Przed 1939 rokiem w okresie okupacji mieszkałem w parafii kowelskiej na Wołyniu, a do szkoły siedmioklasowej chodziłem w kol. Rużyn. Od 1941 do 1944 r. uczyłem się na tajnych kompletach i pracowałem dla zmyłki w warsztatach samochodowych F. Mroza w Kowlu. W tym czasie aż do wstąpienia do 27 DP AK wykonywałem szereg prac konspiracyjnych.
Jeszcze na przełomie lat 1942/43 święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy wspólnie z Ukraińcami w sąsiedzkiej, życzliwej atmosferze tak, jak przed wybuchem wojny, niepomni zdrady, jaka w 1939 r. była udziałem większości Ukraińców i Żydów. Nie przenosiliśmy urazy na ogół Ukraińców za zmuszanie nas do wyłącznego mówienia po ukraińsku w urzędach. Przed wojną wychowano nas w atmosferze tolerancji i poszanowania kultury ruskiej jak i wiary prawosławnej. Uczono nas, że należy odpowiadać po ukraińsku w przypadku, gdy pytający nie znal języka polskiego, lub nie chciał naszego języka używać. Dlatego też, co najmniej tylu Polaków władało językiem ukraińskim, co młodych Ukraińców językiem polskim. W kowelskich zakładach pracy nie było wrogości między młodzieżą polską i ukraińską.
W latach międzywojennych w kol. Rużyn (oddalonej 15 km od Kowla) wybudowano za milion złotych duży, wspaniały gmach szkoły powszechnej i Uniwersytetu Ludowego. Szkoła położona była centralnie w stosunku do okolicznych wsi prawosławnych. Do wybuchu II Wojny Światowej zdecydowana większość młodzieży ukraińskiej bez żadnej dyskryminacji kształciła się w obydwóch placówkach oświatowych. Dla nas, Polaków, dyskryminacja taka rozpoczęła się w październiku 1939 r. W początkach okupacji sowieckiej młodzież polska miała jeszcze życzliwych kolegów i przyjaciół wśród młodzieży ukraińskiej. Ich ojcowie bez żadnych przeszkód przed wojną wchodzili w posiadanie gospodarstw rolnych, należących uprzednio do Polaków, drogą kupna lub dziedziczenia (w przypadku małżeństw mieszanych).
Mordowanie Polaków przez UPA rozpoczęło się latem 1943 roku, a nasilenie mordów osiągnęło swój szczyt jesienią tego roku. Pierwsza tragedia miała miejsce 10 lipca 1943 r. Był to dokonany straszny mord na wysłanych przez Okręgowego Delegata Rządu Kazimierza Banacha na drugie pokojowe rozmowy pojednawcze z UPA delegatach: Zygmuncie Rumlu, Krzysztofie Mazurkiewiczu i Witoldzie Dobrowolskim.
Czwartą tragedią było dla mnie śmierć Ukraińca Iwana Oksiutycza i jego syna Siergieja jesienią 1943 r. Iwan, starszy wiekiem człowiek, od lat żył w zgodzie z sąsiadami Polakami i miał odwagę nie wspierać faszystów spod znaku „tryzuba”. Zamordowany został we wsi Klewieck przy udziale swego bratanka Lońki, który dla rodzonego stryja (diedka) wybrał śmierć przez cięcie żywego piłą. Starszego syna Iwana spotkała lżejsza śmierć, przez zastrzelenie.
W tym czasie moi rodzice mieszkali u dziadka Michała we wsi Lubliniec. Sąsiedzi Ukraińcy prosili ojca i mamę, żeby uciekali do swoich braci mieszkających przy koszarach w Kowlu, gdyż nie chcą być odpowiedzialni za ich śmierć.
Piątą tragedią była dla mnie śmierć rodziny Konopackich. W 1943 roku sąsiedzi ze wsi Lubliniec namawiali „panów Konopackich”, licho gospodarujących na resztówce dworu, na ucieczkę do Kowla, uzasadniając to podobnie jak moim rodzicom. Matka i syn Ludwik zamieszkali już w Kowlu, a troje pozostałych: Zygmunt, Lalka i Władzia zostało zamordowanych i spalonych w domu przez mieszkańców sąsiedniej wsi Dołhonosy. Brat Ludwik pozbierał szczątki spalonych lub nadpalonych ciał i pochował na cmentarzu w Kowlu.
Szóstą tragedię przeżyłem w maju 1944 r. Późną jesienią 1943 r. uzbrojona grupa wiernych przyjaciół niemieckich faszystów, podająca się przed wojną za Polaków (może i teraz też), postanowiła dokonać rabunku u raczej biednego Ukraińca Kordoby, mieszkającego po sąsiedzku z moimi stryjami Józefem i Władysławem. Obaj byli oddanymi działaczami konspiracji AK. W tym czasie w mieszkaniu Kordoby był również mój wujek Stanisław Leśnicki, także pewny pracownik konspiracji oraz sąsiad Józef Sikora. Wszyscy czterej byli uzbrojeni w broń krótką, nie zwlekając więc bez strzelaniny ujęli napastników i po przetrzymaniu w lochu, oddali pod sąd polewy Polski Podziemnej.
Chciałbym przy okazji w sposób pozytywny wspomnieć o kilku kowelskich volksdeutschach, którzy uważali za swój obowiązek przez całą wojnę pozostać mimo wszystko obywatelami Polski. Takim był np. sąsiad mojego mieszkania konspiracyjnego w Kowlu „Paul”, zamordowany przez Gestapo w 1944 r.
Walkę do której nie byliśmy przygotowani przegraliśmy, tak jak to UPA założyło, gdybyśmy stosowali w walce brutalność, mordy i wyrzynanie ludności ukraińskiej, tak wielu szlachetnych, prawych obywateli również swojej ziemi. Przenosząc z pamięci na papier zapisy przeznaczone dla potomnych po obu stronach, pragnę im życzyć, by mogli i umieli żyć bez mordowania, zabijania sąsiadów na tej wspólnej, urodzajnej ziemi, którą nasi i ich praojcowie zdobyli ciężką mozolną katorżniczą niemal pracą a nie mieczem, zdradą czy też ukazem carskim.
Druga tragedia nastąpiła 27 sierpnia 1943 r. w Rużynie. Tego dnia na oczach mieszkańców kolonii i wsi Rużyn porwano podstępnie ośmiu młodych Polaków z kol. Rużyn i kol. Truskoty. Bezbronnych mieszkańców obu kolonii ujęto i powiązano drutem kolczastym. Młoda, wzorowa nauczycielka dwóch narodów Aleksandra Magier błagała oprawców o litość nad bezprawnie pojmanymi i na jej oczach katowanymi, lecz została brutalnie odpędzona od jednej z wielu furmanek i zepchnięta uderzeniami kolb karabinów do przydrożnego rowu, mimo jej zaawansowanego i widocznego stanu odmiennego. Mimo tego brutalnego odsunięcia od furmanki, na której był związany kolczastym drutem również i jej mąż, nie poprzestała na tym, wsiadła na furmankę i wraz z jej znajomym furmanem popędzili konie za unoszącym się wciąż jeszcze w ślad za porwanymi i porywaczami tumanem kurzu w kierunku tasu Świniarzyńskiego. Pytani w drodze mieszkańcy wsi, również i Ukraińcy, wskazywali kierunek, w którym wieziono uprowadzonych. O zupełnym zmroku kierunek pościgu został utracony. Na konieczny już popas koni zatrzymała się w gospodarstwie ukraińskim. Tu ścigającym udzielono pomocy, błagając przy tym panią Olę, żeby zaniechała dalszej jazdy, gdyż nic, jak ją przekonywano, nie pomoże porwanym, natomiast zaszkodzi życiu nie narodzonego dziecka. Tymczasem ojciec trzech porwanych synów, Piotr Magier, działał na swoją rękę. W znany sobie sposób przekupił cywilnego propagandzistę UPA, a naszego sąsiada Mitkę Jufimczuka, który nie zwlekając, siadł na mój rower i pojechał w kierunku Świniarzyna do swojego szwagra, ponoć bardzo ważnego w sztabie UPA, mieszkańca Stawek k. Turzyska, o bardzo polskim nazwisku Lechowski lub Laskowski. Pan Mitka – nasz sołtys przez całą niemiecką okupację – przez tydzień nie wracał, żona zaś jego w tym czasie robiła Piotrowi Magierowi histeryczną awanturę, oskarżając go o to, że wykorzystuje jej męża i brata, dla ratowania życia swoich trzech synów. Po powrocie sołtys Mitka dopiero po dłuższym czasie zdecydował się zdać sprawozdanie ze swojej misji. Oświadczył, że zanim szwagier wrócił do sztabu, on sam przesiedział o głodzie w bunkrze jako jeden z wielu. Szwagier był bardzo niezadowolony, ze propagandzista UPA podejmuje się misji ratowania polskiej rodziny Magiera. Nie obeszło się również bez solidnego obicia za działania na własną rękę. Byliśmy więc pewni, że swoje życie musiał wykupić u szwagra obietnicą poważnej przysługi w tępieniu Polaków. Żołnierze z baonu „Sokoła” stwierdzają, że w rejonie Świntarzyna przy wiatraku koło Daźwy odkopano zamaskowaną mogiłę, w której m.in. były zwłoki ośmiu z Rużyna, powiązane nadal drutem kolczastym. Rozpoznano je po resztkach odzieży.
Obie te krwawe, straszne tragedie, a także postawa K. Banacha były głównym powodem, że nie powstał na naszym terenie oddział por. „Kani”, Stanisława Kądzielawy. Zadanie takie wykonał dopiero w pierwszych dniach września 1943 r. „Groński” Tadeusz Korona, który w niezwykle krótkim czasie zorganizował w kol. Rużyn silny, duży oddział Samoobrony AK. Wówczas to nasi dotychczasowi rzekomi przyjaciele ukraińscy, zamieszkujący po sąsiedzku na wykupionym w ostatnim dziesięcioleciu przed II wojną od Polaka gospodarstwie, zaczęli nerwowo współdziałać z Gebitskomisarzem w Kowlu, w celu zniszczenia Samoobrony w dniu 19 IX 1943 r. Udowodnione drugie wrogie, zdradzieckie działanie sołtysa kol. Rużyn Zachara Poleszuka i jego syna Antona spowodowało wydanie prawomocnego wyroku śmierci na obu przez sąd Polski Podziemnej. Wyrok został wykonany w pierwszej połowie października 1943 r.
Nazajutrz po wykonaniu wyroku na obu Poleszukach do południowej części kol. Truskoty wtargnęła w rozwinięciu bojowym sotnia UPA, przybyła w przeważającej części z odległych galicyjskich terenów. Zaskoczeni w środku dnia mieszkańcy ratowali się ucieczką w stronę torów kolejowych na południowy wschód, to jest w stronę niemieckiego posterunku ochrony mostu. W rozmowie ze Stanisławem Leśnickim, przyjacielem z tamtych czasów, zgodnie stwierdzamy, że kierunek ucieczki intuicyjnie wybraliśmy dobrze, gdyż dla atakujących upowców stał się nieprzewidzianym zaskoczeniem. W powstałej sytuacji nie mogli strzelać w kierunku strzeżonego przez Niemców obiektu i obok kilku ukraińskich mieszkańców kolonii. Zastrzelono wówczas bez uciekania się do wymyślnych tortur dwóch Polaków, którzy nie opuścili swych zagród: Adolfa Musiołka lat 24 oraz Maksymiliana Krupkę. Ze strony UPA zginął jeden „striłec”, mieszkaniec odległych Parydub. Nasza pięcioosobowa samoobrona przez przypadek rozpoczęła ogień z miejsca bardzo niedogodnego dla atakujących upowoów, ponieważ ich ogień w kierunku polskich obrońców przerzuciłby się i skierowany byłby również zarówno na Niemców przy moście jak i na ukraińskich kolonistów. Obeszło się również bez spalenia 15 polskich gospodarstw, chyba dzięki temu, że reakcja samoobrony okazała się wielkim zaskoczeniem dla sotni UPA, która nie mogła prowokować walki ze swoimi opiekunami, jakimi byli hitlerowscy faszyści niemieccy. Ta sama jednak sotnia UPA spaliła wieczorem tę wspaniałą szkołę-uniwersytet w kol. Rużyn. Był i jest ten „wyczyn” dla nas zupełnie nie zrozumiały, gdyż ten obiekt był wybudowany raczej dla ukraińskiego narodu i służyłby im przez wiele lat. Tego wieczoru, gdy płonął pięknie na wzgórzu wkomponowany w krajobraz budynek szkoły, jeden z naszych Polaków samowolnie, bez poinformowania kolegów o swoim zamiarze, zastrzelił dwie swoje sąsiadki Hankę i Sońkę, których ojciec Onufry tuż przed wojną wykupił gospodarstwo od Polaka Sylwestra Minkiny. Ten czyn, będący dla nas trzecią wielką tragedią został też powszechnie potępiony przez społeczeństwo polskie. Nie uznano usprawiedliwienia tego faktem, że obie te kobiety nie ostrzegły swoich sąsiadów o zbliżającym się napadzie Ukraińców, a raczej z radością wyglądały, kiedy nadchodzący w rozwinięciu bojowym upowcy będą nas mordować. Obie też wraz ze swoim bratem Jakubem ochoczo wyzbyły się obywatelstwa polskiego już w pierwszych dniach września 1939 r. Ślad po sprawcy tego odosobnionego aktu zemsty oraz po jego dość licznej rodzinie zaginął od września 1944 r. Być może sam ocenił właściwie niegodny Polaka ów czyn.
Trzecią tragedię przeżyłem 11 listopada 1943 roku w kol. Ruzyn i kol. Truskoty. W drugi dzień trwającej bitwy, w czasie wycofywania się z kof. Truskoty serdeczny kolega, pełny od dzieciństwa sierota Stefan Skowron lat 18 został ciężko ranny w nogę i prosił o pozostawienie go na polu naszego sąsiada Gnata Jukimczuka, ojca Mitki, opisanego wyżej sołtysa naszej kolonii. Po zakończonej i przegranej drugiego dnia bitwie Stach Szymczak poszedł po Stefka. Niestety, ranny został już zamordowany, miat rozpruty brzuch, wyciągnięte wnętrzności i wykłute oczy, ponadto był bez butów, które brat Zygmunt rozpoznał w 1944 r. u Ukraińca Lońki Oksiutycza, mieszkańca wsi Lubliniec.
Czwartą tragedią było dla mnie śmierć Ukraińca Iwana Oksiutycza i jego syna Siergieja jesienią 1943 r. Iwan, starszy wiekiem człowiek, od lat żył w zgodzie z sąsiadami Polakami i miał odwagę nie wspierać faszystów spod znaku „tryzuba”. Zamordowany został we wsi Klewieck przy udziale swego bratanka Lońki, który dla rodzonego stryja (diedka) wybrał śmierć przez cięcie żywego piłą. Starszego syna Iwana spotkała lżejsza śmierć, przez zastrzelenie.
W tym czasie moi rodzice mieszkali u dziadka Michała we wsi Lubliniec. Sąsiedzi Ukraińcy prosili ojca i mamę, żeby uciekali do swoich braci mieszkających przy koszarach w Kowlu, gdyż nie chcą być odpowiedzialni za ich śmierć.
Piątą tragedią była dla mnie śmierć rodziny Konopackich. W 1943 roku sąsiedzi ze wsi Lubliniec namawiali „panów Konopackich”, licho gospodarujących na resztówce dworu, na ucieczkę do Kowla, uzasadniając to podobnie jak moim rodzicom. Matka i syn Ludwik zamieszkali już w Kowlu, a troje pozostałych: Zygmunt, Lalka i Władzia zostało zamordowanych i spalonych w domu przez mieszkańców sąsiedniej wsi Dołhonosy. Brat Ludwik pozbierał szczątki spalonych lub nadpalonych ciał i pochował na cmentarzu w Kowlu.
Szóstą tragedię przeżyłem w maju 1944 r. Późną jesienią 1943 r. uzbrojona grupa wiernych przyjaciół niemieckich faszystów, podająca się przed wojną za Polaków (może i teraz też), postanowiła dokonać rabunku u raczej biednego Ukraińca Kordoby, mieszkającego po sąsiedzku z moimi stryjami Józefem i Władysławem. Obaj byli oddanymi działaczami konspiracji AK. W tym czasie w mieszkaniu Kordoby był również mój wujek Stanisław Leśnicki, także pewny pracownik konspiracji oraz sąsiad Józef Sikora. Wszyscy czterej byli uzbrojeni w broń krótką, nie zwlekając więc bez strzelaniny ujęli napastników i po przetrzymaniu w lochu, oddali pod sąd polewy Polski Podziemnej.
Chciałbym przy okazji w sposób pozytywny wspomnieć o kilku kowelskich volksdeutschach, którzy uważali za swój obowiązek przez całą wojnę pozostać mimo wszystko obywatelami Polski. Takim był np. sąsiad mojego mieszkania konspiracyjnego w Kowlu „Paul”, zamordowany przez Gestapo w 1944 r.
Walkę do której nie byliśmy przygotowani przegraliśmy, tak jak to UPA założyło, gdybyśmy stosowali w walce brutalność, mordy i wyrzynanie ludności ukraińskiej, tak wielu szlachetnych, prawych obywateli również swojej ziemi. Przenosząc z pamięci na papier zapisy przeznaczone dla potomnych po obu stronach, pragnę im życzyć, by mogli i umieli żyć bez mordowania, zabijania sąsiadów na tej wspólnej, urodzajnej ziemi, którą nasi i ich praojcowie zdobyli ciężką mozolną katorżniczą niemal pracą a nie mieczem, zdradą czy też ukazem carskim.
Jeszcze na przełomie lat 1942/43 święta Bożego Narodzenia obchodziliśmy wspólnie z Ukraińcami w sąsiedzkiej, życzliwej atmosferze tak, jak przed wybuchem wojny, niepomni zdrady, jaka w 1939 r. była udziałem większości Ukraińców i Żydów. Nie przenosiliśmy urazy na ogół Ukraińców za zmuszanie nas do wyłącznego mówienia po ukraińsku w urzędach. Przed wojną wychowano nas w atmosferze tolerancji i poszanowania kultury ruskiej jak i wiary prawosławnej. Uczono nas, że należy odpowiadać po ukraińsku w przypadku, gdy pytający nie znal języka polskiego, lub nie chciał naszego języka używać. Dlatego też, co najmniej tylu Polaków władało językiem ukraińskim, co młodych Ukraińców językiem polskim. W kowelskich zakładach pracy nie było wrogości między młodzieżą polską i ukraińską.
W latach międzywojennych w kol. Rużyn (oddalonej 15 km od Kowla) wybudowano za milion złotych duży, wspaniały gmach szkoły powszechnej i Uniwersytetu Ludowego. Szkoła położona była centralnie w stosunku do okolicznych wsi prawosławnych. Do wybuchu II Wojny Światowej zdecydowana większość młodzieży ukraińskiej bez żadnej dyskryminacji kształciła się w obydwóch placówkach oświatowych. Dla nas, Polaków, dyskryminacja taka rozpoczęła się w październiku 1939 r. W początkach okupacji sowieckiej młodzież polska miała jeszcze życzliwych kolegów i przyjaciół wśród młodzieży ukraińskiej. Ich ojcowie bez żadnych przeszkód przed wojną wchodzili w posiadanie gospodarstw rolnych, należących uprzednio do Polaków, drogą kupna lub dziedziczenia (w przypadku małżeństw mieszanych).
Mordowanie Polaków przez UPA rozpoczęło się latem 1943 roku, a nasilenie mordów osiągnęło swój szczyt jesienią tego roku. Pierwsza tragedia miała miejsce 10 lipca 1943 r. Był to dokonany straszny mord na wysłanych przez Okręgowego Delegata Rządu Kazimierza Banacha na drugie pokojowe rozmowy pojednawcze z UPA delegatach: Zygmuncie Rumlu, Krzysztofie Mazurkiewiczu i Witoldzie Dobrowolskim.
Czwartą tragedią było dla mnie śmierć Ukraińca Iwana Oksiutycza i jego syna Siergieja jesienią 1943 r. Iwan, starszy wiekiem człowiek, od lat żył w zgodzie z sąsiadami Polakami i miał odwagę nie wspierać faszystów spod znaku „tryzuba”. Zamordowany został we wsi Klewieck przy udziale swego bratanka Lońki, który dla rodzonego stryja (diedka) wybrał śmierć przez cięcie żywego piłą. Starszego syna Iwana spotkała lżejsza śmierć, przez zastrzelenie.
W tym czasie moi rodzice mieszkali u dziadka Michała we wsi Lubliniec. Sąsiedzi Ukraińcy prosili ojca i mamę, żeby uciekali do swoich braci mieszkających przy koszarach w Kowlu, gdyż nie chcą być odpowiedzialni za ich śmierć.
Piątą tragedią była dla mnie śmierć rodziny Konopackich. W 1943 roku sąsiedzi ze wsi Lubliniec namawiali „panów Konopackich”, licho gospodarujących na resztówce dworu, na ucieczkę do Kowla, uzasadniając to podobnie jak moim rodzicom. Matka i syn Ludwik zamieszkali już w Kowlu, a troje pozostałych: Zygmunt, Lalka i Władzia zostało zamordowanych i spalonych w domu przez mieszkańców sąsiedniej wsi Dołhonosy. Brat Ludwik pozbierał szczątki spalonych lub nadpalonych ciał i pochował na cmentarzu w Kowlu.
Szóstą tragedię przeżyłem w maju 1944 r. Późną jesienią 1943 r. uzbrojona grupa wiernych przyjaciół niemieckich faszystów, podająca się przed wojną za Polaków (może i teraz też), postanowiła dokonać rabunku u raczej biednego Ukraińca Kordoby, mieszkającego po sąsiedzku z moimi stryjami Józefem i Władysławem. Obaj byli oddanymi działaczami konspiracji AK. W tym czasie w mieszkaniu Kordoby był również mój wujek Stanisław Leśnicki, także pewny pracownik konspiracji oraz sąsiad Józef Sikora. Wszyscy czterej byli uzbrojeni w broń krótką, nie zwlekając więc bez strzelaniny ujęli napastników i po przetrzymaniu w lochu, oddali pod sąd polewy Polski Podziemnej.
Chciałbym przy okazji w sposób pozytywny wspomnieć o kilku kowelskich volksdeutschach, którzy uważali za swój obowiązek przez całą wojnę pozostać mimo wszystko obywatelami Polski. Takim był np. sąsiad mojego mieszkania konspiracyjnego w Kowlu „Paul”, zamordowany przez Gestapo w 1944 r.
Walkę do której nie byliśmy przygotowani przegraliśmy, tak jak to UPA założyło, gdybyśmy stosowali w walce brutalność, mordy i wyrzynanie ludności ukraińskiej, tak wielu szlachetnych, prawych obywateli również swojej ziemi. Przenosząc z pamięci na papier zapisy przeznaczone dla potomnych po obu stronach, pragnę im życzyć, by mogli i umieli żyć bez mordowania, zabijania sąsiadów na tej wspólnej, urodzajnej ziemi, którą nasi i ich praojcowie zdobyli ciężką mozolną katorżniczą niemal pracą a nie mieczem, zdradą czy też ukazem carskim.
Druga tragedia nastąpiła 27 sierpnia 1943 r. w Rużynie. Tego dnia na oczach mieszkańców kolonii i wsi Rużyn porwano podstępnie ośmiu młodych Polaków z kol. Rużyn i kol. Truskoty. Bezbronnych mieszkańców obu kolonii ujęto i powiązano drutem kolczastym. Młoda, wzorowa nauczycielka dwóch narodów Aleksandra Magier błagała oprawców o litość nad bezprawnie pojmanymi i na jej oczach katowanymi, lecz została brutalnie odpędzona od jednej z wielu furmanek i zepchnięta uderzeniami kolb karabinów do przydrożnego rowu, mimo jej zaawansowanego i widocznego stanu odmiennego. Mimo tego brutalnego odsunięcia od furmanki, na której był związany kolczastym drutem również i jej mąż, nie poprzestała na tym, wsiadła na furmankę i wraz z jej znajomym furmanem popędzili konie za unoszącym się wciąż jeszcze w ślad za porwanymi i porywaczami tumanem kurzu w kierunku tasu Świniarzyńskiego. Pytani w drodze mieszkańcy wsi, również i Ukraińcy, wskazywali kierunek, w którym wieziono uprowadzonych. O zupełnym zmroku kierunek pościgu został utracony. Na konieczny już popas koni zatrzymała się w gospodarstwie ukraińskim. Tu ścigającym udzielono pomocy, błagając przy tym panią Olę, żeby zaniechała dalszej jazdy, gdyż nic, jak ją przekonywano, nie pomoże porwanym, natomiast zaszkodzi życiu nie narodzonego dziecka. Tymczasem ojciec trzech porwanych synów, Piotr Magier, działał na swoją rękę. W znany sobie sposób przekupił cywilnego propagandzistę UPA, a naszego sąsiada Mitkę Jufimczuka, który nie zwlekając, siadł na mój rower i pojechał w kierunku Świniarzyna do swojego szwagra, ponoć bardzo ważnego w sztabie UPA, mieszkańca Stawek k. Turzyska, o bardzo polskim nazwisku Lechowski lub Laskowski. Pan Mitka – nasz sołtys przez całą niemiecką okupację – przez tydzień nie wracał, żona zaś jego w tym czasie robiła Piotrowi Magierowi histeryczną awanturę, oskarżając go o to, że wykorzystuje jej męża i brata, dla ratowania życia swoich trzech synów. Po powrocie sołtys Mitka dopiero po dłuższym czasie zdecydował się zdać sprawozdanie ze swojej misji. Oświadczył, że zanim szwagier wrócił do sztabu, on sam przesiedział o głodzie w bunkrze jako jeden z wielu. Szwagier był bardzo niezadowolony, ze propagandzista UPA podejmuje się misji ratowania polskiej rodziny Magiera. Nie obeszło się również bez solidnego obicia za działania na własną rękę. Byliśmy więc pewni, że swoje życie musiał wykupić u szwagra obietnicą poważnej przysługi w tępieniu Polaków. Żołnierze z baonu „Sokoła” stwierdzają, że w rejonie Świntarzyna przy wiatraku koło Daźwy odkopano zamaskowaną mogiłę, w której m.in. były zwłoki ośmiu z Rużyna, powiązane nadal drutem kolczastym. Rozpoznano je po resztkach odzieży.
Obie te krwawe, straszne tragedie, a także postawa K. Banacha były głównym powodem, że nie powstał na naszym terenie oddział por. „Kani”, Stanisława Kądzielawy. Zadanie takie wykonał dopiero w pierwszych dniach września 1943 r. „Groński” Tadeusz Korona, który w niezwykle krótkim czasie zorganizował w kol. Rużyn silny, duży oddział Samoobrony AK. Wówczas to nasi dotychczasowi rzekomi przyjaciele ukraińscy, zamieszkujący po sąsiedzku na wykupionym w ostatnim dziesięcioleciu przed II wojną od Polaka gospodarstwie, zaczęli nerwowo współdziałać z Gebitskomisarzem w Kowlu, w celu zniszczenia Samoobrony w dniu 19 IX 1943 r. Udowodnione drugie wrogie, zdradzieckie działanie sołtysa kol. Rużyn Zachara Poleszuka i jego syna Antona spowodowało wydanie prawomocnego wyroku śmierci na obu przez sąd Polski Podziemnej. Wyrok został wykonany w pierwszej połowie października 1943 r.
Nazajutrz po wykonaniu wyroku na obu Poleszukach do południowej części kol. Truskoty wtargnęła w rozwinięciu bojowym sotnia UPA, przybyła w przeważającej części z odległych galicyjskich terenów. Zaskoczeni w środku dnia mieszkańcy ratowali się ucieczką w stronę torów kolejowych na południowy wschód, to jest w stronę niemieckiego posterunku ochrony mostu. W rozmowie ze Stanisławem Leśnickim, przyjacielem z tamtych czasów, zgodnie stwierdzamy, że kierunek ucieczki intuicyjnie wybraliśmy dobrze, gdyż dla atakujących upowców stał się nieprzewidzianym zaskoczeniem. W powstałej sytuacji nie mogli strzelać w kierunku strzeżonego przez Niemców obiektu i obok kilku ukraińskich mieszkańców kolonii. Zastrzelono wówczas bez uciekania się do wymyślnych tortur dwóch Polaków, którzy nie opuścili swych zagród: Adolfa Musiołka lat 24 oraz Maksymiliana Krupkę. Ze strony UPA zginął jeden „striłec”, mieszkaniec odległych Parydub. Nasza pięcioosobowa samoobrona przez przypadek rozpoczęła ogień z miejsca bardzo niedogodnego dla atakujących upowoów, ponieważ ich ogień w kierunku polskich obrońców przerzuciłby się i skierowany byłby również zarówno na Niemców przy moście jak i na ukraińskich kolonistów. Obeszło się również bez spalenia 15 polskich gospodarstw, chyba dzięki temu, że reakcja samoobrony okazała się wielkim zaskoczeniem dla sotni UPA, która nie mogła prowokować walki ze swoimi opiekunami, jakimi byli hitlerowscy faszyści niemieccy. Ta sama jednak sotnia UPA spaliła wieczorem tę wspaniałą szkołę-uniwersytet w kol. Rużyn. Był i jest ten „wyczyn” dla nas zupełnie nie zrozumiały, gdyż ten obiekt był wybudowany raczej dla ukraińskiego narodu i służyłby im przez wiele lat. Tego wieczoru, gdy płonął pięknie na wzgórzu wkomponowany w krajobraz budynek szkoły, jeden z naszych Polaków samowolnie, bez poinformowania kolegów o swoim zamiarze, zastrzelił dwie swoje sąsiadki Hankę i Sońkę, których ojciec Onufry tuż przed wojną wykupił gospodarstwo od Polaka Sylwestra Minkiny. Ten czyn, będący dla nas trzecią wielką tragedią został też powszechnie potępiony przez społeczeństwo polskie. Nie uznano usprawiedliwienia tego faktem, że obie te kobiety nie ostrzegły swoich sąsiadów o zbliżającym się napadzie Ukraińców, a raczej z radością wyglądały, kiedy nadchodzący w rozwinięciu bojowym upowcy będą nas mordować. Obie też wraz ze swoim bratem Jakubem ochoczo wyzbyły się obywatelstwa polskiego już w pierwszych dniach września 1939 r. Ślad po sprawcy tego odosobnionego aktu zemsty oraz po jego dość licznej rodzinie zaginął od września 1944 r. Być może sam ocenił właściwie niegodny Polaka ów czyn.
Trzecią tragedię przeżyłem 11 listopada 1943 roku w kol. Ruzyn i kol. Truskoty. W drugi dzień trwającej bitwy, w czasie wycofywania się z kof. Truskoty serdeczny kolega, pełny od dzieciństwa sierota Stefan Skowron lat 18 został ciężko ranny w nogę i prosił o pozostawienie go na polu naszego sąsiada Gnata Jukimczuka, ojca Mitki, opisanego wyżej sołtysa naszej kolonii. Po zakończonej i przegranej drugiego dnia bitwie Stach Szymczak poszedł po Stefka. Niestety, ranny został już zamordowany, miat rozpruty brzuch, wyciągnięte wnętrzności i wykłute oczy, ponadto był bez butów, które brat Zygmunt rozpoznał w 1944 r. u Ukraińca Lońki Oksiutycza, mieszkańca wsi Lubliniec.
Czwartą tragedią było dla mnie śmierć Ukraińca Iwana Oksiutycza i jego syna Siergieja jesienią 1943 r. Iwan, starszy wiekiem człowiek, od lat żył w zgodzie z sąsiadami Polakami i miał odwagę nie wspierać faszystów spod znaku „tryzuba”. Zamordowany został we wsi Klewieck przy udziale swego bratanka Lońki, który dla rodzonego stryja (diedka) wybrał śmierć przez cięcie żywego piłą. Starszego syna Iwana spotkała lżejsza śmierć, przez zastrzelenie.
W tym czasie moi rodzice mieszkali u dziadka Michała we wsi Lubliniec. Sąsiedzi Ukraińcy prosili ojca i mamę, żeby uciekali do swoich braci mieszkających przy koszarach w Kowlu, gdyż nie chcą być odpowiedzialni za ich śmierć.
Piątą tragedią była dla mnie śmierć rodziny Konopackich. W 1943 roku sąsiedzi ze wsi Lubliniec namawiali „panów Konopackich”, licho gospodarujących na resztówce dworu, na ucieczkę do Kowla, uzasadniając to podobnie jak moim rodzicom. Matka i syn Ludwik zamieszkali już w Kowlu, a troje pozostałych: Zygmunt, Lalka i Władzia zostało zamordowanych i spalonych w domu przez mieszkańców sąsiedniej wsi Dołhonosy. Brat Ludwik pozbierał szczątki spalonych lub nadpalonych ciał i pochował na cmentarzu w Kowlu.
Szóstą tragedię przeżyłem w maju 1944 r. Późną jesienią 1943 r. uzbrojona grupa wiernych przyjaciół niemieckich faszystów, podająca się przed wojną za Polaków (może i teraz też), postanowiła dokonać rabunku u raczej biednego Ukraińca Kordoby, mieszkającego po sąsiedzku z moimi stryjami Józefem i Władysławem. Obaj byli oddanymi działaczami konspiracji AK. W tym czasie w mieszkaniu Kordoby był również mój wujek Stanisław Leśnicki, także pewny pracownik konspiracji oraz sąsiad Józef Sikora. Wszyscy czterej byli uzbrojeni w broń krótką, nie zwlekając więc bez strzelaniny ujęli napastników i po przetrzymaniu w lochu, oddali pod sąd polewy Polski Podziemnej.
Chciałbym przy okazji w sposób pozytywny wspomnieć o kilku kowelskich volksdeutschach, którzy uważali za swój obowiązek przez całą wojnę pozostać mimo wszystko obywatelami Polski. Takim był np. sąsiad mojego mieszkania konspiracyjnego w Kowlu „Paul”, zamordowany przez Gestapo w 1944 r.
Walkę do której nie byliśmy przygotowani przegraliśmy, tak jak to UPA założyło, gdybyśmy stosowali w walce brutalność, mordy i wyrzynanie ludności ukraińskiej, tak wielu szlachetnych, prawych obywateli również swojej ziemi. Przenosząc z pamięci na papier zapisy przeznaczone dla potomnych po obu stronach, pragnę im życzyć, by mogli i umieli żyć bez mordowania, zabijania sąsiadów na tej wspólnej, urodzajnej ziemi, którą nasi i ich praojcowie zdobyli ciężką mozolną katorżniczą niemal pracą a nie mieczem, zdradą czy też ukazem carskim.
Komentarze
Prześlij komentarz