22 grudnia łuna ognia objęła Gontowę. Ponieważ poza budynkami nic nie zostało, banda postanowiła unicestwić wioskę. Zlikwidować to polskie gniazdo, do którego do końca nie wcisnęła się ani jedna rodzina ukraińska. W tym napadzie zginęło kilka osób, a wieś prawie doszczętnie spłonęła i zakończyła żywot. Byłam jeszcze z mamą w Gontowie, wspomina G. Szeląga, choć dużo przeniosło się już do Załoziec. Wieczorem gromadziliśmy się w środku wioski pod górą i na zmianę trzymaliśmy wartę. Każdy podejrzany ruch wyganiał nas z ciepłego domu na mróz. W ten pamiętny wieczór gdy padły pierwsze strzały, ruszyłyśmy przez górę pod las. Tam patrzymy, a z krzaków wychodzi mężczyzna. Bandyta, bo kto inny mógł być w lesie. Ale słyszymy woła po polsku: "Chodźcie bliżej, nie bójcie się". Okazało się, że to Szczepko Olejnik. Jak raz był w Gontowie i uciekając dotarł tu chwilę przed nami. Patrzyłyśmy na płonącą wieś, jak ogień się rozprzestrzenia i pożera nasze domy - jak kona nasze sioło. Sioło które niedawno zaleczyło ostatnie wojenne rany. Stałyśmy jak porażone, nie zdolne do płaczu, ale łzy same toczyły się po policzkach. Gdy płomienie objęły całą wioskę, nadleciał samolot i dość długo krążył dookoła tego strasznego ogniska. Stąd drogą przez pola, poszliśmy do Bukowiny. Na pogorzelisko wróciłyśmy rano. Tej nocy Maciej Zawadzki został spalony w szopie, Stefcia Szeliga w domu, a Rozalii Miazgowskiej obcięli głowę i wbili na sztachety ogrodzenia. Ten samolot to nie przypadek. Taki sam krążył wokół Bukowiny i Kamionki w czasie napadu 11 listopada. Nasuwa się więc prosty wniosek: władze wiedziały o mających nastąpić napadach i banderowskich decyzjach spalenia wsi. Na pewno robił zdjęcia i gromadził dowody zbrodni. Po tym napadzie, Gontowa całkowicie opustoszała. Ostatni jej mieszkańcy również przenieśli się do Załoziec, podobnie jak polska ludność Milna. Dorośli jeździli jeszcze po ukryte zapasy żywności i paszę, ale na noc wracali do miasta.
Dwa dni po spaleniu Gontowy, kilka furmanek pojechało na pogorzelisko po zakopane zapasy. M.Miazgowska i B.Olszewska chciały ponadto przekazać ocalały sprzęt i trochę zboża krewniaczkom z Ditkowiec, które wyszły za Ukraińców. Po załadowaniu dobytku, wyruszyły w drogę. Wyprawa wydawała im się bezpieczna. Był dzień a w grupie żony Ukraińców. Pod lasem natknęły się na banderowców. Wywiązała się ostra wymiana zdań. Szczególnie pewnie stawiała się Burdyniuk. Pierwszy strzał oddali właśnie do niej, a następnie pozostałe zasztyletowali. Kobiety rozpoznały ich. Hania Bieniaszewska prosiła - Iwanie nie zabijaj - ale ci ludzie nie znali już uczucia litości. Dziewczyna pokaleczona długo jęczała, nim w bólach skonała. Burdyniuk była ranna, wszystko słyszała i później opowiedziała o tych potwornościach.
Strzały do kobiet usłyszał Maciej Szeliga. Jak zobaczył zbliżających się banderowców, zaczął uciekać przez sad. Zastrzelili go gdy przełaził przez płot. Wisiał tam do wiosny".
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz