Przejdź do głównej zawartości

Pozostały zdziczałe grusze, jabłonie, śliwy i bzy ...

Teresin to była mała wioska, w gminie Werba, położna około 10 km od Włodzimierza Wołyńskiego. Większość, z 300 mieszkańców stanowili Polacy. Jedynie kilka rodzin było ukraińskich. W Teresinie mieszkał też Żyd. Był właścicielem tartaku i zatrudniał okolicznych chłopów.
Pięcioosobowa rodzina Bojków mieszkała w środkowej części wsi, naprzeciwko szkoły. W nowym domu krytym blachą, obszerną kuchnią, z podłogami wyłożonymi deskami.
- Powodziło nam się nie najgorzej - wspomina 78-letnia Rozalia Wielosz, wołynianka dziś mieszkająca w Nabrożu gm. Łaszczów.
Stefan Bojko (ur.1900 r.) ojciec pani Rozalii był legionistą. Pochodził z Ludwipolu, wsi w połowie polsko-niemieckiej leżącej nieopodal Teresina. Tam od pokoleń mieszkała rodzina Bojków. Józef, ojciec Stefana był gajowym. Miał sześcioro dzieci: pięciu synów i córkę. Stefan był najstarszy. W rodzinnym domu powtarzano historię, że po śmierci ojca, osiemnastoletni Stefan wstąpił do wojska, a swój żołd przesyłał do domu na utrzymanie matki i młodszego rodzeństwa.
Mama pani Rozalii miała na imię Stanisława. Jej rodzice Anna i Jan Jankowscy sprowadzili się do Teresina w latach 20 tych ubiegłego stulecia, z miejscowości Skała pod Ojcowem. Jan Jankowski za pieniądze zarobione w fabryce kupił na Wołyniu spory kawałek ziemi. Mieli piątkę dzieci: Stanisławę, Marię. Edwarda, Bolesława i Romualdę, zwaną w domu Romcią.
- Nas w domu było pięcioro. Oprócz rodziców miałam brata Edwarda starszego o 4 lata. Siostrę Janinę urodzoną w czasie wojny, młodszą od mnie młodsza o 6 i pół roku. Opiekowałam się nią, kiedy rodzice pracowali w polu. Nosiłam ją na plecach a ona wołała: „Lula, lula", czyli Rózia.
Bawiliśmy w berka, chowanego i łapaliśmy słońce. To znaczy biegliśmy się przed siebie, drogą za wzniesienie, aby dotknąć zachodzącego słońca. Tak nam się przynajmniej, jako dzieciom wydawało, że ono jest za wzniesieniem - opowiada pani Rozalia.
Niewielka wioska Teresin żyła własnym rytmem. Sensacją było pojawienie się we wsi np. mężczyzny, na motorze. Dzieciaki biegły za nim krzycząc z radości i wąchając opary benzyny.
- Tato pięknie śpiewał. Od czasu do czasu organizował w domu potańcówki. I rozpieszczał mnie. Kręcił mi loki, za pomocą rozżarzonego w piecu haczyka. Kiedyś na wigilię podarował mi piękną lalkę - wspomina pani Rozalia.
Od wiosny 1943 r. w okolicy zaczęło dziać się źle. Ludzie szeptali o banderowcach. Na Ukraińców zaczęli mówić „hady", czyli gady. Coraz częściej dorośli mówili, o mordach, które Ukraińcy dokonali na Polakach. Niektórzy sąsiedzi zaczęli opuszczać domostwa. Tak z zrobiła babcia Anna Jankowska, która z córkami opuściła Teresin i wyjechała do Włodzimierza Wołyńskiego. Ludzie na noc zaczęli chować się w lesie, inni szli do miasta. W Teresinie polscy chłopi zawiązali samoobronę. Nocą pilnowali granic wioski. Bywało, że matki z dziećmi szły na noc razem spać do jednej stodoły, którą pilnowali na zewnątrz mężczyźni. Rodzice pani Rozalii zapobiegliwie zakopali w stodole lepsze ubrania, zimowy kożuch, sukienki, przedmioty osobiste.
Pani Rozalia pamięta, że trzy dni przed tragicznym 23 sierpnia 1943 roku przyszła do nich, pieszo z Włodzimierza babcia Anna. Usiłowała namówić rodziców, aby także uciekali z Teresina.
- Rodzice nie chcieli opuszczać gospodarstwa. Twierdzili, że z małym dzieckiem będzie to trudne, bo ucieczka głównym traktem do Włodzimierza będzie trudna. Wierzyli, że nic im się nie stanie. Mama powtarzała, że przecież nikomu nic złego nie zrobili - wspomina pani Rozalia

Ten straszny poranek
Niedziela 23 sierpnia 1943 roku była ostatnim dzień beztroskiego życia. Od wczesnego rana mama piekła placki kartofle. Nagle na podwórek wpadł sąsiad Kasperski. Zaczął krzyczeć, że od południowej strony wsi idzie masa ludzi. Wyjrzeli w tamtą stronę. Rzeczywiście w stronę wioski kierowała się szara masa ludzi.
Stefan Bojko kazał rodzinie i Kasperskiemu zamknąć się w domu. Zaryglował drzwi. Zatrzasną okiennice. Wziął siekierę i czekał.
- Wszyscy byli przerażeni. Półtoraroczna Jania obudzona ze snu zaczęła płakać. Mama tuliła ją do siebie i uspokajała. Uklękliśmy na podłogę. Modliliśmy się. Za oknem usłyszeliśmy hałas. Krzyki. Ktoś zaczął wołać „Otwieraj, otwieraj!" - wspomina pani Rozalia.
Brat Edzio po drabinie uciekł na strych. Sąsiad Kasperski ruszył za nim.
- Pobiegłam i ja. Edzio pochwycił mnie za ramię i pociągną w kierunku beczki. Chcieliśmy się schować w środku. Stara beczka rozsypała się - wspomina pani Rozalia.
Postanowili uciec do piwnicy. Ledwo weszli do środka banderowcy wdarli się do domu. Pamięta, że jeden z nich zwrócił się po nazwisku do babci, tak jakby ją znał od dawna. Zawołał ją na dwór. Co się dalej z nią stało nie wie. Słyszała jak mama błagała o darowanie życie. Prosiła, aby ją puścili, bo jest kobietą, ma małe dziecko.
- Siostrzyczka Jania zaczęła głośno płakać. Być może banderowiec wyrwał ją z rąk mamy. Słyszałam jak siostrzyczka nawoływała mnie: „Lula, Lula". A potem usłyszałam przeraźliwy charkot. Taki, jaki wydaje zabijany człowiek. Niech Bóg broni, taki to był charkot. Mordowali moją mamę - mówi pani Rozalia, ocierając łzy.
Jeden z napastników wszedł do piwnicy. Drogę oświetlał sobie zapalniczką. W drugiej ręce trzymał głownię od maszyny do szycia „Singer", którą ukradł w kuchni.
- Leżeliśmy w kącie piwnicy. Brat Edzio przykrył mnie swoim ciałem. Banderowiec ryknął: "Wyłaź!". Baliśmy się. Szepnęłam do brata: „Wyjdź, bo za tobą i mnie zabiją". Wyszedł. Usłyszała tylko charkot. Nie słyszałem żadnych strzałów. Mordercy moją rodzinę wymordowali za pomocą noży, siekier i innych narzędzi - wspomina Rozalia Wielosz.
Ciał pomordowanych: mamy, taty, babci, rodzeństwa nigdy nie widziała. Tak jak zwłok sąsiada Kasperskiego. Bandyci zakopali je w dole, który wykopali obok domu.
Ewa i Władysław Siemaszko w swojej monumentalnej pracy „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945" piszą, że chłopi ukraińscy z Kobylna i Gnojna wspomagani przez ubowców, tego poranka 23 sierpnia zamordowali bagnetami, siekierami ponad 207 polskich mieszkańców Teresina oraz jedną Rosjankę.
Została, niech żyje
Rozalia wówczas 8 letnia dziewczynka leżała w piwnicy samotnie wiele godzin. Dostała dreszczy. Była oszołomiona. Chciało jej się pić. Kiedy wyszła ze schowka zobaczyła zdemolowane mieszkanie. Wyrzucane z szafy ubrania, leżące w nieładzie fotografie na podłodze. Gdzie niegdzie widać było ślady krwi. Na podłodze znalazła różaniec mamy. Podniosła go, wzięła z podłogi i wyskoczyła przez okno. Odruchowo pobiegła w kierunku domu sąsiada Alberta, który wcześniej opuścił z rodzina gospodarstwo i wyprowadzi się do miasta. Ukryła się w zaroślach. Zobaczyła na podwórku parę koni należących do ojca. Były zaprzężone do wozu. Obok stał Rosjanin. Pakował rzeczy na wóz i szykował się z rodziną do odjazdu. Podeszła do niego. Sowiet kazał jej iść 3 kilometry dalej do sołtysa Ukraińca Szymona Środy.
Poszła w tamtym kierunku. Przed domem zobaczyła mężczyznę na koniu. Pobiegła do środka chałupy. Było tam kilku mężczyzn. Zachowywali się dosyć głośno. Ktoś na jej widok powiedział: „to polskie dziecko".
- Jeden z tych mężczyzna zapytał się jak nazywali się rodzice. A potem powiedział po ukraińsku: „Jak została to niech będzie" - odtwarza tamte chwile pani Rozalia.
Zajęła się nią Ukrainka. Żona sołtysa. Zamieszkała z nią w sąsiedniej miejscowości. Została służącą. Wstawała skoro świt. Chodził paść bydło, robiła obrządki, plewiła w polu.
- Środzicha miała 16 letnią córkę. Była dla mnie niedobra. Biła mnie batem po bosych nogach, aż miałam takie opony na kostkach. Dostawałam kromkę chleba. Głowę miałam w strupach od pogryzienia przez insekty. Głowę ogolili mi maszynką na łyso. Boso jesienią wyganiali mnie w pole, choć mieli masę ubrań zapakowanych w worki - opowiada Rozalia Wielosz.
Wspomina, że Środzicha kazała jej pokazać, gdzie rodzice zakopali cenne rzeczy.
- Poszłam z nią do naszej stodoły. Ona zajęła się wyciąganiem rzeczy. Kazała mi trzymać worek i odwrócić głowę w drugą stronę. Czasami pozwalała mi się ubrać w rzeczy, które wykopała ze skrytki w naszej stodole - opowiada pani Rozalia.
Pewnego razu Ukrainka zaprowadziła ją do cerkwi. Coś tam gadali z popem. Tego dnia pierwszy raz przyjęło prosforę
 Rodzina nie zapomniała.
Rodzina pani Rozalii nie zapomniała jednak o niej. Kiedy dowiedzieli się, że ocalała z pogromu postanowili ją odnaleźć. Powiedzieli znajomym, aby szukali ją w okolicach Włodzimierza Wołyńskiego.
- Kiedy jednak słyszałem nawoływania „Rózia, Rózia" to uciekałam i chowałam się jak ten dzik. Zdziczałam u tych Ukraińców - mówi pani Rozalia.
 W lipcu 1944 roku, kiedy przeszedł front na jej poszukiwania wybrali się niezależnie od siebie stryjek Stanisław Bojko (brat ojca, mieszkał w Rogalinie, uciekł z niewoli niemieckiej) i Romualda Puzio (siostra matki, mieszkała w Sławęcinie pod Hrubieszowem). Romualda miała wtedy 20 lat, była mężatką, w zaawansowanej ciąży. Nie zważając na swój stan poszła piechotą szukać bratanicy.
Traf chciał, że obydwoje Stanisław i Romuald spotkali się we Włodzimierzu. W poszukiwanie ruszyli razem. Dotarli do Teresina. Odnaleźli Środzichę. Kazali zawołać Rózię.
- Ciocię Romkę poznałam po płaszczu. Nie chciałam jednak do niej iść. Byłam przestraszona i zdziczała. Złapałam Środzichę za szyję i krzyczałam po ukraińsku „ciotko ja nie pidu". Ciocia Romka zaczęła płakać. Wtedy stryjek Stanisław krzyknął: „Zbierasz ty się, bo jak zdejmę pasa!" - opowiada Rozalia Wielosz.
Na drogach nadal było niebezpiecznie. Szli lasem. Przenocowali ukryci w stogu siana pod Włodzimierz Wołyński. Na ranem chcieli przedostać się mostem do Rogalina. Most był już zamknięty. Bug przepłynęli tratwą. Szczęśliwie dotarli do celu. Zamieszkała ze stryjami w Rogalinie. W domu wdowy o nazwisku Czajka.
- Którejś niedzieli stryjkowie wywieźli mnie na odpust do Horodła. Byłam ubrana dosyć skromnie, bo nie mieli mnie, w co ubrać. Przy kościele obstawiało mnie z 30 ludzi z okolic Teresina. Dowiedzieli się, że ocalałam. Pytali o szczegóły, zadawali masę pytań - wspomina pani Rozalia.
Potem stryjek Bolesław przejął opuszczone gospodarstwo poukraińskie w Strzyżowie. Przeprowadzili się tam. W Strzyżowie zaczęła chodzić do szkoły. Nauczyciele mówili, że za bardzo zaciąga po ukraińsku. Sugerowali stryjostwu, aby podciąć jej język.
- Zanim poszłam do szkoły rachunków i odmiany czasowników uczył mnie stryjek Jan, najmłodszy brat mego ojca. Był najbardziej wykształcony z rodzeństwa. Przed wojną skończył siedem klas. We Włodzimierzu Wołyńskim prowadził sklep - mówi pani Rozalia.
Do szkoły średniej poszła do Szczebrzeszyna. Skończyła tam czteroletnie liceum pedagogiczne. Potem studium nauczycielskie w Zamościu ze specjalizacją matematyka z fizyką. Szkołę w Szczebrzeszynie źle wspomina.
- W Szczebrzeszynie myśli, że jak jestem sierotą zrobią ze mnie komsomołkę, że mnie złamią. Podstawiali mi pod nos legitymacje ZMP potem PZPR. Do żadnej partii jednak się nie zapisałam. Należałam jedynie do Związku Nauczycielstwa Polskiego - opowiada pani Rozalia.
W 1954 roku dostała nakaz pracy. Mogła wybierać dalsze studia w Lublinie. Wybrała jednak maleńką wieś Nabróż. Chciała być jak najbliżej stryjków, którzy już wtedy poważnie chorowali. Stryjek Bolesław w czasie wojny został ciężko pobity przez Ukraińców. Odbili mu nerki.
Kiedy przyjechała do Nabroża miała tylko jedną łyżkę, jeden talerz, jeden widelec. Zamieszkała na kwaterze u rodziny Skopów. W ziemnej nieopalanej komórce. Dopiero jakiś czas później dyrektor szkoły Antoni Czarnecki zaproponował jej przeniesienie się do pomieszczenia w szkolnej kancelarii.
- Zbił mi z desek wyrko i dał siennik. Po chleb chodziło się do Łaszczowa i nie zawsze się kupiło - wspomina pani Rozalia
W Nabrożu poznała swego przyszłego męża Stanisława Wielosza. Pobrali się w 1957. Potem rodziły się kolejne córki: Wiesława, Małgorzata, Beata, Anna. W szkole, jako nauczycielka matematyki pracowała do 1991 roku.
 Tam gdzie rosną jabłonie
- Wspomnienie tragicznych dni towarzyszyło mi ciągle. Odpędzane podczas dnia powracało nocą. Chodziłam na cmentarz wypłakać się w samotności - wspomina Rozalia Wielosz.
W 1996 r. po raz pierwszy z zamojskim Stowarzyszeniem Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu pojechała pojechała na Ukrainę. Po tej wyprawie postanowiła postawić w Teresinie krzyż pamiątkowy. Nawiązała kontakt z innymi mieszkańcami wioski. Udało się jej się dotrzeć do dwóch byłych mieszkańców wioski mieszkających we Wrocławiu.
- Początkowo nie chcieli się przyznać do tego, że pochodzili za Buga. Kiedy przedstawiałam się podając nazwisko Bojko spontanicznie reagowali mówić, ze pamiętają moich rodziców, że słyszeli o moim ocaleniu. Podawali kontakty do innych mieszkańców Teresina, okolicznych wsi, a także ich krewnych - wspomina pani Rozalia.
Zgłaszać się zaczęli także ludzie mieszkający poza granicami Polski. Ośmiometrowy krzyż na leśnej polanie w Teresinie poświęcili uroczyście 21 sierpnia 1997 roku. Samego Teresina już nie ma. Po dawnej polskiej wiosce zostały zdziczałe grusze, jabłonie, śliwy i bzy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

...bo to znamienity Kryłowiak był.../tekst autorski/

Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost

Kulinarna egzotyka Ukrainy.

  Morska kapusta. Morska kapusta Glon o nazwie listownica (łac. laminaria), pocięty na drobne paseczki i zamarynowany. Ma kwaskowy, pikantny smak i charakterstyczny, glonowaty zapach. Dla mnie bomba. Morska kapusta sprzedawana jest w puszkach lub na wagę, można ją dostać praktycznie w każdym spożywczym, samą lub z dodatkami warzywnymi. Kosztuje śmiesznie tanio, 8-10 zł/kg. Wikipedia uważa, że w Europie się tego nie je, a jedynie na dalekim wschodzie Azji (Chiny, Korea, Japonia), gdzie listownica jest znana co najmniej od VIII w. pod nazwą kombu Podobno w Rosji morska kapusta rozpowszechniła w XVII w. z Wysp Kurylskich i zdobyła ogromną popularność w okresie ZSRR. Laminaria. Poza walorami smakowymi morska kapusta ma jakieś oszałamiające walory prozdrowotne, przede wszystkim ogromną zawartość jodu (3%), aminokwasów, witamin i minerałów. Suszona laminaria ma szereg zastosowań medycznych i kosmetycznych. Nie jest wskazana przy nadczynnosci tarczycy, chorobach nerek, w ciąży

Jeszcze jeden '' bohater'' spod znaku tryzuba.

Nazwisko Iwana Szpontaka mocno zapadło w pamięci mieszkańców ziemi lubaczowskiej. Ofiarą jego podwładnych padło wielu jej mieszkańców, których, zgodnie z wytycznymi Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, starał się z niej usunąć, by przekształcić w ukraińską republikę. Jego kureń wysadził w powietrze 14 stacji kolejowych i 16 drogowych, a także cztery pociągi. Zaatakował trzy miasta i zlikwidował 14 posterunków polskiej milicji. Iwan Szpontak ps. „Zalizniak” – Ukrainiec, dowódca kurenia UPA „Mesnyky”, mający w środowiskach polskich opinię ukraińskiego zbrodniarza, mordującego głównie polską ludność cywilną – urodził się 14 kwietnia 1919 roku w Wołkowyi koło Użhorodu na Rusi Podkarpackiej, będącej historyczną ziemią należącą do Królestwa Węgier, a w okresie międzywojennym do Czechosłowacji. Ukończył czteroklasową szkołę podstawową, a następnie Szkołę Gospodarczą. Kontynuował naukę w Studium Nauczycielskim w Użhorodzie. Tu najprawdopodobniej zetknął się z ideami ukr