca, gdzie kiedyś stała wioska Gaj. Wystarczy przejść kilkanaście metrów, żeby dotrzeć do dawnego rowu strzeleckiego, gdzie mieszkańcy sąsiednich wiosek (niektórzy z nich sami wzięli udział w zabijaniu) zrzucili ciała zabitych. Później, już w czasach wolnej Ukrainy - to wyszło w czasie ekshumacji - zrobili sobie w tym miejscu nielegalne składowisko śmieci. Do dziś często można tu wsadzić nogę do dziury - to miłośnicy historii z Kowla, Łucka albo innych większych miast szukają tu za pomocą wykrywaczy metalu złota albo innych skarbów po Polakach.
Jeśli jednak ominiemy Gaj i pojedziemy prosto do Kaszówki, starsi ludzie od razu pokażą, gdzie kiedyś mieszkała rodzina Bojmistruków, ukraińskich rodziców pani Hani. Tu na wioskach ludzie znają swoich sąsiadów do trzeciego pokolenia wstecz. Pytanie o kogoś, kto wyprowadził się pół wieku wcześniej, nikogo nie dziwi. Wiem to, bo jeżdżę po wsiach Wołynia już od kilku lat z takimi dziwnymi pytaniami. Szukam historii takich jak historia pani Hani i jej ukraińskich rodziców. Historii o dobrych ludziach, którzy ryzykowali życiem, żeby uratować swoich sąsiadów w czasie wojny, a głównie w czasie rzezi wołyńskiej w 1943 roku. Czasami ratowali współmałżonków, czasami sąsiadów, czasem obcych ludzi.
Czasami - jak w przypadku pani Hani - ratowali małe dzieci.
- Bojmistruki? O, tam, gdzie teraz te krzaki tarniny rosną, mieszkali - pokazuje dawna sąsiadka. - Fedor zmarł, matka się wyprowadziła, to i o chatę nikt nie dbał. Spłonęła któregoś dnia. Może się samo zajęło, a może dzieciaki dla zabawy podpaliły? Hania? Wszyscy tu wiedzieli, że ona jest od Polaków. Do dziś na nią mówią Hania Polaczka. Ale matce chyba by serce pękło, jakby ktoś Hani o tym powiedział, jakby z nią zaczął o tym rozmawiać. Ale jeśli chcecie się więcej dowiedzieć, jedźcie do drugiej części wsi, za Stochód. Tam ją najpierw przywieźli. Może wam coś powiedzą.
Jadę więc do tej części wsi. Ludzie od razu pokazują mi tu żółtą, położoną niedaleko błękitnej cerkwi chatę, do której w 1943 roku przywieźli furmanką małą dziewczynkę z Gaju.
- Hania? Jak znaleźli tego dzieciaka, zaczęli na miejscu radzić, co z nią zrobić - opowiada jeden z najstarszych mieszkańców Kaszówki, pan Walery, który pamięta ten dzień. - Banderowcy takie dzieci zabijali. Jeśli ktoś ich nie słuchał, mogli mu spalić gospodarstwo albo rozstrzelać - każdy Lach miał być zabity, nieważne, ile miał lat. Ale z drugiej strony, jak zabić maleńkie dziecko, które cudem się uratowało? Stali więc w Gaju nad tą małą i się kłócili. Oddać banderowcom? Czy spróbować ją ocalić? Taki nad nią odbyli sąd.
W końcu jeden z gospodarzy, Aleksander Jaszczuk, bierze dziewczynkę na swoją furmankę i rusza. - Co ma być, to będzie, ale dzieciaka nie zabijemy - mówi. A że jest szanowanym gospodarzem, ludzie w milczeniu mu przytakują. Kaszówka nie trzyma z banderowcami. Miejscowy batiuszka został nawet zastrzelony, bo podobno nie chciał dać ślubu ich przywódcy ani święcić noży, których mieli używać w trakcie rzezi.
We wsi małą Polkę biorą na przechowanie rodzice Kateriny Bojmistruk.
I tak już zostaje.
W samym centrum Kaszówki, zaraz obok cerkwi, stoi mała chatynka. W środku tyle miejsca co na łóżko i mały piec. Przed chatynką - płotek, a przy nim - ławeczka. Tu w pogodne dni grzeje się na słonku 89-letni Wołodymir Jaszczuk, ostatni żyjący uczestnik wyprawy, która w 1943 roku przywiozła do wsi małą Hanię - oprócz samej Hani, rzecz jasna. To jego ojciec zdecydował wtedy, żeby dziecka nie zabijać, tylko przywieźć do wsi.
Chciałbym mu zadać wiele pytań, ale nie jest to łatwe. Po pierwsze, Jaszczuk bardzo źle słyszy. Trzeba krzyczeć, a i tak może nie zrozumieć pytania. Po drugie - wiek robi swoje. Jaszczuk nie poznaje sąsiadów, nie poznaje swoich dzieci i często nie wie, w jakiej epoce zasnął, a w jakiej się obudził.
Na szczęście jest jedna sąsiadka, którą Jaszczuk bardzo lubi. Ją poznaje prawie zawsze i kiedy ona krzyczy, rozumie niemal wszystko. Idę po tę sąsiadkę.
- Dziadku! Dziaaaadkuuuu!!! - krzyczy sąsiadka. - Pan jest z Polski! O Hani naszej pisze. O Hani! Tej, którą żeście z Gaju przywieźli!
- O Hani Polaczce? - upewnia się Jaszczuk i przekrzywia głowę. - A to może Polak? - pyta i wskazuje na mnie pomarszczonym palcem.
- Polak - potwierdza sąsiadka.
- Jeszcze Polska nie zginęła! - staruszek zaczyna śpiewać hymn, którego nauczył się w polskiej szkole. A później pogrąża się na chwilę w letargu, jakby próbował znaleźć w głowie choć kilka słów, które mogą mi się przydać. - Jak ją wzięli Bojmistrukowie, bandy robiły im problemy - mówi wreszcie, ważąc każde słowo. - Na wsi trudno utrzymać taką rzecz w sekrecie, zwłaszcza że myśmy w Gaju byli w kilka wozów. Świadków było dużo. Cała wieś wiedziała... - dodaje i znów zastyga, jakby szukał w głowie dalszych słów. Zamyka na chwilę oczy. Otwiera. Znów zamyka. Spogląda na mnie po dłuższej chwili. Potem spogląda na sąsiadkę.
- A ten mężczyzna to kto? - pyta i pokazuje na mnie palcem.
Nie pogadamy, choć i tak uświadomił mi ważną rzecz. Małą Polkę z Gaju ratowała cała Kaszówka, nie tylko rodzina Bojmistruków. - Fedor skarżył się kiedyś mojemu ojcu, że raz przyjechali banderowcy i kazali im Hanię oddać - dodaje pan Walery. - Bojmistruk na to, że to jego córka i że najpierw muszą jego zastrzelić. A oni, że oczywiście, zastrzelą małą, a potem jego i żonę. Ale jak zobaczyli uśmiechniętą dziewczynkę z buzią jak pierożek, uwierzyli, że jest Ukrainką. A może tylko udali, że wierzą? Ważne, że dali im spokój. Choć Fedor całą wojnę bał się banderowców; zwłaszcza jak poszedł na front. Bał się, że w tym czasie przyjadą i zabiorą dziecko Katerinie.
Szłam potem zapłakana do domu, a mamusia mnie przytulała i mówiła: Nie słuchaj głupot. Nasza jesteś. I tyle.
Rodzice mi nie powiedzieli nigdy ani słowa o tym, skąd się u nich wzięłam. Kiedy mama już była stareńka, ciocia, jej siostra, wszystko mi opowiedziała: My, stare, niedługo poumieramy - mówiła - a ty powinnaś znać prawdę. I jeszcze mamie tłumaczyła: Nie może być tak, że my do grobu pójdziemy, a Hania nie będzie nic wiedzieć. Powiedz jej!
Ale ciocia znała tę historię z drugiej ręki. Powiedziała dużo, ale najważniejszych szczegółów nie znała. A ja bym chciała wiedzieć, jak się nazywali moi prawdziwi ojciec i matka. Nawet jeśli tam zginęli, to chciałabym znać chociaż imię i nazwisko tej polskiej mamy. To ważne dla człowieka, żeby wiedział takie rzeczy. Sama miałam trójkę dzieci i choćby nie wiem co się stało, chciałabym, żeby wiedziały, kim ja jestem. Jakie jest moje imię i nazwisko. Chociaż tyle - imię. I nazwisko.
Pani Hania (fot. Marcin Jończyk)
Idę więc do mamy, mówię: Mamo, już wiem, że nie jestem wasza. Opowiedzcie mi, jak to było. A mama płacze. Powtarza: Nasza jesteś, córeczko. I ucieka. Chowa się przede mną. Drzwi zamyka. Z ciotką w ogóle przestała rozmawiać, choć wcześniej dzwoniły do siebie co kilka dni.
Mama i tata nie mieli innych dzieci. Ja też do nich trafiłam dość późno - tatko miał już prawie 40 lat. Bali się chyba, że jak poznam prawdę, wyjadę do Polski. Podobno były takie dzieci w innych wioskach, które po wojnie odnajdywała rodzina, nawet dalsza, i które wyjeżdżały. Boże, jak oni się musieli tego bać, skoro tak mnie kochali... Zawsze mi kupowali najlepszy materiał na ubrania. I najlepsze zabawki: niedźwiadki, zajączki... Ktokolwiek nowy się we wsi pojawiał - geodeta, leśnik, ktoś z urzędu - oni się biedni trzęśli, że to ktoś przyjechał zabrać ich Hanię.
No dobrze. Ale przez wiele lat nikt nie przyjechał. Potem, jak miałam 40 czy 50 lat i własne dzieci, wiadomo już było, że nigdzie nie pojadę. Dlaczego wtedy mi nic nie powiedzieli?
Myślę, że z przyzwyczajenia. Skoro całe życie ukrywali, to już nie umieli powiedzieć. Może nawet sami zaczęli wierzyć, że jestem ich córką? Jak człowiek w coś mocno chce uwierzyć, to w końcu uwierzy, no, sam niech pan powie, czy tak nie jest.
Po wsi Gaj nie ma dziś śladu, choć była to bardzo duża wioska. Wiem, bo nieraz tamtędy przez las jeździłam, i potrafię sobie wyobrazić, ile mniej więcej zajmowała. Ale długo nie wiedziałam, że tam przed wojną była wieś - las, jak wszędzie, tyle że trochę młodszy. Dopiero jak byłam nastolatką, ktoś ze starszych zaczął mówić - a, tutaj do polskiej szkoły chodziłem. Tutaj kolegę Polaka miałem. I tak po odrobince się dowiadywałam, że tu w czasie wojny jakichś ludzi zamordowali. Dziwne, prawda? Że tyle czasu nikt nic nie mówił. To były wioski odległe od siebie dwa kilometry; ludzie do Gaju i do kowala jeździli, i w różnych innych sprawach. I mój tatko, i mama musieli tam być wiele razy. A przez wiele lat tylko po zdziczałych wiśniach i jabłonkach można było poznać, że kiedyś tam były domy, szkoła, normalne życie. Jakby ludzie z jakiegoś powodu chcieli ten Gaj zapomnieć, wyrzucić go z głowy.
Po wiosce Gaj dziś prawie nie ma śladu (fot. Marcin Jończyk)
Podobno Polacy piękne sady mieli. Ich wiśnie były najlepsze w okolicy. Ludzie w Kaszówce do dziś wspominają, że takie soczyste, słodkie. Można było poznać, kto się przyjaźni z Polakami po tym, że sok z wiśni miał w domu.Czy coś tam czułam szczególnego w tym lesie? Nie, zupełnie nic. Tylko żal mi było tych ludzi, że ich tak wymordowali.
Nigdy nie myślałam w ten sposób, że tam moi mama i tata leżą; nawet jak już znam prawdę, to ciężko mi o tym myśleć w ten sposób. Niby to wiem, niby wiem, że tam moi rodzice, dziadkowie, a pewnie i ciotki, wujowie, rodzeństwo leżą, ale jakoś to do mnie nie dociera. Może jakby Bojmistrukowie mnie źle traktowali, toby było inaczej. Tobym tęskniła za tym, co mogło być. Ale oni mnie tak kochali, tak gładzili, że nawet się nie zastanawiałam, jakby mi było z tymi innymi rodzicami.
Dwa dni po masakrze ludzie z mojej wioski jechali do Gaju. Ta banda, która tam ludzi wymordowała, wróciła i kazała ludziom z Kaszówki pochować zabitych, bo już się zaczęli rozkładać. Wtedy mnie znaleźli, gdzieś wśród drzewek owocowych. Podobno płakałam w stodole, a obok mnie leżały same trupy. Dwóch martwych chłopców i starszy pan - ciocia mówiła, że pewnie ci dwaj to bracia, a ten pan to dziadek.
Miałam w jednym ręku kawałeczek chleba, a w drugim - chusteczkę z dwoma literami, pewnie to moje inicjały. Jakie? Nie wiem. Ciocia też nie pamiętała. Nigdy tej chusteczki nie zobaczyłam, pewnie poszła do pieca jeszcze w czasie wojny. Nie pamiętam nawet jednego obrazu z tych dni. Podobno obok mnie stał pusty kubek, a bardzo mi się chciało pić.
W miejscu masowego grobu mieszkańców wsi Gaj stoi krzyż. To jedyna pozostałość po tragedii (fot. Marcin Jończyk)
* Kaszówka to wioseczka-bajeczka, nie sposób się w niej nie zakochać. Pięknie położona nad rozleniwioną tu nieco rzeką Stochód, w której kąpią się gęsi; otoczona z każdej strony gęstym lasem, z błękitną cerkwią pośrodku.
Prawie każdy gospodarz ma tu konia albo i parkę. Zimą jeździ się saniami, które latem zawiesza się na ścianie stodoły. Latem jeździ się furmanką albo (rzadziej) kolaską. Samochody mają tylko bogatsi, a koń stoi na co drugim podwórku.
Jeśli jadąc tu dołożymy kilka kilometrów na popolskim bruku, a później pół kilometra polną, wyjeżdżoną przez furmanki drogą, dojedziemy do miejsca, gdzie kiedyś stała wioska Gaj. Wystarczy przejść kilkanaście metrów, żeby dotrzeć do dawnego rowu strzeleckiego, gdzie mieszkańcy sąsiednich wiosek (niektórzy z nich sami wzięli udział w zabijaniu) zrzucili ciała zabitych. Później, już w czasach wolnej Ukrainy - to wyszło w czasie ekshumacji - zrobili sobie w tym miejscu nielegalne składowisko śmieci. Do dziś często można tu wsadzić nogę do dziury - to miłośnicy historii z Kowla, Łucka albo innych większych miast szukają tu za pomocą wykrywaczy metalu złota albo innych skarbów po Polakach.
Jeśli jednak ominiemy Gaj i pojedziemy prosto do Kaszówki, starsi ludzie od razu pokażą, gdzie kiedyś mieszkała rodzina Bojmistruków, ukraińskich rodziców pani Hani. Tu na wioskach ludzie znają swoich sąsiadów do trzeciego pokolenia wstecz. Pytanie o kogoś, kto wyprowadził się pół wieku wcześniej, nikogo nie dziwi. Wiem to, bo jeżdżę po wsiach Wołynia już od kilku lat z takimi dziwnymi pytaniami. Szukam historii takich jak historia pani Hani i jej ukraińskich rodziców. Historii o dobrych ludziach, którzy ryzykowali życiem, żeby uratować swoich sąsiadów w czasie wojny, a głównie w czasie rzezi wołyńskiej w 1943 roku. Czasami ratowali współmałżonków, czasami sąsiadów, czasem obcych ludzi.
Czasami - jak w przypadku pani Hani - ratowali małe dzieci.
Witold Szabłowski (fot. Marcin Jończyk)
Jestem w Kaszówce, bo podejrzewamy razem z panią Hanią, że starsi ludzie wiedzą, z czyjego podwórka została jako dziecko zabrana. Między Gajem a jej wioską był stały kontakt. Ludzie z tych dwóch wiosek dobrze się znali, wiedzieli, kto gdzie mieszkał. Jej nikt nie zdradzi nazwiska polskich rodziców, choćby przez wzgląd na Fedora i Katerinę Bojmistruków, jej ukraińskich rodziców. Ale może mnie powiedzą?- Bojmistruki? O, tam, gdzie teraz te krzaki tarniny rosną, mieszkali - pokazuje dawna sąsiadka. - Fedor zmarł, matka się wyprowadziła, to i o chatę nikt nie dbał. Spłonęła któregoś dnia. Może się samo zajęło, a może dzieciaki dla zabawy podpaliły? Hania? Wszyscy tu wiedzieli, że ona jest od Polaków. Do dziś na nią mówią Hania Polaczka. Ale matce chyba by serce pękło, jakby ktoś Hani o tym powiedział, jakby z nią zaczął o tym rozmawiać. Ale jeśli chcecie się więcej dowiedzieć, jedźcie do drugiej części wsi, za Stochód. Tam ją najpierw przywieźli. Może wam coś powiedzą.
Jadę więc do tej części wsi. Ludzie od razu pokazują mi tu żółtą, położoną niedaleko błękitnej cerkwi chatę, do której w 1943 roku przywieźli furmanką małą dziewczynkę z Gaju.
- Hania? Jak znaleźli tego dzieciaka, zaczęli na miejscu radzić, co z nią zrobić - opowiada jeden z najstarszych mieszkańców Kaszówki, pan Walery, który pamięta ten dzień. - Banderowcy takie dzieci zabijali. Jeśli ktoś ich nie słuchał, mogli mu spalić gospodarstwo albo rozstrzelać - każdy Lach miał być zabity, nieważne, ile miał lat. Ale z drugiej strony, jak zabić maleńkie dziecko, które cudem się uratowało? Stali więc w Gaju nad tą małą i się kłócili. Oddać banderowcom? Czy spróbować ją ocalić? Taki nad nią odbyli sąd.
W końcu jeden z gospodarzy, Aleksander Jaszczuk, bierze dziewczynkę na swoją furmankę i rusza. - Co ma być, to będzie, ale dzieciaka nie zabijemy - mówi. A że jest szanowanym gospodarzem, ludzie w milczeniu mu przytakują. Kaszówka nie trzyma z banderowcami. Miejscowy batiuszka został nawet zastrzelony, bo podobno nie chciał dać ślubu ich przywódcy ani święcić noży, których mieli używać w trakcie rzezi.
We wsi małą Polkę biorą na przechowanie rodzice Kateriny Bojmistruk.
Pani Hania próbuje poznać całą prawdę o swojej przeszłości (fot. Marcin Jończyk)
Katerina i Fedor nie mogą tej nocy spać. Aż trudno dziś sobie wyobrazić ich dylemat. Z jednej strony - wojna przysyła im upragniony prezent, dziecko, którego sami najwyraźniej mieć nie mogą. Z drugiej - ten podarunek losu może ich kosztować życie. Co robić? Decydują się po dwóch tygodniach. Biorą małą do domu i czym prędzej jadą do cerkwi, do pobliskich Hołób, by ochrzcić.I tak już zostaje.
*
W samym centrum Kaszówki, zaraz obok cerkwi, stoi mała chatynka. W środku tyle miejsca co na łóżko i mały piec. Przed chatynką - płotek, a przy nim - ławeczka. Tu w pogodne dni grzeje się na słonku 89-letni Wołodymir Jaszczuk, ostatni żyjący uczestnik wyprawy, która w 1943 roku przywiozła do wsi małą Hanię - oprócz samej Hani, rzecz jasna. To jego ojciec zdecydował wtedy, żeby dziecka nie zabijać, tylko przywieźć do wsi.
Chciałbym mu zadać wiele pytań, ale nie jest to łatwe. Po pierwsze, Jaszczuk bardzo źle słyszy. Trzeba krzyczeć, a i tak może nie zrozumieć pytania. Po drugie - wiek robi swoje. Jaszczuk nie poznaje sąsiadów, nie poznaje swoich dzieci i często nie wie, w jakiej epoce zasnął, a w jakiej się obudził.
Na szczęście jest jedna sąsiadka, którą Jaszczuk bardzo lubi. Ją poznaje prawie zawsze i kiedy ona krzyczy, rozumie niemal wszystko. Idę po tę sąsiadkę.
- Dziadku! Dziaaaadkuuuu!!! - krzyczy sąsiadka. - Pan jest z Polski! O Hani naszej pisze. O Hani! Tej, którą żeście z Gaju przywieźli!
- O Hani Polaczce? - upewnia się Jaszczuk i przekrzywia głowę. - A to może Polak? - pyta i wskazuje na mnie pomarszczonym palcem.
- Polak - potwierdza sąsiadka.
- Jeszcze Polska nie zginęła! - staruszek zaczyna śpiewać hymn, którego nauczył się w polskiej szkole. A później pogrąża się na chwilę w letargu, jakby próbował znaleźć w głowie choć kilka słów, które mogą mi się przydać. - Jak ją wzięli Bojmistrukowie, bandy robiły im problemy - mówi wreszcie, ważąc każde słowo. - Na wsi trudno utrzymać taką rzecz w sekrecie, zwłaszcza że myśmy w Gaju byli w kilka wozów. Świadków było dużo. Cała wieś wiedziała... - dodaje i znów zastyga, jakby szukał w głowie dalszych słów. Zamyka na chwilę oczy. Otwiera. Znów zamyka. Spogląda na mnie po dłuższej chwili. Potem spogląda na sąsiadkę.
- A ten mężczyzna to kto? - pyta i pokazuje na mnie palcem.
Nie pogadamy, choć i tak uświadomił mi ważną rzecz. Małą Polkę z Gaju ratowała cała Kaszówka, nie tylko rodzina Bojmistruków. - Fedor skarżył się kiedyś mojemu ojcu, że raz przyjechali banderowcy i kazali im Hanię oddać - dodaje pan Walery. - Bojmistruk na to, że to jego córka i że najpierw muszą jego zastrzelić. A oni, że oczywiście, zastrzelą małą, a potem jego i żonę. Ale jak zobaczyli uśmiechniętą dziewczynkę z buzią jak pierożek, uwierzyli, że jest Ukrainką. A może tylko udali, że wierzą? Ważne, że dali im spokój. Choć Fedor całą wojnę bał się banderowców; zwłaszcza jak poszedł na front. Bał się, że w tym czasie przyjadą i zabiorą dziecko Katerinie.
Pani Hania (fot. Marcin Jończyk)
- Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa jest takie - mówi pani Hania. - Leżymy z mamusią pod łóżkiem, w domu są jacyś mężczyźni, a mamusia trzyma mi rękę na ustach. I ja już wtedy, choć miałam pewnie niecałe trzy latka, dobrze wiedziałam, że się nie mam prawa odezwać. Musiała mnie mamusia tego uczyć dużo wcześniej. Tatki nie było, pewnie był na froncie, a myśmy się ukrywały. Pamiętam, że ci mężczyźni pochodzili chwilę po tej izbie, w której myśmy leżały, porozmawiali, i wyszli. Może nas nie zauważyli. A może i zauważyli, ale okazali się ludźmi. Tam przecież też jeden poszedł sam, bo chciał, a drugi poszedł, bo mu kazali.
*
Siedzimy. Patrzymy na siebie. Kot Białka mruży oczy pod piecem. Sielsko, rodzinnie się zrobiło. I wtedy mówię coś, czego chyba mówić nie powinienem. Mówię: - Pani Haniu, jutro wracam do Polski. Znajdę pani rodzinę.
Komentarze
Prześlij komentarz