Tę historię opowiadał dziadek Ignacy ściszonym głosem, raz po raz zerkając na matkę, a gdy widział, że jej
puste oczy ginęły w odmętach świata, przerywał opowiadanie i wzdychał. Był pewien, że śpię na zapiecku,
bo noc zapuściła już głęboko czarne korzenie w ziemi
i lampa migotała, jakby chciała już zgasnąć. Popatrywał
w moim kierunku, natężał wzrok, by mnie dojrzeć,
a ponieważ byłem ukryty za kocem i grubym pledem
matki, w żaden sposób nie mógł mnie wypatrzyć.
Ja go widziałem doskonale. Był jak wielki kopiec, górował nad przedmiotami, ale tym razem wydał mi się
wyjątkowo przygarbiony i smutny, a jego prawa łopatka przechylała się ku podłodze, jakby w opowiadaniu
niezbędna była jakaś asymetria, nieregularność, dekon-
, strukcja ciała. Im głębiej wchodził w historię, tym bardziej się przechylał.
Matka słuchała go bez tchu, jakby się zablokowała
w środku, a jej płuca zawisły na drucie i suszyły się
w gorącym powietrzu lata. Ojciec zaś krył się za ostatecznym i nieodgadnionym milczeniem, nie wzdychając
ani nie wpuszczając na czaty ulubionych słów: „Boże,
Boże”, które by go ostrzegły przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Wyglądał jak przydrożna figura - pochylona, ze zwisającymi ramionami i zastygła na wieki.
- No to słuchajcie - odwołał się dziadek do ich ukrytej jeszcze jakiejś ostatecznej cząstki życia - słuchajcie
59
- zachęcał, jakby wierząc, że w takiej konsystencji zdolni są jeszcze do wydobycia z siebie mocy sprawczej.
Wprawdzie nawet nie drgnęli, ale dziadek, usatysfakcjonowany, że ogłosił alarm, ciągnął swoją opowieść:
- No to jak już ich stryj Bartek ukrył w specjalnej
komórce, z wyjściem do szafy, i dorobił sztuczną ścianę,
to wydawało się, że w spokoju doczekają wiosny. Piękna Lea, jak ją nazywali we wsi, i jej dwoje dzieci, starszy syn, już kawaler, Emanuel, i pięcioletnia córeczka
Stella, byli bezpieczni i tylko diabeł mógł ich tam wypatrzyć. A jak już wam mówiłem, młodszego syna, Moszka, i starego Arona siekierami poćwiartowali.
Dziadek urwał i spojrzał na matkę. I zobaczył jej puste, nieobecne oczy, więc chrząknął, jakby dając znak,
że ciągle tutaj jest i kontynuuje opowieść, po czym spojrzał na swoje ciężkie ręce i ciągnął:
- Stryjek, jak wiecie, mieszka pod lasem, tak samo
jak ja, prawie w samym lesie. Rzadko kto tam przychodzi. Dobre miejsce na kryjówkę. Dokoła tylko sarny latają, czasami jakiś dzik się przytrafi albo jeleń zaglądnie,
ale tak na co dzień to człowieka tam nie uświadczysz.
Kiedyś stryjek był gajowym, a potem leśniczym i nieraz do niego ludzie z lasu i z innych wsi zaglądali; pogadać przyszli, popytać, jak się żyje, nieraz butelkę
przynieśli i popili sobie, by o ciężkim życiu zapomnieć,
ale zwykle tak na co dzień to stryj nikogo nie widział.
A od kiedy nad okolicą czort zaczął krążyć i do chat zaglądać, już stryja ludzie całkiem omijali. Bo bali się, że
to miejsce niebezpieczne, a że mieszka na skraju świata,
to i sam Lucyfer może do niego wpaść, by w karty pograć, a może i kręgosłup przetrącić. Ale dzięki Bogu jakoś nikt nie wpadał i stryj kręgosłup ciągle miał mocny.
Jakby świat zapomniał o stryju. I to mu było na rękę.
Nikt nawet podejrzewać nie mógł, że ukrywa Żydów.
Samotnik, odludek, tylko pszczołami się zajmuje, dużą pasiekę ma i nosa z chaty nie wychyla. A prawdę
60
mówiąc, to nieraz gęsiej skórki dostawał, jak patrzył
w ciemny las i słyszał dalekie strzały i jakieś nawoływania. Stawał na ganku i nasłuchiwał. I już wiedział, że jakieś duchy po lasach się skradają. I że coraz rzadziej
zaglądają tu ludzie ze wsi, by grzybów nazbierać.
Owszem, to tu, to tam słyszało się, że coś złego się szykuje. Ale jemu nikt żadnej szkody nie robił. Bo stryj
był zgodnym człowiekiem. Żył w dobrej komitywie
i z Ukraińcami, i z Żydami, i z kolonią rumuńską za rzeką, i z przysiółkiem ormiańskim; nikt nigdy nie miał do
niego żadnej pretensji. Porządny był z niego człowiek
i zawsze ludziom pomagał. Jak trzeba było, to słoik
miodu przyniósł i grosza nie wziął. Albo do miasta za
darmo zawiózł, do lekarza, do sędziego, albo na szkołę
dał więcej niż inni. Dom Ludowy we wsi zbudował.
Świetlicę zmajstrował tak piękną, że cała okolica zazdrościła, bo cieślą był dobrym. Słowem, nikt nie mógł
się do niego z byle powodu przyczepić. Toteż siedział
w tej chacie jak u Pana Boga za piecem. Ale sami wiecie, że jak nadeszły ciężkie czasy, to ludzie różnie sobie
myśleli. Jednym wydawało się, że lepiej w środku wsi
mieszkać, bo razem pewniej i bezpieczniej, innym odwrotnie, że jak najdalej od wsi, bo tam nikt nie zaglądnie, choć jeszcze inni opowiadali, że wprost przeciwnie,
najpierw tam zajrzą, a dopiero potem do wsi. Tak czy
inaczej, stryj nie ruszał się spod lasu. Ukrył piękną Leę
i jej dwoje dzieci, karmił ich, w nocy pozwalał wyjść
z kryjówki, by mogli kości rozprostować, a potem znowu zamykał za nimi szafę. Stryjenka Kasia, jak wiecie,
to kobieta święta i na wszystko się zgadzała. Lei na noc
mleko gotowała, jajko podała, nieraz kawałek mięsa,
które wolno im było jeść, bo Żyd nie każde mięso je, tak
że nie mogli narzekać na głód, choć wiecie, że Żydzi
w lesie, w bunkrach, z głodu umierali. I tak to trwało do
wiosny czterdziestego trzeciego roku. Któregoś wieczora - dziadek urwał na chwilę, głośno wciągnął powietrze
61
- słyszy stryj pukanie do drzwi. Rad nie rad idzie
i otwiera. W drzwiach stają dwaj nieznani mężczyźni
w skórzanych kurtkach i pytają, czy mogą wejść. Stryj
pyta, o co chodzi, a oni, że idą z daleka i przyszli się
ogrzać, bo choć wiosna się zbliża, wciąż jest zimno.
Stryj bez słowa wpuszcza ich do izby i gdy już są w chacie, każe stryjence Kasi gorącego mleka podać, ale oni
nie chcą mleka, proszą o herbatę z lipy. Stryjenka podaje. Piją w milczeniu, a stryj im się przygląda i chce ich
sobie przypomnieć, ale jakoś nie może. Wysila pamięć,
ale na darmo, nie poznaje ich, choć zna ludzi z całej
okolicy.
„Wy skąd?” - w końcu pyta, a oni elegancko, po polsku, że spod Halicza, i że idą znajomych odwiedzić, ale
trochę zbłądzili, bo ścieżki kręte, a las ciemny, i tak trafili do jego domu. Stryjek dziwi się, że aż spod Halicza,
bo to kawał drogi i cały dzień trzeba iść, by tutaj trafić,
a oni nawet nie są zmęczeni, ale nic nie mówi, tylko patrzy na nich i w środku czuje jakieś znaki, że powinien
być ostrożny i nie gadać za dużo. Toteż milczy. A oni są
bardzo mili, grzeczni, uśmiechają się, o zdrowie pytają
i mówią, że podoba się im tutaj, że niby na osobności
i w ciszy, i spokój wielki panuje. I pytają, czy daleko do
wsi, i czy odwiedza ktoś stryja ze wsi, a stryj kiwa głową i mówi, że nie, bo czasy są niespokojne. Oni się zgadzają, że czasy niespokojne i dopytują, kto we wsi
mieszka, więc stryj tłumaczy, że Polacy, Ukraińcy i na
kolonii Niemcy, dalej Rumuni i przysiółek ormiański.
„A Żydzi?” - pyta jeden.
Stryjek czuje, że za tym pytaniem kryje się jakaś zagadka i odpowiada, że owszem, Żydzi byli, ale od roku
już ich nie ma, że zostali zabrani do getta albo gdzieś
wyjechali. Aha, aha, tamci kiwają głowami, ale dalej pytają, czy nie kryją się Żydzi gdzieś w lesie, bo zimno
i pewnie potrzebują pomocy. Stryjek odpowiada, że nic
nie wie o Żydach, którzy by się mieli kryć. Wtedy oni się
62
nachylają do stryja i cicho mówią, że Żydom trzeba by
pomóc i jakby wiedział, gdzie się kryją, może im śmiało powiedzieć, bo oni są z takiej organizacji, która pomaga Żydom.
Stryjenka nie odzywała się, a stryj pomyślał, że to
dziwne, że jego o takie rzeczy pytają. Mężczyźni lustrują ściany i pytają, czy to duży dom i czy ma więcej izb.
Stryj odpowiada, że ma dwie izby, no to oni, że chcieliby przenocować, bo już późno, a jutro pójdą dalej. Stryj
czuje, jak zaczyna mu walić serce. Wie, że piękna Lea
słyszy ich rozmowę, bo ściany są cienkie, i boi się, by
któreś dziecko nie kaszlnęło. Ale na szczęście nikt nie
kaszle. Panuje idealna cisza, jakby poza nimi nikt inny
tutaj nie mieszkał. Stryjenka idzie do drugiej izby i ściele im łóżko, ale w środku drży, a oni powtarzają, że bardzo im się tu podoba i dziękują za gościnę. Jeszcze raz
cicho powtarzają, że przyjechali spod Halicza, by wywieźć stąd Żydów do bezpiecznych miejsc, i że mają im
w tym pomóc znajomi spod Horożanki, a on, stryjek,
jakby coś wiedział o ukrywających się Żydach, to niech
sobie przypomni i rano im powie. Bardzo grzecznie życzyli stryjkowi i stryjence dobrej nocy i poszli spać. Stryj
i stryjenka całą noc nie spali, cichutko sobie szeptali, co
to za ludzie, czego naprawdę chcą i co mają zrobić, powiedzieć im o Lei czy też nie. W końcu postanowili, że
nie zdradzą się, tylko przerażała ich myśl, że malutka
Stella zacznie w nocy pojękiwać, kaszleć albo będzie
miała złe sny i obcy od razu odkryją, że ukrywają się tutaj Żydzi i choć wyglądają na porządnych ludzi, nie wiadomo, kim są naprawdę. Bardzo ciężko przeżył stryjek
tę noc, a rano był wymięty, z workami pod oczami, ciężki i ospały. Stryjenka patrzyła pod nogi i milczała.
O świcie tamci się obudzili, wypili po szklance herbaty i zjedli po pajdzie chleba z masłem i serem, i na pożegnanie jeszcze raz spytali, czy nie ma w okolicy Żydów. A gdy usłyszeli, że stryj nic o tym nie wie, jakoś
63
dziwnie na niego popatrzyli, potem przesunęli wzrok na
szafę, spojrzeli po sobie i wyszli, dziękując za gościnę.
Stryj dopiero teraz poczuł, jak się poci. Postanowił,
że piękną Leę i jej dzieci przeniesie na strych albo do
stodoły. Będzie tam wprawdzie chłodniej, ale za to więcej miejsca. W stodole jest też taki sąsiek, który obije
deskami i zawali słomą, że nikt się nie zorientuje, że ktoś
coś tutaj przerabiał. Następnego dnia wyprowadził Leę
i dzieci do stodoły. Przez kilka dni nic się nie działo,
choć jemu się zdawało, że jakieś cienie przemykają pod
ścianami, kiedy patrzył przez okno, albo w nocy jakiś
pies wył w pobliżu.
Zanim stryjenka poszła karmić Leę, stryjek wcześniej obchodził cały dom, by sprawdzić, czy nikt się
w pobliżu nie kręci.
Pewnego razu, gdy siedzieli przy stole, stryjenka spytała:
- A może trzeba było im powiedzieć, że ukrywamy
Żydów. Uratowaliby ich, a tak nie wiemy, jak długo będziemy mogli ich ukrywać i jak sobie dalej poradzi Lea.
- A skąd miałbym niby wiedzieć, że oni uratują Leę?
Wszelakiego tałatajstwa namnożyło się teraz po uszy.
I nie wiadomo, komu wierzyć - odparł stryjek i zamilkł.
- Albo ja wiem, kim oni są naprawdę? - dodał po chwili.
- Mówili po polsku - niepewnie wtrąciła stryjenka.
- Dzisiaj dużo ludzi mówi i po polsku, i po rusku
- zakończył stryjek i oparł się o stół.
Przez dłuższy czas się nie odzywali. Zdawało im się,
że ktoś się skrada przez podwórko. Nadstawili uszy.
Po chwili rozległo się głośne walenie w drzwi, ale zanim stryjek wstał, drzwi wraz futryną runęły. W drzwiach
stało tych samych dwóch młodych ludzi w skórzanych
kurtkach, którzy spędzili u stryja noc, a za nimi kilku tłustych byczków z grubymi karkami i złowrogo świecącymi
oczami, z siekierami i widłami w rękach.
64
- Dzień dobry - z jadowitą uprzejmością ukłonił się
jeden z tych w skórach.
Stryjek osłupiał, stryjenka trzęsła się jak galareta.
- No, panie Wilczyński - śpiewnie, wesoło powiedział drugi w skórze. - Przepraszamy, że drzwi same
wypadły, ale macie jakieś słabe zawiasy - ironizował.
I wskazał trzem zbirom z twarzami upiorów szafę, jakby od dawna wiedział, gdzie jest skrytka. Na dodatek
znał nazwisko stryja.
Tamci runęli na szafę. Gdy ją wywalili na ziemię,
otworzyło się wejście do pustej klatki.
- A to co? - zgryźliwie spytał niższy. - Trzecia izba?
A pan mówił, panie Wilczyński - ciągnął jadowicie - że
macie tylko dwie, nieprawdaż?
Stryjenka tak dygotała, że tamci to zauważyli.
- A ty czoho? - natarł na nią grubym głosem jeden
z ciemnych typów.
Stryjenka cofnęła się i oparła o piec.
- Spokojnie, Petro, spokojnie - powstrzymał go wyższy. - To pani i po pańsku z nią pogadamy. - Zbliżył się
do stryjenki, szczerząc zęby, a potem podszedł do stryja i zaśmiał się. - Nieprawdaż, panie Wilczyński, że
z wami, Polaczkami, po pańsku trzeba? - szydził.
Stryj milczał z zatrzaśniętą twarzą.
- Coś pan nierozmowny. - Tamten chodził wokół stołu.
A drugi, niższy, przyglądał się klatce, w której jeszcze
kilka dni temu kryła się Lea z dziećmi. Stryjek dziękował w duchu Bogu, że ją stamtąd wyprowadził.
Niższy sarkastycznie się zaśmiał.
- Och, jak sprytnie. Niby szafa, a kryjówka.
Nachylił się nad stryjem i złowrogo sycząc, spytał:
- No, gdzie te Żydki?
- Jakie Żydki? - stryj na to. - Widzicie, że nikogo nie
ma. A kiedyś tu był pokój dziecka, ale jak syn wyrósł, to
zakryliśmy, bo i po co nam puste pomieszczenie - tłumaczył.
65
- Aha! Pokój dziecka? Jak ładnie! - ironizował wyższy.
- Tak, tam się dziecko bawiło - potwierdził stryj.
- No i gdzie teraz to dziecko? - spytał niższy. Obaj
krążyli wokół stryja, przystawali i znowu chodzili.
- W Stanisławowie, na służbie - odparł stryjek.
- Aha, na służbie u innego jaśniepaństwa - szydził
wyższy.
- Dość tego! - ryknął nagle niższy. - Gdzie Żydki,
których ukrywaliście za szafą?
- Stefan - jęknął bolesnym, omdlewającym głosem
wyższy. - Nie krzycz na panów, z nimi trzeba jak z jajkiem, po dobremu, łagodnie.
Tamten ruszył żuchwą i nie odzywał się przez chwilę. Wyższy zwrócił się do stryja:
- No to jak, panie Wilczyński, powie nam pan po
dobremu, czy kolega ma się panem zająć? - Wskazał
niższego, tęgiego.
- Ale co mam powiedzieć?
- No, gdzie Żydki teraz siedzą?
Stryj milczał.
- Aha, nie chce pan zdradzić - melancholijnie powiedział wyższy i mrugnął do niższego. - Przyłóżcie chłopcy do szyi pani siekierę, może panu Wilczyńskiemu się
przypomni, co zrobił z Żydkami.
Żarośnięty drab podszedł do stryjenki i przyłożył jej
do szyi siekierę. Stryjenka była jak cień - cienka, płaska
i zielona na twarzy.
Stryj skamieniał, słowa nie mógł wypowiedzieć.
- Znaczy, że pan Wilczyński chce, by z panią Wilczyńską pobawić się trochę po pańsku! - Wyższy zaśmiał
się zjadliwie. - Zaczniemy od dłoni - nakazał zbirom.
Tamci chwycili stryjenkę za ramiona i przygnietli do
stołu, a ręce ułożyli na blacie, podtrzymując z obu stron.
Ledwie stryjek odwrócił głowę, jeden ze zbirów
uniósł siekierę i błyskawicznie ciął - dłoń odskoczyła,
jakby była żywa, na bok i stoczyła się na podłogę.
66
Stryj krzyknął:
- Nie! Powiem! Nie nie róbcie!
- Aha - niższy zaśmiał się wesoło - pomaga.
Stryjenka wyła z bólu. Krew trysnęła na twarze morderców; klnąc, rękawami wycierali czoła.
- Uciekli, uciekli - chrypiał stryj. - Żydzi uciekli do
lasu! - wołał, trzęsąc się i patrząc, jak stryjenka wciąż leży przygnieciona do stołu i łka, a zbiry trzymają ją za
ramiona i nie puszczają. Nie mógł się ruszyć, jakaś potężna siła trzymała go przygwożdżonego do podłogi.
Stał oparty o ścianę i czuł w sobie wyjące wilki.
- Ach tak - słodko zapiał wyższy. - Żydki uciekły...
- Zaśmiał się groźnym, podłym śmiechem.
Krew z ręki płynęła ciemną strugą na podłogę, zrobiła się już kałuża, a stryjenka łkała coraz ciszej i ciszej.
I wtedy wyższy mrugnął, a zbir błyskawicznie siekierą
ciął drugą dłoń, która odskoczyła tak samo jak pierwsza. Robili to perfekcyjnie, spokojnie, jakby instruktażu udzielali.
Stryj ryknął:
- Nie! Poszli do... - jęknął i urwał, widząc, że stryjenka osuwa się na podłogę, cicha i żółta. Szarpnął się, ale
go przygnietli.
Wielka kałuża krwi rozpływała się rowkami podłogi
coraz szerzej.
- Poszli do... - Niższy wydął wargi i spojrzał z kwaśnym uśmiechem na stryja.
Stryj zwiesił głowę.
- Trzymaj go - mruknął wyższy do kamrata. - A wy
do stodoły! - polecił pozostałym zbirom.
Nie zabili stryja od razu. Chcieli, by widział, co będą robić.
Trzech mężczyzn z dzikimi twarzami sunęło ku stodole. Za nimi wolno szedł ten wyższy - elegancki, biały
i czysty, w skórze, i rozglądał się dokoła, lustrując dom.
Tamci chwycili widły i zaczęli je wbijać w słomę. Walili
67
z taką mocą, że zdawało się, że przebiją sąsiek na
wskroś. A gdy już doszli do kryjówki, zatrzymali się
na moment, a ten wyższy w skórze burknął:
- Podpalić. Wygonimy ich jak szczury.
I wycofali się. Po chwili buchnął ogień, wszyscy już
byli na dworze, czekali na wprost otwartych drzwi. Płomienie ogarnęły już pół stodoły, gdy nagle wypadły
z ciemnego dymu trzy płonące jak żagwie postacie, rzuciły się na ziemię i zaczęły się po niej tarzać. Jęczały i machały ramionami, waląc nimi o murawę. A gdy już udało się im ugasić płomienie, wolno unosiły do góry głowy.
- Brać ich - rozkazał wyższy i trzech zbirów rzuciło
się na leżących.
Po chwili byli w chacie, gdzie leżała bez ruchu stryjenka. Stryj siedział na ławie pod wymierzonym prosto
w głowę rewolwerem.
Krew już nie wyciekała z ran stryjenki, która leżała
cicha, z rozłożonymi ramionami, jakby kogoś obejmowała.
-1 co, panie Wilczyński, nie ukrywa pan Żydków?
- zjadliwie odezwał się wyższy w kurtce. - Zaraz pan zobaczy, co my robimy z Żydkami. - Wbił ironiczne spojrzenie w stryja. I zwrócił się do Lei: - Ładnie to tak się
przed nami ukrywać?
Piękna Lea ze spalonymi włosami, poparzona, wyglądała jak widmo, które wyłoniło się z ciemności. Nie
mniej strasznie wyglądali Emanuel i Stella, w której
czarnej twarzy świeciły tylko zielone oczy. Byli przerażeni, skurczeni; cichutko pojękiwali, szukając schronienia
u matki.
-1 z toboju, dytynko, pobawytysia potribno. Żydki
duże ljubliat zabawu. - Marszczył się i ironizował, unosząc brew. - Pocznemo wid nioho - pokazał chłopca.
Lea chwyciła Emanuela za szyję i nie puszczała go.
Stella przywarła do ciała matki i płakała. Lea ogarnęła
ramieniem oboje i mocno ściskała.
68
Typ z tępą twarzą pochylił się nad nią i wyrwał z jej
ramion Emanuela.
- Jazyk! - rozkazał niższy.
Dwa draby trzymały chłopca, a trzeci wyjął długi,
ostry nóż i najpierw dźgnął go w język, potem ciął i język wyleciał z ust. Stryj chwycił się za głowę.
Lea trzymała w objęciach Stellę, która wbiła się głową w jej pierś i nie widziała, co się stało z bratem.
Chłopiec zawył z bólu i szarpnął się, ale tamci trzymali go mocno za kark i ramiona.
Lea rzuciła się do syna, ale chwycili ją za ręce i przyłożyli nóż do gardła. Chłopiec wił się, jęczał, aż w końcu cicho zaczął szlochać, szukając oczami matki.
- Teper wucha - rozkazał niższy.
I błyskawicznie odcięli mu uszy.
- A teper oczi - padł kolejny rozkaz.
I błyskawicznie oślepili chłopca. Najwyższy spojrzał
na stryja, który miał zamknięte oczy, i ryknął:
- Patrzeć!
Stryj rozwarł oczy. Był śmiertelnie blady. Drżały mu
wargi.
- Z wami też się tak rozprawimy - powiedział niższy.
Podszedł do Lei i stanął nad nią.
Chwilę odczekał, aż kobieta ochłonie, a potem kazał
poderżnąć Emanuelowi gardło. Chłopiec padł martwy.
Następnie położyli na podłodze Leę, a Stelli kazali
patrzeć na to, co będą robić z jej matką. Przywiązali nogi dziewczynki do grubej ławy, omotali sznurami, by nie
mogła się oderwać i choć łkała i wyciągała do matki
skrępowane ręce, wzięli się za Leę, jakby nikogo w pobliżu nie było. Stryj zaciskał zęby i kulił się pod wymierzoną w niego lufą. Odsłonili Lei osmalone ciało i po kolei
trzech drabów gwałciło ją, sapiąc i stękając, a potem złazili z niej, wycierali tłuste gęby i zapinali bez pośpiechu
rozporki. A dwaj w skórzanych kurtkach zimnym wzrokiem obserwowali scenę, kiwając z uznaniem głowami.
69
Lea pojękiwała, z jej oczu wypływały duże, szkliste
łzy i skapywały na podłogę.
Malutka Stella chlipała, piskliwym, dziecięcym głosikiem wołając:
- Marne, marne, ich hob mojre, ich hob mojre!
I naraz złapała ją czkawka, która nie spodobała się
jednemu ze zbirów, więc podszedł do dziewczynki i kopnął ją w brzuch; zamilkła na chwilę, wijąc się w bólu,
a potem ryknęła głośnym, skowyczącym płaczem.
- Stefan, ne spiszy - powiedział ten wyższy. Spojrzał
na stryja i jadowicie spytał: - Prawda, panie Wilczyński,
że takie rzeczy trzeba spokojnie, po pańsku robić?
Zarechotał, pokazując białe jak śnieg zęby.
Niższy kazał podnieść Leę i obnażoną położyć na
stole, by lepiej widziała ją Stella.
Jeden z drabów stanął przy dziewczynce i pilnował,
by patrzyła na matkę. Dwaj pozostali poczęli znęcać się
nad Leą, podsuwali jej nóż pod gardło i zarykiwali się,
potem przykładali ostry koniec noża do oka i kazali jej
błagać o życie, a ona mamrotała żydowskie niezrozumiałe słowa, wyciągając do córki ręce. Jeden z nich wyjął
z kieszeni długi ostry gwóźdź i siekierą wbił go w jej wyciągniętą do Stelli dłoń. Dziecko zatkało jeszcze głośniej:
- Marne, mamę, ich hob mojre, ich hob mojre.
Dławiło się w skowycie. Głowa Lei opadła na stół,
a oprawca wbił w jej drugą dłoń wielki gwóźdź. Lea
podskoczyła z bólu, wyciągnęła szyję do córki i zaskomliła jak pies:
- Stella, Stella, córuś, córuś - ale jej głos zamieniał
się w bełkot i kwilenie, a ten tłusty z grubym karkiem
szarpnął ją za resztki niedopalonych włosów i uniósł do
góry głowę, podsuwając pod gardło ostrze noża. Ale
wyższy mężczyzna w skórze uniósł palec i burknął:
- Ne spiszy, Mykoła, szcze podywymosia.
I znowu spojrzał na stryja, który był siny i wydawało się, że się dusi.
70
Drab odsunął nóż, ale wciąż trzymał Leę za włosy.
Wówczas wysoki w skórze burknął:
- Hrudy nożom!
A tamten parsknął podłym, obrzydliwym śmiechem,
chwycił włochatą łapą za odsłoniętą pierś Lei, dźgnął ją
nożem, szarpnął ramieniem i pierś odpadła na stół.
Dziecko kwiliło jak szczenię.
Dwa zbiry szczerzyły zęby. Ten drugi w skórzanej
kurtce podszedł do Lei i powiedział:
- Nu szczoż, dytynko, wtikaty treba. - Skinął głową
do owłosionych drabów, a tamci wzięli piłę i przybitą do
stołu Leę zaczęli piłować na pół.
Stryj zaczął wymiotować. Wysoki w skórze syknął:
- Polskyj pan, a swynia!
I kazał stryjowi uciąć głowę. Jeden cios siekierą i głowa stryja odskoczyła od korpusu i potoczyła się po podłodze, zatrzymując się u nóg stryjenki.
Lea uniosła się na moment, w konwulsyjnym ruchu
skurczyła nogi i gwałtownie je wyprostowała. I wtedy
podbiegł ten trzeci, który pilnował Stelli, chwycił ją za
łydki i przytrzymał. Małej Stelli głowa opadła na pierś,
jakby nie mogła udźwignąć tych obrazów, które widziała. Po chwili już było po wszystkim. Rozcięta na dwie
części Lea leżała wśród odoru rozprutych kiszek, ale
oprawcom to nie przeszkadzało.
Dziecko już tylko cichutko pochlipywało.
Wyższy w skórze sarkastycznie się zaśmiał i powiedział, żeby małej dać coś zjeść, bo pewnie jest głodna.
Tamci ryknęli gburowatym śmiechem. Musieli wiedzieć,
o co mu chodzi, bo typ ze szramą na czole, który dotychczas nie odezwał się ani razu, wziął z podłogi odciętą pierś i podał ją Stelli ze słowami:
- Ty hołodne, dytiatko, treba tobi jisty daty.
Stella zamknęła oczy, ale drab wepchnął w jej oczodół dwa palce i ryknął:
- Bery!
71
I wcisnął w rękę dziecka pierś matki.
Pozostali w milczeniu patrzyli, jak dziecko z opuszczoną głową, bezradne, trzyma w ręku krwawiący
strzęp.
- Dytynko, treba tobi jisty! - łagodnie, dobrotliwie
powiedział ten wyższy w skórze.
- Jedz! - ponaglił po polsku drugi.
Stella uniosła wzrok i patrzyła na nich z otwartymi
ustami, niemo, jakby ich nie widziała.
- No jedz - powtórzył ten niższy.
Stella podniosła z martwym wyrazem twarzy pierś
matki do ust.
Typy ryknęły śmiechem.
- Harna diwczyna, harna - pochwalili. Znalezionym
ręcznikiem wytarli zakrwawione ręce i spojrzeli na tych
w skórze.
- Jdemu - powiedział wyższy i kiedy zdawało się, że
już opuszczą dom, jeden z drabów podszedł do Stelli
i jednym zamachem siekiery odrąbał jej głowę. Potem
podpalili dom i odeszli.
A gdy już się skryli w lesie, z ciemnego dymu wylazła na kolanach cała we krwi stryjenka Kasia.
Dziadek Ignacy nagle umilkł.
Zapadła ciężka, grobowa cisza. Zdawało się, że wraz
z tą opowieścią dziadka było coraz mniej, jakby go ubywało, jakby się zmniejszał, malał, a gdy skończył opowiadanie, musiałem się porządnie podnieść, by zobaczyć jego malutką, skurczoną i bardzo przechyloną na
prawo sylwetkę. Tak strasznie się przegiął, że niemal dotykał podłogi. I ciągle malał. I ciągle go ubywało. A ojciec i matka nie odezwali się słowem.
Ja też byłem coraz mniejszy i mniejszy, aż otoczył
mnie biały pył i zniknąłem ze świata.
Wasylko Okalaniuk rzucił niedopałek pod n
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz