Nikt dokładnie nie wie, jak było naprawdę.
Kiedy odbyło się to słynne zebranie? Jaki miało przebieg? Kto w nim uczestniczył? Kto je
zorganizował? W którym miejscu? A w końcu – kto przewodniczył?
Te i inne pytania cisną się na usta.
Dlatego zaczynamy poszukiwania, swoiste śledztwo.
By zrekonstruować zaistniałą sytuację, niezbędne są jednak podstawowe informacje.
Chcemy, by rekonstrukcja przebiegała sprawnie i należycie, by fakty układały się zgodnie z logiką
czasu, a prawda dominowała.
Ale nie jest to takie proste.
Po pierwsze, nie znamy daty.
Żaden ze świadków tamtych wydarzeń nie jest nam w stanie podać dnia, godziny ani minuty. Pal
zresztą licho godzinę i minutę. A nawet dzień. Żaden ze świadków nie pamięta także miesiąca i roku.
A to przecież historia wciąż żywa. Ludzie nadal ją przeżywają. I do niej wracają. Jednak pamięć płata
figle. Powiadają tylko, że była to jesień. Fakt ten potwierdza wielu świadków, niemal wszyscy, Halina
Jagła, Karolina Wilga, Stary Hucuł, Wiejski Garbus, Kulawa Zośka, Ślepy Franio, Joachim Birka, a
nawet Stary Cep. Waha się tylko Brodaty Konar. Mniejsza o to, że to dość dziwne nazwiska i nazwy.
Od razu wyjaśniam. To nie żadne nazwiska i nazwy. To przybrane imiona, pseudonimy i przydomki,
ponieważ każdy z ich właścicieli boi się wystąpić pod własnym nazwiskiem.
Nie będę komentował tego faktu. Informuję tylko, że tak było. I tak jest do dzisiaj. Żaden z nich za
żadną cenę nie poda swojego nazwiska. Jedni twierdzą, że się boją, bo bandyci wciąż żyją, a drudzy,
że nie chcą brać odpowiedzialności za to, co napiszę, bo nie wiedzą, jaki ostatecznie kształt historia ta
przybierze.
Wedle mnie jedni i drudzy są tchórzem podszyci. Obawiają się o swoje życie. Tyle lat po wojnie.
Bo sprawy dotyczą okresu wojennego. A sprawcy żyją i mogą być niedaleko. Tak mi powiedziała
Kulawa Zośka. Przecież oni chodzą tymi samymi ulicami co pan i ja, mówiła. Mogą nas zabić. To
mordercy. I podała przykład, że pewnego razu jakiś mężczyzna, jeden z nas, z Kresów, spotkał na
targu człowieka, którego twarz wydała mu się znajoma. Tamten zauważył, że nasz mu się przygląda, i
odwrócił się. Ale nasz podszedł do niego i zawołał: – Geniu, to ty? – mając na uwadze znajomego
Ukraińca, o którym wiedział, że działał w bandzie i nożami podrzynał nam gardła. Tamten
błyskawicznie się zwinął i już go nie było. Pewnie zadźgał Polaka i na jego dowodzie osobistym
wjechał do Polski, domyślała się Kulawa Zośka. A teraz gdzieś się ukrywa, albo i nie ukrywa. Bo oni,
proszę pana, wyjaśniała, oni, drogi panie, strasznie zhardzieli, wycwanili się, często udają Polaków.
Porobili się tutaj panami. Sklepy swoje mają, organizacje, gazety, fabryki, szkoły. Za nasze pieniądze
judzą przeciwko nam w swoich pismach. Stawiają na naszej ziemi pomniki mordercom. A nasza
władza na to nie reaguje, szeptała Kulawa Zośka. Bo nasza władza, proszę pana, jest skurwiona i
sprzedajna. Sprzedała nas, proszę pana. Przehandlowała, Bóg wie za co. I nie mamy w nikim oparcia.
Jesteśmy sami, proszę pana. Samotni. Nikt nam nie pomoże. Bo świat zbydlęciał. Sparszywiał,
skarżyła się, była smutna, w końcu zamilkła.
Ale zanim zamilkła, jeszcze wydusiła z siebie:
– Nie jest wesoło, proszę pana. I pana mogą zadźgać nożami. Ich stać na wszystko.
A potem dodała, że ów człowiek, który rozpoznał bandziora, po kilku dniach od tamtego
wydarzenia na targu zniknął. I do dzisiaj nikt nie wie, co się z nim stało. Więc nie warto ryzykować,
proszę pana. Chcę, by pan o tym wiedział, ostrzegła.
A ja wiedziałem, że się boi. Tak samo jak ja się boję. I jak inni się boją. Ale co mamy robić.
Sprawę tego zebrania musimy wyjaśnić. Bo ta sprawa w innym świetle stawia Ukraińców z Hnilcza,
gdzie mieszkałem, z mojej wsi. A ja chcę, by świat zobaczył ich w prawdzie. Nawet, jeśli się okaże, że
się mylę. I oni nie byli tacy, jak mi się wydaje. Sprawiedliwi. Cóż, mogę się mylić, ale mam dobre
intencje. Nawet jeśli moje poszukiwania funta kłaków nie są warte. Jestem przekonany, że prawdy
warto szukać. Bo zawsze warto szukać dobrych ludzi. Nie ma ich za wielu na świecie. Nasi Ukraińcy
nie byli rezunami. W każdym razie nie byli rezunami w takim stopniu jak inni. Coś ich
powstrzymywało przed rzezią. I to mnie właśnie zastanawia. Co? Co to takiego było, że przywódcy
UPA kazali im nas mordować, a oni nie zgodzili się na to. Wiedzieli, jaką zapłacą cenę. Ale nie
godzili się. I powiedzieli, że nie będą mordować. Powiedzieli to jasno i prosto: – Nie będziemy
Polaków mordować. – To jedno jest ważne. Bo ważne, by w morzu krwi, zbrodni i kłamstw znaleźć
iskierkę nadziei i światła. By człowiek nie sparszywiał. Nie zeszmacił się. Nie zdegenerował. Właśnie
odrobinki tej nadziei szukam.
Rzeczy, o których tutaj mówię, działy się między 1939 a 1945 rokiem. I to już ustaliliśmy. To
żelazny fakt. Potwierdzają to zarówno Polacy, jak i Ukraińcy oraz Żyd, Joachim Birka.
Żyd wydaje się szczególnie ciekawym i ważnym świadkiem, ponieważ ukazuje daty graniczne. Nie
podaje konkretnego tygodnia i miesiąca, ale wyraźnie daje do zrozumienia, kiedy się to nie mogło
zdarzyć. Przynajmniej tyle. Wiedzieć, że czegoś wtedy nie było, to znaczy wiedzieć, że było to kiedy
indziej. To już jest wskazówka. Z całą pewnością nie mogło się to zdarzyć wówczas, kiedy Żydzi nie
znaleźli się jeszcze na liście śmierci. A nie znaleźli się na liście śmierci do roku 1941. Tak twierdzi
Birka. A on wie najlepiej jak było. Bo sam jest Żydem.
Między 1939, kiedy Sowieci wbili nam nóż w plecy, jak powiada Stary Hucuł, a 22 czerwca 1941
roku, kiedy zaatakowali te ziemie Niemcy, Żydzi byli bezpieczni. Nawet czuli się jak panowie.
Przyznaje to także Birka.
Drogi panie, powiada, w ciągu tych dwu lat takie zebranie nie mogło się odbyć. Bo gdyby się
odbyło, wiedziałbym o tym na pewno. Byłem wtedy komendantem milicji w Podhajcach i o
wszystkim wiedziałem. A Podhajce, jak się doskonale orientuję, to pana powiat. Bez mojej wiedzy nie
mogło się odbyć żadne jawne ani tajne zebranie. Wiedziałem nawet, kiedy pana ojciec pojechał na
targ i co kupił. Taką mieliśmy informację. Bo mieliśmy swoich agentów w każdej wsi, w każdym
zakątku. Oni nam donosili o najdrobniejszych ruchach w okolicy. Wiedzieliśmy, kto gdzie idzie, co
robi, czym się zajmuje i o czym mówi. Niech pan pamięta, że było nas, Żydów, bardzo dużo.
Mieliśmy swoje domy w każdym miasteczku i prawie w każdej wsi. Ale najwięcej w miastach i
miasteczkach. Nieraz więcej nas było niż was, Polaków. Mieliśmy swój handel, prasę, teatry, fabryki,
samochody, transport. Mieliśmy swoich lekarzy, nauczycieli i swoją palestrę. Wszystko mieliśmy w
swoich rękach. Władzę też. Nie było więc przed nami tajemnic, drogi panie. Dlatego nie ma mowy, by
to się zdarzyło za moich czasów, bo wiedziałbym o tym.
No dobrze, panie Birka, odpowiadam, ale mordy dokonywane na Polakach, a także na Żydach,
miały miejsce na naszym terenie już w 1939 roku. Przyzna mi pan rację, prawda?
W pojedynczych przypadkach przyznaję panu rację, miły panie, odpowiada Birka, ale masowych
mordów wtedy jeszcze nie było.
Były, panie Birka, rzucam mu wyzwanie. Pierwszą wsią zaatakowaną przez Ukraińców był
Sławentyn w naszym podhajeckim powiecie, pamięta pan?
To był 17 września 1939 roku, odpowiada Birka, stary, zgarbiony, ale mający znakomitą pamięć.
Znam doskonale ten atak, kontynuuje. Miałem w tej wsi znajomych gojów. Owszem, odbył się taki
napad, zamordowanych zostało tam wielu Polaków, bodajże pięćdziesięciu, ale ani jeden Żyd, drogi
panie. Ani jeden. Ani tam, ani w innych wsiach. A skoro nie został zamordowany żaden Żyd, nie może
być mowy o masowych mordach. To logiczne, prawda? – patrzy na mnie zimnym wzrokiem.
To prawda, panie Birka, odpowiadam, ale nie zaprzeczy pan, że w 1939 roku zostało w naszej
okolicy zamordowanych co najmniej kilku Żydów. I zamordowali ich Ukraińcy.
Owszem, odpowiada Birka, potwierdzam, że w roku 1939 zamordowano kilku Żydów, ale nie po
17 września 1939 roku. Nie po tej dacie, drogi panie, ale przed tą datą. Bo po tej dacie już nasza
milicja rządziła.
Wasza i ukraińska, wtrącam.
To prawda, formalnie stójkowymi byli ukraińscy milicjanci, ale to my rządziliśmy, drogi panie.
To my, Żydzi, obsadzaliśmy stanowiska komendantów.
Nie wszystkie, sprzeciwiam się. Komendantami byli również Ukraińcy.
No tak, przyznaje Birka, zdarzało się, że komendantami byli Ukraińcy. Ale władzę polityczną i tak
my mieliśmy w swoich rękach. Naturalnie za zgodą i przyzwoleniem Stalina, uśmiecha się. I o
wszystkim wiedzieliśmy. Ukraińców mieliśmy w garści. Tak samo jak was, że ośmielę się tak
brutalnie powiedzieć. Tylko że wy, Polacy, byliście w dużo gorszej sytuacji niż Ukraińcy, nie mówiąc
już o nas. W swoim kraju byliście niewolnikami. Parobkami Ruskich. Sowieckimi niewolnikami. A
tak się złożyło, że Sowieci nam zaufali. I kazali was pilnować. I śledzić. Więc pilnowaliśmy. I
śledziliśmy. Nic bez naszej wiedzy się nie odbyło. Nic, drogi panie. Za pierwszego Sowieta my
rządziliśmy. I za drugiego też my. Ale to nie ma w tej sprawie nic do rzeczy.
Trochę ma, panie Birka, powiedziałem. Trochę ma. Bo to zebranie mogło się odbyć za drugiego
Sowieta, czyli już wiosną 1944 roku. Wtedy bandyci z UPA byli bardzo aktywni. Mordowali na
naszym terenie. Wycięli w pień Wołyń. I ruszyli na Tarnopol.
Nie, drogi panie, to nie mogło być tej wiosny, bo jak sam pan ustalił, zebranie miało miejsce
jesienią. A po drugie, też bym o tym coś wiedział, bo również od wiosny 1944 roku pełniłem wysokie
funkcje we władzach powiatowych. Byłem odpowiedzialny z ramienia komunistycznej partii za
NKWD. I każda tego typu informacja do mnie docierała, a szczególnie o tajnych zebraniach. Nie
odbyło się więc to zebranie ani do 22 czerwca 1941 roku, ani po 30 marca 1944. W obu wypadkach
wiedziałbym o nim, drogi panie. Dalej musi pan szukać sam. Do widzenia panu.
I w taki oto sposób wykluczyłem kawał czasu. Nie było tego zebrania ani w trzydziestym
dziewiątym, ani w czterdziestym, ani nawet w czterdziestym pierwszym. Potwierdzili tę wersję po
kolei: Karolina Wilga, Stary Hucuł, Wiejski Garbus, Kulawa Zośka, Ślepy Franio oraz Stary Cep,
który się trochę wahał, podobnie jak Brodaty Konar, ale w końcu obaj też uznali, że zebranie to mogło
się odbyć tylko między 22 czerwca 1941 roku a 30 marca 1944. Czyli miałem do czynienia z trzema
latami: 1942, 1943, 1944. To wyraźnie zawężało horyzont zdarzeń.
W tym momencie opowieść się rwie, pęka, idzie skokowo, jakimiś meandrami, wąskimi
ścieżkami, nagłymi zrywami i zastojami. Wydaje się, że nie może się już złożyć. A jednak prowadzi
do jakiegoś celu. Bo wszystko musi się jakoś skończyć. Jedni bohaterowie wycofują się, nagle znikają,
inni na moment pojawiają się i jak mgła rozpływają na naszych oczach. Lecz jeszcze inni towarzyszą
nam dalej. I historia się rozwija, do czegoś zmierza. Pojawiają się sprzeczne dane, skomplikowane
informacje, liczby, daty, fakty, domysły, niepasujące do siebie kawałki, jednak w ostateczności
wszystko zmierza w dobrym kierunku, jakoś się składa.
Przeszukałem najrozmaitsze biblioteki, archiwa, dokumenty, znajdujące się w Polsce i za granicą,
doniesienia agentów i też nic nowego i ważnego nie znalazłem. I to mnie zaskoczyło. Wprawdzie
istnieją jeszcze ściśle tajne i zastrzeżone akta, do których nie mam dostępu, ale już badania w aktach
jawnych niczego nie potwierdziły ani niczemu nie zaprzeczyły. Słowem, zabrakło w nich informacji.
Choć to dziwne. Taki przypadek nie został w historii odnotowany. Musimy to nadrobić.
Pozostali świadkowie.
Wprawdzie w jednym z dokumentów znalazłem wzmiankę, że w Hnilczu odbyło się zebranie. I
padła wtedy po raz pierwszy nazwa mojej wsi, lecz poświęcone ono było zakładaniu kołchozu i
dotyczyło 1940 roku, a dokładniej mówiąc, kwietnia tego roku, kiedy zjawiły się na zebraniu władze
powiatowe i agitowały chłopów do kołchozu. Na tym zebraniu był też mój stryj, Józef Srokowski,
który zadał pytanie, dlaczego ma oddawać własną krwawicę, tak się wyraził i tak zostało to
zaprotokołowane, na którą pracowały pokolenia, skoro nie ma żadnej pewności, co przyniesie kołchoz.
A poza tym słyszał od rodziny za wschodnią granicą i wie na pewno, że kołchozy to same
nieszczęścia, ludzie nie chcą w nich pracować, bo to nie jest ich własność, a cenią tylko to, co własne,
dlatego nie ma zamiaru do kołchozu wstępować. I ta informacja znalazła się w notatce. Stryj potem
zniknął i wszelki ślad po nim zaginął. Tak samo jak po tym naszym Kresowianinie, który rozpoznał
rezuna. A jego ziemię przejął kołchoz. Kiedy spytałem Birkę, czy wie, co się stało z moim stryjem,
odrzekł, że nic nie wie, ale nie chciał mi patrzeć w oczy.
Nie wyciągam z tego daleko idących wniosków. Jednak odnotowuję ten fakt dla historii.
Zakończmy jednak ten wątek. I idźmy dalej.
O zebraniu dość dużo wie Halina Jagła, ale tylko z drugiej ręki. Słyszała o nim od swojej matki,
która już nie żyje, Jadzi Kłak. I twierdzi, że ta wiadomość od matki jest bardzo prawdopodobna. Wiele
rzeczy się w niej zgadza. Wiele się tłumaczy. Jadzia Kłak opowiedziała o zebraniu rodzinie. Pewnego
dnia pod wieczór, gdy zmierzchało, a było to jesienią, bodajże 1942 roku, znalazła się przypadkowo
koło ruskiej biblioteki. Ale w tym miejscu pojawiają się wątpliwości, czy na pewno to był rok 1942, a
nie np. 1943, który wedle mnie jest bardziej prawdopodobny. Dlaczego bardziej prawdopodobny,
później wyjaśnię. W każdym razie tak powiadała. Przechodziła tamtędy do swojego wujka, Karola
Bobika. Okna biblioteki były od tyłu otwarte, a tędy właśnie szła. I usłyszała głos Korpaka, swojego
sąsiada, który głośno mówił, a nawet wydawało się jej, że krzyczał, że w Hnilczu od wieków ludzie ze
sobą w zgodzie żyli i będzie teraz trudno przekonać ukraińskich chłopów, by gremialnie mordowali
swoich sąsiadów. I to ją zmroziło. Była w szoku. Dech jej w piersiach zaparło. Podkradła się do
krzaków, które rosły pod oknami, i zaczęła podsłuchiwać.
Korpak, Witalij Korpak, bo tak brzmiało jego imię i nazwisko, wyraźnie poruszony, przemawiał z
sercem, szczerze i niemal prosząc, by tego w Hnilczu nie robili. Zorientowała się po jego mowie, że
wcześniej ktoś musiał zaproponować, by wszystkich Polaków we wsi wyrżnąć w pień. A on się na to
nie godził. Czekała, czy jej podejrzenia się sprawdzą. A to był już czas, kiedy mordy przesuwały się z
Wołynia i zagarniały północne rejony województwa tarnopolskiego, powiaty Radziechów, Brody i
Złoczów. Już banderowcy nie na pojedyncze gospodarstwa napadali, nie pojedynczych ludzi
mordowali, tylko atakowali całe wioski i jedną po drugiej wycinali. Wprawdzie apogeum zbrodni
nastąpiło dopiero kilka miesięcy później, na wiosnę 1944 roku, ale już jesienią roku 1943 padały
ofiarami rzezi niektóre wioski na pograniczu obu województw, nie mówiąc o pojedynczych
przypadkach, których było bez liku. I już co dnia rodziny znajdowały swoich bliskich martwych na
polu, w lesie, wrzuconych do studni, zarżniętych w stodole, utopionych w stawie, powieszonych na
drzewie lub zabitych przy pasieniu bydła. Ofiarami padali mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci.
Już wiedzieliśmy o śmierci Stasia, którego zwłoki przywieźli chłopi ze stawu pod lasem.
Wiedzieliśmy o zamordowaniu księdza w drugiej parafii. I Jadzia Kłak musiała już o tym wszystkim
też wiedzieć. Bo wszyscy wiedzieli. Dlatego zapewne było to później niż w 1942 roku. Mordy stały się
czymś powszednim. Nadstawiła uszu i podekscytowana słuchała. A jej córka, Halina Jagła, wszystko
mi powtórzyła, słowo w słowo. A wyglądało to tak.
Kiedy Korpak skończył swoje wystąpienie, zabrał głos jakiś mężczyzna, którego po głosie nie
poznała. Wydawał się jej obcy. Musiał pochodzić z innej wsi albo z powiatu. Przystąpił od razu do
ostrego ataku na Korpaka. Oznajmił, że Korpak jest wrogiem wolnej, samostijnej, jak się wyraził,
Ukrainy i sieje złą propagandę. Przeszkadza rozwojowi wielkiego wyzwoleńczego ruchu narodowego.
I też zaczął krzyczeć. Że z takimi jak Korpak podziemna władza bojowa się rozliczy. Widocznie
Korpak się przestraszył, bo jeszcze raz poprosił o głos i powiedział, że został źle zrozumiany. On
chce, tak samo jak wszyscy, wolnej, samostijnej Ukrainy i nie poskąpi krwi, by ją zdobyć, ale
dlaczego należy mordować sąsiadów, tego nie rozumie. Jest wiernym synem cerkwi i wierzy w Boga.
A Bóg nie zezwala mordować bliźniego swego.
I wtedy poparł go Wasyl Chwat. Powiedział wprost, że on nie podniesie ręki na żadnego Polaka.
Jego brat ożenił się z Polką. Jego siostra wyszła za Ormianina i on pyta, czy ma zabić żonę brata i
męża siostry, bo tak by wynikało z wypowiedzi gościa.
Jadzia Kłak już wiedziała, że ten, co nawoływał do mordowania Polaków, pochodził z innej
miejscowości. Był gościem. I gość znowu wystąpił i odpowiedział na pytanie, ostro i jednoznacznie.
Każdy Polak to wróg, grzmiał. Brat, swat czy chwat, ironizował, Ormianin albo Żyd musi zginąć. Ta
ziemia jest ziemią Ukraińców, krzyczał. To wasza ziemia. Musimy tej ziemi mieć jak najwięcej.
Musimy być silni i bogaci. By powstała wolna Ukraina. Musimy mieć swoje domy, wioski, miasta.
Musimy mieć fabryki, huty i kopalnie. Cały ten kraj musimy mieć jako nasz własny kraj, wołał. I
ciągle to: musimy, musimy. Jakby bez tego słowa nie mógł się obejść.
Ale chyba nie zrozumieli, bo po jego krzyku nie bardzo się przestraszyli i wystąpiło kilku innych
chłopów. Spokojnie, ale pewnie i rzeczowo oznajmili, że zrobią dla Ukrainy wszystko, majątek
oddadzą, życie, swoich synów do wojska oddadzą, wszystko, czego tylko Ukraina od nich zażąda, ale
mordować Polaków nie będą. Bo znają ich od lat. Znali ich dziadowie i pradziadowie. Razem
pracowali. Razem cierpieli biedę, głód, nędze, choroby, zarazy, wywózki, morowe powietrze. Polacy
im pomagali. A oni Polakom. Wielu z nich ma polskie żony. A wiele ukraińskich kobiet ma polskich
mężów. Wspólnie gospodarzą. Wspólnie wychowują dzieci. Dzieci chodzą i do cerkwi, i do kościoła.
Gdzie kto chce. Nikt nikomu nie wadzi. Odwiedzają się na święta. Razem śpiewają polskie i
ukraińskie piosenki. Razem tańczą i bawią się w Domu Ludowym. Razem chodzą do szkoły. I idą na
grzyby. I na ryby. Dlaczego mają więc podrzynać sobie gardła? Tak mówili Josef Bidak, Andrej
Kołysnyk, Wołodymyr Kuźniak, bo Jadzia Kłak rozpoznała ich głosy. Każdy z nich potwierdził, że
chce wolnej Ukrainy, lecz Polaków mordować nie będzie. Bo jak sobie to wyobrażasz, mówił
obrazowo Kuźniak do tego obcego. Mam przyjść do swojej żony, wziąć nóż i na oczach dzieci
poderżnąć jej gardło? Będę wtedy lepszym Ukraińcem? Mądrzejszym? Sprawiedliwszym? – rzucał
pytania. – Będę bohaterem? – I dodał: – Człowieku, opamiętaj się! – Nawet krzyknął do obcego: –
Nawołujesz do bratniej rzezi! – Tamten był wściekły. Warczał. I to jego warczenie było słychać.
A potem zrobiła się cisza. Straszna cisza.
Któryś podszedł do okna i szerzej je otworzył.
Nikt się nie odzywał.
Milczenie trwało długo.
Jadzia Kłak pomyślała, że zarządzili jakąś przerwę, więc chyłkiem się wycofała, a potem
wszystko, co słyszała, opowiedziała rodzinie.
Słyszała też jej opowieść Halina Jagła, jej córka, która miała wtedy piętnaście lat.
Ale brakuje nam tutaj czegoś. Mamy kilka luk.
Jagła twierdzi, że było to jesienią 1942 roku. Ale nie ma na to żadnego dowodu. Nie ma żadnej
pewności, czy dobrze zapamiętała opowieść matki.
Od tamtego czasu minęło siedemdziesiąt lat.
Matka Jagły mogła coś przekręcić, czegoś nie dopowiedzieć. Jej relacja jest bardzo ważna. Bo
wnosi konkretne fakty, słowa, oddaje atmosferę. Mówi, że nie było to zebranie proste ani łatwe. Było
na nim wiele sporów, spięć i konfliktów. Główna luka jest jednak taka: Czy na pewno to było jesienią?
I czy na pewno 1942 roku? Wiele rzeczy wskazuje na to, że było to kiedy indziej. W innym czasie. I w
innym miejscu. Może w szkole, jak twierdzą pozostali świadkowie.
Stary Burak, Henio Burak, który lubił wędrować sobie po świecie, twierdzi, że gdy wracał do
domu, usłyszał głośne rozmowy dobiegające ze szkoły. Podszedł tam i zesztywniał. Usłyszał, jak obcy
głos nawoływał do mordowania sąsiadów. – Co do nogi mają zniknąć wszyscy Polacy! – wołał. – To
rozkaz naszego dowództwa. Rozkaz UPA. A wiecie, co to znaczy UPA! – Rozległy się szmery,
potakiwania, wyrazy uznania. – No właśnie – warczał. – Z UPA lepiej nie zadzierać. Nasze ręce
sięgają daleko. – I w tym momencie musiał wyjąć jakiś papier, bo powiedział, że przeczyta im
dokument dowódcy podziemnej armii na ten okręg i wymienił nawet jego nazwisko, ale Burak nie
zapamiętał. Tylko usłyszał, że w tym dokumencie, a właściwie w rozkazie, dowódca podziemnej armii
polecał, wręcz zobowiązywał, jak wynikało z pisma, by wyciąć wszystkich Polaków, spalić ich domy,
a nawet drzewa w pobliżu rosnące, by żaden ślad po Polsce nie został. – Rozumiecie? – wołał.
Znowu go nie rozumieli. Bo dopytywali.
– Dlaczego mamy mordować naszych Polaków? – odezwał się Siergiej Jastrząb, porządny
Ukrainiec, bogaty, posiadający dwadzieścia morgów pola, sklep, wielką pasiekę, radio, a nawet dwa
rowery w domu, co było wtedy rzadkością. Zawsze bryczką do cerkwi jeździł. Sforę psów rasowych
trzymał. Z popem się zadawał. Szkoły ważne pokończył. Dyplomy na ścianach wieszał. Książki mądre
czytał. Słowem, panem był. I to on zadał to pytanie: – Dlaczego mamy mordować naszych Polaków,
kobiety, dzieci?
Ten obcy się wściekł. Wydarł się na niego, wyzywając od zdrajców, złodziei, tchórzy i podłych
gówniarzy, którzy nie rozumieją, czym jest wolna Ukraina. A wolna Ukraina to obowiązek i mus. To
konieczność i rozkaz. I taki buntownik, tak powiedział, taki buntownik jak ty, Sergiej, nazwał go po
imieniu, nie będzie mi podskakiwał. Bo kto mnie podskakuje, wolnej Ukrainie podskakuje! – grzmiał.
Musiało to Jastrzębia zaboleć, bo ryknął na całą salę, że żaden chłystek nie będzie mu rozkazywał.
Jemu, wielkiemu gospodarzowi, który od dawna wspiera wolną Ukrainę, ale Polaków mordować nie
będzie. I poszło na noże. Gniew wziął górę. Kłócili się przez pół godziny. Ten obcy groził,
szantażował, wpadał w furię, wił się w szale, bo widać go było z tych krzaków, w których stary Burak
stał i podsłuchiwał. Widział, jak ten obcy, jakiś młodzian, kędzierzawy, ryży i czupurny, z loczkiem
na czole, rwał na piersi koszulę, bo było gorąco, pot wycierał z twarzy i strasznie wrzeszczał na
Jastrzębia, aż musieli krzyknąć na niego inni, by się tutaj tak nie rządził, bo nie jest u siebie, tu oni
rządzą. I wtedy usłyszał Burak głosy Josefa Bidaka, Andreja Kołysnyka, Wołodymyra Kuźniaka i
innych, dobrze mu znanych, którzy postawili się obcemu i powiedzieli, że oni są tu gospodarzami i
będzie tak, jak oni ustalą. Nikt niczego nie będzie im dyktował.
I to by się mniej więcej zgadzało z tym, co słyszała Jadzia Kłak. Tylko prawdopodobnie w innym
nieco czasie. Najpierw ona, a potem Burak, albo odwrotnie, najpierw Burak, a potem ona. Oboje
zapamiętali podobne głosy. I oboje mówili o otwartym oknie. Tylko że Burak twierdził, iż było to na
jesieni 1943 roku. A Kłak, że jesienią 1942, bo było ciepło. To oboje pamiętają. Dla obojga było
ciepło. Tylko różne podają czasy. I różne miejsca. Kłak bibliotekę, a Burak szkołę. Przypuśćmy, że to
problem pamięci. Jedni zapamiętali lepiej, inni gorzej. Ale najważniejsze fakty potwierdzają i Kłak, i
Burak. Oboje słyszeli, że nasi Ukraińcy nie chcieli nas mordować.
Mamy jeszcze trzeciego świadka, Włodka Kłosa. Kłos był niestety pijany. Wracał od kolegi, z
którym sobie popił. Wspomina, że wymłócili zboże. Potem usiedli na progu i pociągali prosto z
butelki, bez zagrychy. Dlatego się uchlali. A zboże młóci się u nas jesienią, po zbiorze żyta. Albo
zimą, jeśli ktoś nie zdążył wcześniej. Więc Kłos podaje kolejny dowód, że zebranie mogło się odbyć
jesienią. Ale na pewno nie na wiosnę. Bo nikt z młocką do wiosny nie czeka. Była więc jesień. Kłopot
powstaje z miejscem. Bo według niego nie była to ani szkoła, ani biblioteka, tylko kooperatywa. I
Ukraińcy zebrali się w kooperatywie. Popili sobie tak, jak on z kolegą, i się pokłócili. Spierali się o to,
czy mają Polaków mordować, czy nie mają. I tę kłótnię słychać było na pół wsi. Tak twierdzi Kłos.
Ale na pytanie, w którym momencie usłyszał po raz pierwszy kłótnię, gdzie wtedy przebywał, nie był
w stanie jednoznacznie odpowiedzieć. Najpierw upierał się, że krzyki słyszał już od kościoła, ale
kiedy mu uzmysłowiłem, że kościół jest bardzo blisko kooperatywy, a to znaczy, że krzyki wcale nie
musiały być takie głośne, jak mu się wydawało, zaczął kręcić, że chyba był wtedy jednak nie koło
kościoła, tylko koło polskiego cmentarza, a to już kawał drogi od kooperatywy. Ale kiedy go
spytałem, jaka to była pora, zaczął bąkać, że było już bardzo późno, wieś spała, a księżyc stał wysoko.
To się nie zgadzało z poprzednimi wspomnieniami. Gdy wieś spała, nikogo już nie było ani w szkole,
ani w bibliotece, ani w kooperatywie. Pytałem o to wielu innych mieszkańców wsi, którzy jeszcze żyją
i jako tako pamiętają tamto wydarzenie. Potwierdzili: Jadwiga Wilga, Lucyna Nosek, Basia
Kulczycka, Jan Broniak, Wacław Bliniak i Marceli Góra. Wszyscy mieszkali w środku wsi. A szkoła,
biblioteka i kooperatywa mieściły się także w centrum. I gdy wieś kładła się do snu, żadne z nich nie
słyszało krzyków ani kłótni. Nasz poczciwy Kłos po prostu pozmyślał sobie, nakręcił, bo wiele rzeczy
mu się wydawało. Ale ważne, że słyszał, jak się Ukraińcy spierali i bronili swoich Polaków. Nie
chcieli ich mordować.
To jedno jest pewne.
Potwierdzają to jeszcze dodatkowe fakty.
Po pierwsze, zanim doszło siedemnastego sierpnia 1944 roku do napadu na naszą wieś, ukraińscy
sąsiedzi powiadomili mieszkających blisko Polaków, by się ukryli. Niektórych sami schowali w
swoich domach, na strychach, w piwnicach lub w stodołach. Dzięki temu tej nocy zginął tylko jeden
Polak, Wacio Guz, który wlazł banderowcom w oczy i go zabili. Ale nie męczyli, nie torturowali jak
innych. Zrabowali majątek, narzędzia rolnicze, naczynia, jeśli ktoś miał – kosztowności, sztućce,
ubrania, obuwie, kapy, brony, pługi, powrzucali wszystko na wozy, zaprzęgli skradzione konie i
uciekli. Byli to napastnicy z sąsiednich wsi. A druga grupa podpalała domy i szła z żagwiami od chaty
do chaty, by zniszczyć dobytek.
I to by się zgadzało z ustaleniami w czasie ostatniej fazy zebrania, gdy nasi Ukraińcy podjęli
uchwałę, że nie będą swoich mordować. Będą tylko grabić i palić. Ale nie zabijać. I jak wiadomo, albo
nie wiadomo, tak się stało.
Ale posłuchajmy, co mówi ostatni i wyjątkowo wiarygodny świadek, Rysio Buczek. A właściwie
nawet dwoje świadków, bo jego ówczesna dziewczyna, Kasia Toporek, i on. Byli na spacerze,
omawiali przygotowania do ślubu. Oboje byli młodzi. Kasia miała osiemnaście lat. Rysio
dziewiętnaście. Byli zakochani po uszy. Bez siebie nie potrafili godziny spędzić. Dlatego
wykorzystywali każdą porę, by być blisko jedno drugiego, rozmawiać, marzyć, radować się sobą i
planować własną przyszłość. Właśnie skręcili koło kościoła. Wieczór był cichy. W chatach paliły się
lampy. Dobrze to pamiętają. Gospodarze zaganiali krowy do obór. Poili konie. A młodzi długo
spacerowali pomiędzy sadami. Kryli się wśród drzew, trzymali za ręce i mieli już skręcać do domu
Kasi, kiedy usłyszeli jakieś głosy. Buczek zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.
– Chodź, Rysiu, to Ukraińcy radzą – powiedziała Kasia. Ale on stał i słuchał. – Chodźże –
naciskała.
Pora była późna, spacerowali długo, a ona chciała jeszcze matce pomóc i nalegała, by się
pospieszył. Jego jednak zaintrygował głos, który usłyszał. Znał ten głos. To był głos jego sąsiada,
Saszy Dłubaka, porządnego Ukraińca, przyjaciela jego ojca. Dłubak kogoś przekonywał, że to ostatnia
szansa, by się pogodzić z Polakami. I Buczek chciał tego posłuchać, jednak Kasia ostro go osadziła: –
Radzą już od kilku dni – powiedziała. – Nie ma czego słuchać. To mordercy! – miała żal do
Ukraińców. Połowę jej rodziny na Wołyniu wymordowali. – Chodźże! – ponaglała. – Wiecznie
spiskują – rzuciła. – Wiemy, do czego są zdolni! – była nieufna, pełna goryczy. – Rezuni! Dzieci na
pal wbijają! Kobietom piersi odcinają! Księżom w kościołach głowy siekierami odrąbują! Nie mogę
ich słuchać! – wylewała się z niej gorycz.
Pojawiają się więc nowe informacje. Że Ukraińcy obradują już od kilku dni. Nie jeden dzień, a
kilka. Mogło więc być tak, że każdy ze świadków w innym dniu ich podsłuchiwał. To rzuca nowe
światło na całe zdarzenie. I każdy na swój sposób miał rację. Bo raz mogli obradować w szkole, raz w
bibliotece, a raz w kooperatywie. To by jakoś tłumaczyło poszczególne wątki z tych relacji.
Nieoczekiwanie Kasia Toporek porządkuje nam całą historię. Jak to warto nieraz wysłuchać nawet
nieistotnych z pozoru wskazówek. Kasia naciskała, że chce do domu, a Rysio się uparł, że na chwilę
zostanie.
Przekonywał ją, że to ważne, co się tam dzieje, bo może i ich dotyczyć, więc posłucha, co mówi
jego sąsiad, Dłubak, i w ogóle chce wiedzieć, o czym gadają. Kasia oznajmiła, że skoro tak, niech
sobie słucha, była lekko obrażona, ale opanowała się, uspokoiła i oznajmiła, że sama pójdzie do domu.
Ma blisko. Zaledwie kilka kroków. Ale Buczek nie pozwolił jej samej odejść, wziął pod ramię,
powiedział, że szybko ją odprowadzi i wróci, bo – powtórzył – bardzo go to interesuje, a potem
odwiedzi ją znowu, jeszcze przed snem, i pożegna się. Kasia się zgodziła i tak zrobili.
Buczek odprowadził ją do furtki i wrócił pod bibliotekę.
Zdziwił się bardzo, że okno było otwarte. Mógł bez kłopotu ukryć się w krzakach, nikt go nie
zauważy, i słuchać, o czym rozmawiają. Pomyślał też, że niezły byłby z niego szpieg. Czyżby nie
zdawali sobie sprawy, że wszystko, co mówią, dociera także tutaj, zastanawiał się. Ale gdy zaczął się
wsłuchiwać, poznał, że byli już dosyć pijani. Nie kontrolowali się. I to by tłumaczyło całą sytuację. A
być może tak byli zadufani i pewni swego, tak bardzo butni, zuchwali i aroganccy, że nie liczyli się
już z niczym i nikim. I robili, co chcieli. Nie musieli ukrywać swoich tajemnic. Bo i tak wszyscy
wiedzieli, że mordują Polaków. Co tu było do ukrywania. Gdy tak rozmyślał, chowając się w
chaszczach, usłyszał jak Dłubak zachęca, by podjąć jakąś uchwałę czy rezolucję. Miała być krótka i
jednoznaczna. Tak powiedział. Krótka i jednoznaczna. I usłyszał, jak Dłubak mówi.
– Uwaga, koledzy! – krzyknął. – Uspokójcie się.
Hałasy ustały. A on zawołał:
– Kończymy zebranie! Musimy tylko przegłosować nasze postanowienie. I przekazać do władz
wyższych.
Rysio pomyślał, że to ostatnia faza zgromadzenia. Niewiele się pomylił. Bo zanim Dłubak ogłosił,
co miał do ogłoszenia, odezwała się jeszcze jakaś kobiecina i poprosiła:
– Chłopcy, nie róbcie nam wstydu. Błagam was. Nie kompromitujcie nas przed światem. Nie
mordujcie Polaków. Idźcie i walczcie. Ale nie mordujcie niewinnych, śpiących kobiet i dzieci.
Wsłuchał się w ten głos i poznał kobietę spod kościoła, Olgę Rybak. Tam mieszkała. Tak, to na
pewno była ona, pomyślał, dobra, zawsze uśmiechnięta i serdeczna Ukrainka. Mieszkała między
Polakami. Nasłuchiwał, czy ktoś jeszcze po niej wystąpi. Ale nikt się już nie odezwał, tylko jakiś
przepity, chrapliwy głos burknął:
– Przestrzegałem was, durnie. Zapłacicie za to!
– Milcz! – skoczył na niego Dłubak. I tamten się już nie odezwał.
– Postanawiamy – Dłubak zamilkł na chwilę, coś tam wymamrotał i jeszcze raz zaczął: –
Postanawiamy… my, Ukraińcy ze wsi Hnilcze, postanawiamy, że będziemy rabowali i palili, ale nie
będziemy mordowali.
Olga Rybak znowu jęknęła:
– Nie trzeba, chłopcy. Nie trzeba. I palić nie trzeba. I rabować nie trzeba.
Dłubak szybko ją uspokoił. I kobieta zamilkła.
– Kto za? – spytał, a Rysio wychylił głowę, by spojrzeć w okno. Zobaczył kilkanaście uniesionych
do góry rąk.
– Siedemnaście za – ogłosił Dłubak.
– Kto przeciw? – znowu spytał.
Rysio doliczył się pięciu głosów, ale się pomylił.
– Osiem – powiedział Dłubak. I dodał: – No to przegłosowaliśmy. Reszta na zebraniu zarządu. A
zebranie zarządu zwołam za kilka dni. Możemy się rozejść – uniósł rękę. – Chwała Ukrainie! –
krzyknął. – Chwała! Chwała! Chwała! – trzykrotnie powtórzyli.
Możemy wyciągnąć kolejny wniosek. Już wiemy, kto przewodniczył zebraniu: Sasza Dłubak. I
wiemy, ilu było tam obecnych Ukraińców. Dwudziestu pięciu. Domyślić się też możemy, że było to
zebranie wiejskie albo zgromadzenie lokalnej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Bardziej
prawdopodobny wydaje się wariant drugi. No i wiemy, że było to po mordach na Wołyniu.
Rysio Buczek wycofał się i zniknął w bocznej uliczce. Był roztrzęsiony, otumaniony i nie
wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Skręcił do chaty Kasi. Zobaczył, że dziewczyna jeszcze nie śpi.
Lampa się świeciła. Zapukał do drzwi i już był w środku.
I właściwie moglibyśmy na tym skończyć tę historię, gdyby nie kilka niespodziewanych
wiadomości, do których dotarliśmy później.
Tej nocy wieś obudził potężny pożar. Paliły się zabudowania Dłubaka. W ciągu pół godziny
spłonęło całe jego gospodarstwo, dom, stajnia, obora, stodoła, kurnik, wszystko, doszczętnie
wszystko. Ci, którzy pierwsi dostrzegli pożar i pospieszyli z pomocą, sąsiedzi, Kwiek, Kurdyba,
Blacharz, Widłak, Kisiel, Grab, twierdzili potem, że widzieli języki ognia w kilku miejscach naraz,
jakby gospodarstwo zapaliło się równocześnie z kilku stron. To już dawało wiele do myślenia. Ktoś
musiał je podpalić. I to w kilku miejscach naraz. Spłonęło uwiązane bydło, konie, kozy, owce, króliki,
cały dobytek. Na szczęście uratował się sam Dłubak i jego rodzina, żona, córka, syn i matka. Ale byli
poparzeni i przerażeni.
Gdy później ludzie we wsi zastanawiali się, kto mógł to zrobić, wiązali ten pożar z zebraniem w
bibliotece, bo wieść o tajemniczym zebraniu rozeszła się po okolicy. Zastanawiające było także to, że
pies nie ostrzegł gospodarzy. Wielki i groźny pies. Nikt nie miał prawa bez zgody właściciela przejść
przez furtkę, a nawet zbliżyć się do obejścia, bo pies rzucał się i szczekał, a gdyby ktoś w nocy
wtargnął na podwórko, zagryzłby go na śmierć. A teraz nawet nie zaszczekał. Był martwy, uwiązany
na długim łańcuchu, ale martwy, choć nie spalony.
– Najpierw otruli psa – powiedział Bartłomiej Grab, najbliższy sąsiad, kiwając ze zgrozą w oczach
głową. – A potem zaczęli podpalać. To jasne jak słońce – dodał.
– Na szczęście nie było wiatru – uzupełnił sąsiad z drugiej strony, Jasio Kisiel. – Bo inaczej
byłoby i po twoim domu.
I właściwie sprawa została wyjaśniona, choćby po części, więcej jednak było domysłów niż
prawdy.
Dłubak nie miał we wsi żadnej rodziny. Nie miał też już żadnego dobytku. I tak jak stał, zabrał
pożółkłą jak wosk żonę, przestraszone i płaczące dzieci oraz chorą matkę, która nie wiedziała, co się
dokoła niej dzieje. I już chciał ruszać pieszo do sąsiedniej wsi, Zawałowa, kiedy z pomocą przyszli mu
polscy sąsiedzi i zaproponowali, że zawiozą go furą do brata. On się wzbraniał, twierdził, że to
niedaleko, choć nie było blisko, ale był tak rozbity, przerażony i zdruzgotany, że w końcu było mu już
wszystko jedno. Skorzystał z pomocy sąsiadów i pojechał. Kilka dni później, gdy wysłał do lasu dzieci
z żoną, by nazbierali trochę grzybów na obiad, żona z dziećmi nie wróciła, a on pod wieczór znalazł
ich z odciętymi głowami. Na miejscu dostał obłędu, stracił rozum, uklęknął nad martwymi ciałami i
śpiewał weselne pieśni. Gdy brat poszedł za nim, bo długo nie wracał, zobaczył polankę usłaną
trupami bez głów, jego klęczącego nad dziećmi i coś mamroczącego pod nosem. Rzucił się ku niemu i
zaczął rozpytywać, co się stało, ale nie mógł z niego niczego wydobyć. Dłubak stracił mowę i nigdy
potem już jej nie odzyskał. A on sam, jego brat, zaczął się od tego czasu jąkać i jąka się do dzisiaj.
Ale to nie koniec tej smutnej historii.
Wieś po pożarze była roztrzęsiona. Ludzie niespokojnie oglądali się za siebie i z niepokojem
patrzyli jeden na drugiego. A gdy zbliżał się wieczór, ze strachem zamykali furtki, dorabiali nowe
zamki do drzwi, zasłaniali okna i po zmroku już nie wychodzili na dwór. Jednak prawdziwy popłoch
nastąpił dopiero wtedy, kiedy tydzień później, w nocy, spłonęły zabudowania Witalija Korpaka, a on
sam zginął w płomieniach. Obudziła go ziejąca paszcza ognia. W mgnieniu oka rzucił się do izby,
gdzie spały żona i córka. Chwycił dziecko na rękę, poderwał kobietę, ale płomienie skakały już dokoła
niego i ogarniały jego ciało. Drewniany dom płonął jak zapałka. Ramieniem osłaniał się przed
pożarem i parł do drzwi. Ale nie mógł ich otworzyć. Dziecko paliło mu się na ręku, a na żonie płonęła
nocna koszula i włosy. Wciąż napierał na drzwi. Coraz mocniej i rozpaczliwiej. Jednak bez skutku. I
przy drzwiach strawił go ogień. Zginęła też żona i córka. Znaleziono jego spalone ciało i dwie
zwęglone bryły zamiast dziecka i matki. Później okazało się, że ktoś podparł z zewnątrz drzwi żelazną
broną i dlatego nie mógł ich otworzyć i się wydostać. Już wiadomo było, że zbiera żniwo tajne
zebranie. Bo zarówno Dłubak, jak i Korpak byli przeciwnikami mordowania Polaków.
Ale i na tym nie koniec.
Olga Rybak o świcie popędziła na pastwisko krowy. Robiła tak od lat. Pastwisko znajdowało się
niedaleko lasu, stawu i niewielkiego strumyka. W pobliżu znajdowała się w chaszczach stara, głęboka
ziemianka. Gdy paliło słońce, chowała się w niej. Wracała do domu pod wieczór. Ale tego dnia nie
wróciła. Mąż zaniepokojony, że wciąż jej nie ma, chwycił karbidową lampę, skoczył na konia i
popędził w stronę lasu. W świetle księżyca zobaczył zbite w kupę krowy, jakby się czegoś bały.
Pierwszą jego myślą było, że z lasu wyszły wilki i krowy się zbiegły, by się w stadzie ratować. Nieraz
się tak zdarzało. Zaczął się rozglądać za żoną, ale nigdzie jej nie widział. Krzyknął: – Olga! Olga! –
nikt mu jednak nie odpowiedział. Zajrzał do ziemianki, ale i tam jej nie było. I wtedy spojrzał ku
lasowi.
Na jego skraju zamajaczyła jakaś niewyraźna plama. Podniósł wyżej lampę i już czując niepokój,
skierował w tamtą stronę konia. Był blisko i poczuł jak wali mu serce, gdy rozpoznał leżącą na ziemi
żonę. Zeskoczył z konia, podbiegł do niej i osłupiał. Z ręki wypadła mu lampa. Zamiast twarzy
zobaczył miazgę, jakby przez twarz przejechał czołg. – Olga! – zawył, porażony widokiem. – Olga!
Co oni z tobą zrobili!? – ryczał, widząc przed sobą zmiażdżoną twarz, a między udami wbity
zakrwawiony drewniany pal. Na jej odsłoniętym ciele zobaczył dwie duże krwawiące rany, a obok
leżące odcięte piersi. – Chryste Panie! Olga! – zawołał. I zaczął jęczeć: – Dlaczego? Boże, dlaczego?!
– Rzucił się na ziemię i bił pięściami. I wył, straszliwie wył, szlochał i jęczał. W końcu zaczął
paznokciami rozrywać sobie twarz, jakby chciał wydłubać oczy, by nie widzieć tego obrazu.
Gdyby nie przejeżdżający nieopodal spóźniony woźnica, który wracał do domu… gdyby nie
zobaczył z daleka, w blasku księżyca, niezwykłego widoku, nie wiadomo, jak by się to wszystko
skończyło.
Mąż Olgi miotał się po ziemi, wił się i łkał. Garściami wyrywał sobie włosy z głowy, rył ziemię,
wygrzebywał kamienie, walił pięściami w czoło. A gdy usłyszał rżenie konia, zastygł i począł
nasłuchiwać, jakby coś sobie przypominał. Odwrócił się powoli i ujrzał zjawę na wozie. Zjawa powoli
się podnosiła i wydała mu się coraz większa i większa, aż wyrosła do monstrualnych rozmiarów. To
płachta, którą okryte były ziemniaki na wozie, poderwana nagle przez wiatr, unosiła się do góry.
Zjawa zeskoczyła z wozu i ruszyła w jego stronę. A on przecierał zalane łzami oczy i wydało mu
się, że to sen, straszny, koszmarny sen, widmo na wozie, odcięte piersi, kobieta bez twarzy, pal
między nogami, wszystko razem wzięte – przerażający i makabryczny sen. Szarpnął się, jakby się
chciał wyrwać z tego upiornego snu. Poczuł na ramieniu czyjąś rękę. I usłyszał:
– Znowu krew, znowu śmierć.
Wiedział, że we śnie wszystko może się zdarzyć.
Był równocześnie jakby w dwu rzeczywistościach, które się przenikały. Z jednej strony leżące
martwe ciało, a z drugiej duch, który wyciąga do niego ramię i obejmuje go.
Poczuł się słabo, zawirowało mu w głowie i zapamiętał tylko, że leciał w jakąś mroczną przepaść,
a ktoś do niego mówił:
– Niedobrze, bracie, niedobrze.
A potem zapadł się w ciemność.
Kiedy się obudził, leżał w obcym łóżku, a nad nim pochylała się nieznana kobieta i kładła mu na
czole mokry ręcznik. Później dowiedział się, że to widmo, które wciąż miał przed oczami, to był mąż
tej kobiety, który zabrał go spod lasu na wóz razem z martwą żoną i przywiózł do domu.
I tak się skończyła historia Olgi Rybak.
Ale nie skończyła się sprawa.
Ostateczne rozstrzygnięcia związane z zebraniem w Hnilczu nastąpiły dopiero kilka lat po wojnie,
bodajże, jak twierdzą świadkowie, w 1947 roku. I Hnilcze nie nazywało się już wtedy Hnilczem, tylko
po ukraińsku Hnylcze. I nie było w Hnylczu ani jednego Polaka. Wojna i rzezie zmieniły wszystko.
Śladu po Polsce. Tylko resztki kościoła zamienione w magazyn desek. Ruiny szkoły. Fragmenty
biblioteki. A na cmentarzu pasące się krowy.
I właśnie do Hnylcza pojechali kilka lat temu dwaj synowie Kulawej Zośki, by zobaczyć, jak
wyglądała wieś ich matki. Nigdy wcześniej tam nie byli. I nie mieli skali porównawczej. Nie mogli jej
porównać z poprzednią wsią, gdzie mieszkali Polacy, Żydzi i Ukraińcy, a w pobliżu, na kolonii,
gospodarzyli Niemcy i Ormianie. W opowiadaniach matki też nie wszystko było jasne. Dlatego chcieli
się przekonać na własne oczy. Teraz słyszeli tylko ukraińską mowę, a dokoła siebie widzieli niepewne
spojrzenia. Ludzie niechętnie wspominali dawne czasy. Nie chcieli się zwierzać. Na pytanie, jak wieś
wyglądała przed wojną, kto w niej mieszkał i jak się im żyło pod polskim panowaniem, odwracali się i
uciekali do domów. Kilku nędznie ubranych starców, siedzących na krzywej ławce pod kooperatywą i
pijących piwo, na pytanie synów Kulawej Zośki, czy przypominają sobie, co się w czasie wojny tu
działo i kto podpalił dom Korpaka oraz dlaczego zamordowana została Olga Rybak, odpowiadali, że
nic nie wiedzą, nic nie pamiętają, nic takiego nie słyszeli, a w ogóle, to niech się od nich smarkacze
odczepią, bo oni mają swoje sprawy do obgadania i nie będą się zajmowali banialukami. Tak
powiedzieli, banialukami. Ale mieli niepewne miny i krzywo na przybyszów spoglądali.
Gdyby nie dawna sąsiadka Kulawej Zośki, stara, zasuszona jak grzyb Stefka Ogórec, przyjaciółka
ich matki, niewiele by się dowiedzieli. Domu matki już nie było. W jego miejscu rosły chaszcze i
ganiały dzikie koty. Stefka zamknęła za nimi drzwi, sprawdziła, czy nikogo za drzwiami nie ma,
nachyliła się ku gościom i ściszonym głosem, z lękiem w oczach, wciąż popatrując w okno, czy nikt
nie nadchodzi, opowiedziała historię mrożącą krew w żyłach, tyle że urywaną i nie po kolei, dotyczącą
właśnie słynnego zebrania w bibliotece.
– To było tak – mówiła zgarbiona. – Po tym zebraniu w 1943 roku w bibliotece – a więc i ona
potwierdziła, że zebranie odbyło się w bibliotece i w 1943, a nie w żadnym innym – po tym więc
zebraniu – mówiła – i po tym, jak was wypędzili z tej ziemi, zapanowały tutaj nowe porządki. Sowieci
zrobili z nas niewolników, założyli kołchozy, nastała nędza, czerwone krawaty i bezbożność, słowem
smród, brud i ubóstwo – szeptała – zresztą, co ja wam będę gadała, sami wiecie, jak to było. Chcę coś
innego powiedzieć. Na pewno wam gadała matka, a moja przyjaciółka, Zosia – nagle się stara Stefka
zamyśliła i spytała: – Jak się ona czuje? Jak sobie radzi? – jakby zapominając, co wcześniej chciała
powiedzieć. Gdy odparli, że jakoś ciągnie tę swoją starość za sobą i jak na jej wiek, to ma się zupełnie
nieźle, potarła dłonią czoło i powiedziała: – Kobieta anioł, moje kochaneńkie, kobieta anioł, najlepsza
przyjaciółka, tylko jej się zwierzałam, tylko jej opowiadałam sekrety życia, bo była najwierniejsza z
wiernych i najsłodsza ze słodkich, moją drużką była na ślubie, dziecko do chrztu trzymała,
kochaneńkie, i popatrzcie, co się porobiło, ja jestem teraz już stara, bardzo stara, mam chyba ze sto
lat, sama zresztą nie wiem, ale tutejsi mówią, że nawet i więcej niż sto, choć w papierach mniej, ale co
tam papiery, papiery kłamią, męża dawno straciłam, na wojnie go zabili, dzieci pouciekały do miasta i
nosa stamtąd nie wychylają, by odwiedzić chociaż raz schorowaną matkę, ale gdzie tam – rozgadała
się, trajkotała jeszcze przez kilka minut, a potem nagle spytała: – A ona żyje? – jakby nie pamiętając,
że przed chwilą dwaj synowie opowiedzieli jej, jak się ich matka czuje. – To dobrze, dobrze – nie
czekając na ich odpowiedź, mruknęła i zamyślając się, znowu spytała: – O czym to ja mówiłam? – O
zebraniu w 1943 roku, w bibliotece – podsunęli, bo to dla nich było najważniejsze. – A tak, o
bibliotece i o tym, co było później… Jakie tam później?… – zastanowiła się. – No tak, później, dużo
później – zawahała się, czegoś nie była pewna… – A może o tym nie mówić? – spytała. – Bo ściany
mają uszy – zaśmiała się, wskazując ściany z obrazami świętych. – To oni mnie zawsze podsłuchują –
pokazała obraz Matki Boskiej i świętego Józefa. – Z nimi gadam po nocach – odbiegała od tematu i
zdawało się, że na próżno do niej przyszli, ma luki w pamięci, już się niczego nie dowiedzą, gdy
uniosła do góry rękę i zaskoczyła ich: – Nie myślcie, że nic już nie pamiętam. Pamiętam,
kochaneńkie, tylko pamięć się trochę zacina, nieraz się rozsypuje, skrzypi, jak stare drzwi, ale
pamiętam. Dla nas wszystkich to było wielkie zaskoczenie… – Co? – spytali. – No, jak go ukatrupili –
wzdrygnęła się. – Kogo? – spytali. – Tyle lat po wojnie, kochaneńkie – mówiła. – Tyle lat! I kto by się
spodziewał? – dłużej zatrzymała na nich wzrok, najpierw na jednym, potem na drugim. – Zemsta,
kochaneńkie, straszliwa zemsta po tylu latach – rwała słowa. – To pamiętliwe plemię! – syknęła. –
Żmije jadowite! – uniosła wzrok. – Czyja zemsta? Jakie plemię? – naciskali. – Jak to, czyja zemsta? –
fuknęła. – Morderców, moje drogie, morderców. To nie wiecie? – nachyliła się ku nim i zaczęła
jeszcze ciszej szeptać: – To był 1947, zdawało się, że nikt już nie pamięta, ale oni pamiętali,
kochaneńkie, pamiętali, bo oni mają żelazną pamięć, żelazną, moje drogie, wprost stalową. I jak ktoś
im nadepnął na odcisk, choćby sto lat temu, nigdy nie zapomną. Bo to bandziory, moje drogie,
mordercy. Mściwe pokolenie. Gady, kochaneńkie. Drapieżne gady! Żmije! Do piekła pójdą za wami, z
płomieni wydobędą i zamordują. – Ale kto? – naciskali. – Jak to kto? – rozglądnęła się. – Pełno ich
tutaj wszędzie. Tylko węszą, kogo by tu jeszcze zadźgać nożami! Kogo by jeszcze zamordować. Do tej
pory węszą. Wysiadują na gankach, łażą po knajpach, piją, wyją po nocach, piana im z pysków leci,
gadają sami do siebie, w głowach im się pomieszało, ale pamiętają i gotowi wam w każdej chwili
wsadzić nóż w plecy. – Ale kto, pani Stefciu? Kto? – nie ustępowali. – Oni, kochaneńkie, oni –
strachliwie zerkała w okna. Jeszcze bardziej się ku nim nachyliła, skinęła na nich palcem, by i oni się
ku niej nachylili, a gdy to zrobili, całkiem trzeźwo, jakby jej pamięć raptem się odsłoniła, zaczęła
mówić: – Sasza Dłubak bardzo się bał – szeptała. – To jeden z tych, co na zebraniu w bibliotece
bronili Polaków… Prowadził to zebranie – mówiła trzeźwo. – A gdy mu wymordowali rodzinę, stracił
mowę. – A jednak pamięta, pomyśleli obaj, bo matka im sporo opowiadała. – Od tamtego czasu –
ciągnęła – gdy zamordowali pod lasem Olgę Rybak, on już, znaczy Dłubak, Sasza Dłubak, wiedział, że
przyjdzie i jego kolej. Bo w jakimś porządku mordowali. Jednego po drugim. Ale nie od razu.
Najpierw jednego, ciach, siekierą. I kilka miesięcy przerwy. Drugiego spalili. I znowu kilka miesięcy
nic, cisza. I znowu atak. Tym razem oślepili. Albo przyrodzenie odcięli. I tak po kolei ginęli: Wasyl
Chwat, Josef Bidak, Andrej Kołysnyk, Wołodymyr Kuźniak… Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie,
kiedy i jak go dopadną… kto będzie następny. Katowali i mordowali jednego po drugim. – Po wojnie?
– upewnili się bracia. – I w czasie wojny, i po wojnie. Do dzisiaj mordują – chwyciła braci za ręce i
jakby w wielkim spisku, snuła opowieść: – Na swoją kolej czekał Sasza Dłubak. On wiedział, że po
niego przyjdą. Tylko nie wiedział kiedy. I to było najgorsze. Chcieli, by się bał. I by każdy z tych, co
na tym zebraniu głosowali za Polakami, też się bał. I on się bał. Sasza się bał. Strasznie się bał. Bo to
było jak klątwa. Mieli go na oku. Musiał być czujny. – A policja? Sądy? Prokuratura? Wymiar
sprawiedliwości? – dopytywali. – Głupiście! – fuknęła. – O czym wy gadacie?! Oni tutaj rządzą. To
oni są policją, sądem i prokuraturą. Oni są wymiarem sprawiedliwości. Do nich należy wojsko.
Wszystko mają w garści. – I co było z tym Dłubakiem? – wrócili do sedna. – Nie miał już wyjścia,
kochaneńkie, nie miał. Czuł, że pętla zaciska mu się na szyi. I nagle zniknął. Nikt nie wiedział gdzie.
Dom zamknął na kłódkę i zniknął jak kamfora. – Gdzie zniknął? – naciskali. – Ha, gdzie zniknął?! –
uniosła ramiona. – Żebym to ja wiedziała! Nikt wtedy nie wiedział. Ale prawdę mówiąc, to było
trochę inaczej – poprawiła się. – Znikał w nocy, ale w dzień go widziano. – A w nocy? Co się z nim
działo w nocy? – dopytywali. – Nikt nie wiedział – odpowiedziała. – Czasami jakiś sąsiad dobijał się
do jego chaty, wódkę z nim chciał wypić, lecz jego nie było. Ale po prawdzie to ludzie coraz bardziej
po wojnie od niego się odwracali, odgradzali się, niebezpiecznie się było z nim zadawać. Bo Polaków
bronił. A to już było przestępstwo, karane. Za to płaciło się życiem. Polak dla nich to wróg. I do
dzisiaj to im zostało. Rezuni! – zacisnęła zęby. – Sukinsyny! No, a jak znikł, to ludzie pomyśleli, że
już jest z nim bardzo źle. Bo się chowa. I chował się tak do 1947 roku – nabrała powietrza i kończyła.
– A w 1947, kiedy już przez kilkanaście dni nie pokazywał się, sąsiedzi dowiedzieli się, że pod
domem zbudował sobie schron. Jak to dokładnie było, nie powiem, bo nie wiem, ale zbudował sobie
solidny schron i tam się na noc chował. Jednak mordercy musieli go śledzić. I wyśledzili.
Zorientowali się, że w dzień wychodzi na dwór, a w nocy zamyka się w domu, ale w domu go nie ma.
Bo nawet policja go szukała w nocy, niby że zalega tam z czymś w urzędzie, ale wiadomo było, że to
lipa, pozór, przyszli, by sprawdzić, czy nocuje w domu. Ale nie nocował. Nie było go w chacie.
Wszedł, ale go tam nie było. I mordercy już wiedzieli, że coś wykombinował. Pilnowali, czy
następnego wieczoru znowu wejdzie do domu. No i wszedł. Tej nocy napadli na niego, wyłamali
drzwi, a jego nie ma. Domyślili się, że musi się gdzieś ukrywać. Stukali, pukali po ścianach i natrafili
na tajne wejście do schronu. Dwa lata po wojnie się tam ukrywał. I dopadli go. Sąsiedzi po wielu
dniach jego nieobecności zajrzeli w końcu na jego obejście i zobaczyli, że chata otwarta, drzwi
wywalone, więc naradzili się jeden z drugim, co robić, ale weszli tam i ujrzeli właz do schronu. Wleźli
do środka i zobaczyli jego ciało, a właściwie nie ciało, nie wiadomo, co to było, jeden wielki strup.
Zdzierali mu płatami skórę z pleców. Plecy to była jedna wielka rana. Ściągnęli mu też skórę z głowy.
Razem z włosami. I jakby mało tego było, ściągnęli też skórę z obu rąk, od łokcia w dół. I rany
zasolili. Chyba torbę soli na rany wysypali. Dacie wiarę, kochaneńkie. Jakby prosiaka na zimę
zasalali. Dacie wiarę?! Bez sumienia. „Rękawiczkę” mu uszyli. Wiecie co to „rękawiczka”?
Pojmujecie, co mówię? – Wiedzieli. Więc już nie tłumaczyła. Tylko w skrócie opowiedziała. Nacinali
skórę poniżej łokcia i ściągali aż po palce. Potem wkładali za pas. I który najwięcej uzbierał
„rękawiczek”, był bohaterem. Tak im tłumaczyła. I kontynuowała: – Oczy mu wyłupili. Musieli go na
męki straszne wystawić. Nie da się tego opisać. W jakiej kolejności zdzierali mu skórę? Co najpierw,
a co potem robili? Nie wiadomo. Chodziło o to, by cierpiał, kochaneńkie, jak najbardziej cierpiał. O to
im chodziło. A na koniec, a może na początek, nikt tego nie wie, paznokcie z palców obcęgami
pozrywali. Albo czymś innym. Ogień palili i przypiekali go żelaznym prętem, bo pełno dziur na ciele
miał. I chyba, wychodząc, sztylet mu w gębę wbili… Już pewnie martwemu, trupowi. To znaczy, że i
po śmierci się nad nim znęcali. Rezuni, krwawi rezuni… Aha, zapomniałabym – stuknęła się w czoło
– musieli go najpierw skuć jakoś. Bo miał obręcze na rękach i nogach. I był przyczepiony do haków w
tym schronie. Haków z łańcuchami. Wisiał między tymi hakami. A oni bawili się nim, kochaneńkie,
taką zabawę urządzili… Ciężko tu żyć, kochaneńkie… choć już stara jestem, jednak ciężko, bardzo
ciężko… sumienie ciężkie… niby nic nie zrobiłam… ale sumienie ciężkie… ich ciężar… morderców
ciężar dźwigamy… my, prości ludzie… dźwigamy w sobie ich winy… bo to spada na Ukrainę… a
Ukraina nie ma z tym nic wspólnego – zasępiła się, pokiwała głową i jakby zwątpiwszy we własne
słowa, dodała: – A może ma? Może winna jest temu Ukraina?!... Co myślicie?... Bo gdyby Ukraina
zabrała się za takich jak oni, nie byłoby zbrodni… Jak wam się wydaje? – pytała, ale chyba siebie
bardziej pytała niż ich, bo nie czekała na ich odpowiedzi. – Podumała, podumała i jeszcze dodała: – I
wy winniście, wy… Polacy… i wy, Polska… bo nie krzyczycie… nie rwiecie włosów z głowy… nie
wyjecie na cały świat, że to zbrodnia… Wasz rząd… Polska?! Kiedyś taka dumna… a teraz… hmm…
teraz skulona… mała… Porobiło się, kochaneńkie, porobiło – westchnęła. – Nasza władza
skundlona… sumienie mnie boli… moje drogie… bardzo boli… – to przez nich sumienie mnie boli…
Uważajcie… oni są w każdym kącie… mordowali waszych… teraz mordują naszych… wciąż
mordują… duszę mordują… wciąż nam duszę mordują… – mamrotała aż opadła z sił i powiedziała,
że musi się położyć. I już żegnając się, szepnęła: – I mnie zadźgają… bo śledzą… uciekajcie, póki
pora… – machnęłą ręką, odwróciła się i legła na łóżku.
W taki sposób odsłonięta została ostatnia tajemnica zebrania z jesieni 1943 roku w bibliotece.
Gdy bracia opuścili dom staruszki i wyszli na ulicę, zobaczyli ponure spojrzenia i nieruchome
twarze.
Szybko wsiedli do samochodu i odjechali.
Kilka tygodni później dowiedzieli się, że staruszka nie żyje.
Została znaleziona przez sąsiadkę w sadzie, pod jabłonią.
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz