Mija siedemdziesiąt pięć lat od czasu, kiedy w lasach Puszczy Solskiej odbyła się wielka bitwa, przez wielu tytułowana raczej rzeźnią, niż bitwą. Siedemdziesiąt jeden lat od chwili, gdy śródleśne strumienie i potoki zaczerwieniły się od krwi dziesiątków ludzi. W podbiłgorajskiej wiosce Osuchy, gdzie w 1944 roku odbył się jeden z największych dramatów II wojny światowej, pojutrze , 23 czerwca zorganizowane będą patriotyczne uroczystości połączone z rekonstrukcją historyczną. Niemniej w świadomości ogółu Polaków, często nawet tych blisko zaznajomionych z historią, bitwa znad rzeki Sopot jakby nie istniała.
Ogromny kompleks leśny, jeden z największych w kraju, z rzadka przecinany lokalnymi drogami. Tu i ówdzie kryją się wsie, nieliczne miasteczka i miasta. W wioskach tych o pracę dziś trudno – młodzi wyjeżdżają do miast, do zachodniej Europy. Ot, typowa Polska wschodnia. Gdzieś wśród tych miejscowości wiją się poboczne linie kolejowe, w tym – dziś używana już z rzadka – trasa, którą w czasach okupacji hitlerowcy wozili transporty Żydów do obozu zagłady w pobliskim Bełżcu. Gęściej od nich rozsiane są nitki śródleśnych strumyczków, które zbiegają się w płynącej równoleżnikowo na zachód Tanwi. Największe z nich to Szum, Sopot i Czarna Łada. Mimo, że to serce Roztocza, a i do Zamościa stąd blisko, w głębiny lasów turyści nie zapuszczają się aż tak często. Jeśli już, to są to najczęściej amatorzy wycieczek rowerowych.
Ludzie, którzy pamiętają rok 1944, wciąż jeszcze tutaj żyją. Przygarbieni i schorowani mężczyźni, starsze kobiety w chustach. Od wielu wciąż jeszcze można usłyszeć niejedną historię. Jeszcze, bo czas leci nieubłaganie.
Gdy we wrześniu i październiku roku 1939 upadała II Rzeczpospolita, ostępy Puszczy Solskiej – niegdyś często nazywane Lasami Biłgorajskimi – były niemym świadkiem ostatnich podrygów jej bolesnej agonii. Tu, na terenie powiatów zamojskiego, biłgorajskiego, tomaszowskiego i hrubieszowskiego kapitulowały ogromne jednostki Wojska Polskiego. Były to ściskane jak w imadle – z jednej strony przez idących z zachodu Niemców, z drugiej przez nadciągających ze wschodu Rosjan – uparcie broniące się dywizje Frontu Północnego gen. dyw. Stefana Dęba-Biernackiego. Tu odbyło się drugie – po bitwie nad Bzurą – największe starcie ówczesnej kampanii, którym były dwie bitwy pod Tomaszowem Lubelskim. I też tu zakopywano broń, plątali się żołnierze, którzy pogubili macierzyste jednostki, biegały spłoszone, utracone przez kawalerię konie…
A tutejsi mieszkańcy najczęściej byli wychowani z dala od wielkich miast, nowoczesnych fabryk i modnych ośrodków wypoczynkowych. Przeważał wśród nich tradycjonalizm, przywiązanie do ziemi, pokora wobec dawnych zasad, szacunek do religii.
Wszystko to, w połączeniu z niezaprzeczalnymi zaletami natury geograficznej – wszakże lasy Puszczy Solskiej już wcześniej bardzo mocno upodobali sobie choćby powstańcy lat 1863-64 – stanowiło warunki idealne do powstania silnej, dobrze zorganizowanej partyzantki. I taka tam też wyrosła, tym bardziej, że niemieccy okupanci z roku na rok prześcigali się w aplikowaniu mieszkańcom coraz bardziej wymyślnych eksperymentów społecznych.Jeszcze dobrze nie umilkły strzały tragicznej jesieni, gdy Niemcy wprowadzili własną administrację i podział terytorialny. Cały region znalazł się w dystrykcie lubelskim Generalnej Guberni. W Biłgoraju, Hrubieszowie i Zamościu ulokowano oddziały Gestapo i Kripo (policji kryminalnej). W tym ostatnim mieście – nota bene później „zaszczytnie uhonorowanym” przemianowaniem na Himmlerstadt –
znalazło się ponadto miejsce dla placówki SD (czyli służby wywiadu i bezpieczeństwa SS). Już w 1940 r. hitlerowcy przeprowadzili w okolicy akcję AB. Wyglądała ona tu podobnie, jak w pozostałych częściach kraju: inteligencję i działaczy politycznych aresztowano i wywożono do obozów zagłady. Zdj. Wikimedia Commons
W roku 1941 Heinrich Himmler w swej nieograniczonej pomysłowości postanowił stworzyć czysto niemiecki pas osadniczy, zlokalizowany na terenie okupowanych przez III Rzeszę ziem. Jego zasadnicza część przewidywała „wyczyszczenie” Europy Wschodniej z kilkudziesięciu milionów Słowian. Cztery wspomniane powiaty wytypowano, aby stały się pierwszym obszarem realizacji tego eksperymentu. W ramach tzw. Generalplan Ost naziści postanowili wysiedlić i poddać eksterminacji tutejszą ludność polską, a w jej miejsce sprowadzić kolonistów niemieckich. Akcja ruszyła w roku 1942. Wówczas hitlerowskie oddziały zaczęły otaczać roztoczańskie wsie, a następnie ich mieszkańców mordować, kierować do obozów zagłady i wywozić na roboty przymusowe do Rzeszy. W opustoszałych miejscowościach pojawili się niemieccy gospodarze, uzbrojeni i mający władzę nad nielicznymi, pozostałymi Polakami. Gdy oddziały polskiego podziemia rozpoczęły akcje samoobrony, Niemcy postanowili rozwiązać zaistniały problem siłą. Rozpoczęli operację Wehrwolf, mającą na celu likwidację partyzantki i intensyfikację wysiedleń. Ponadto do pacyfikowanych wsi zaczęli sprowadzać kolonistów ukraińskich.
Niemiecka Aktion Zamość trwała do sierpnia 1943 r. Szaleństwo objęło około czterysta wiosek (!). Według różnych źródeł, wysiedlenia dotknęły od sześćdziesięciu do stu tysięcy Polaków. Tysiące z nich to były niewinne dzieci, wywożone w głąb okupowanej Polski, germanizowane, mordowane w obozach koncentracyjnych. Określenie Dzieci Zamojszczyzny do dziś w regionie stanowi synonim największej, najokrutniejszej krzywdy.
Nie rzucim ziemi…
Polska partyzantka nie pozostawiała spraw samym sobie. Zwierzchnicy podziemnej Armii Krajowej wprowadzili swoją administrację: cały region został ujęty w granice Inspektoratu Zamojskiego AK, który podzielono na cztery obwody – Zamość, Biłgoraj, Tomaszów Lubelski i Hrubieszów. Te z kolei dzieliły się na mniejsze jednostki, czyli rejony. Partyzanckie oddziały Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich rosły w siłę, a z ubiegającymi miesiącami czuły się coraz pewniej. Puszcza Solska, stanowiąca bezpośrednią okolicę Biłgoraja i (w mniejszym stopniu) Zamościa, dawała im schronienie oraz poczucie bezpieczeństwa. Gdy w 1942 r. ruszyła akcja wysiedleńcza, władze Polski Walczącej postanowiły zareagować.
Tak więc po rozpoczęciu Aktion Zamość Niemcy dość szybko spotkali się z wściekłymi atakami AK i BCh. Sytuacja była dla nich w pewnym sensie nowością: gdy w innych częściach kraju polskie podziemie prowadziło głównie akcje sabotażowe i dywersyjne, tutaj zaczęło dochodzić do regularnych, rozbudowanych strategicznie bitew. Partyzanci nie tylko bronili wsi, ale też bez wahania atakowali hitlerowskie oddziały i kolumny wojsk. Oczywiście prowadzili także „zwykłe” dla siebie akcje: wysadzali pociągi, zrywali tory kolejowe, likwidowali konfidentów i innych kolaborantów.
Po jakimś czasie doszło do sytuacji, która z punktu widzenia okupanta była absurdem. Oto do śródleśnych miejscowości powiatów biłgorajskiego i zamojskiego Niemcy po prostu… bali się zapuszczać. Sam Biłgoraj stał się niemal twierdzą, otoczoną przez zgrupowanych w Puszczy partyzantów. Aby do niego dojechać, niemieckie władze musiały organizować dobrze uzbrojone konwoje pojazdów, w których powoli i ostrożnie mogli pokonać drogę. Ba, jak w swojej książce twierdzi prof. Jerzy Markiewicz, okupanci bywali nawet zmuszeni do utrzymywania z miastem komunikacji lotniczej! W nim samym zaś, na skrzyżowaniach, placach i rogatkach, stały ostrzegawcze tablice, krzyczące napisami: BANDENGEFAHR! Nicht einzeln fahren! Schusswaffen bereit halten! (Zagrożenie bandytyzmem – nie poruszać się samodzielnie, broń palną mieć w pogotowiu!).
Mieszkańcy pobliskiego Józefowa, malutkiego roztoczańskiego miasteczka, mówili: my tu teraz mamy swoją własną, niezależną Rzeczpospolitą. Niemieccy dowódcy słali zaś meldunki do Berlina: w dystrykcie niemal nie da się sprawować władzy!
A tymczasem leśne, partyzanckie obozy funkcjonowały coraz prężniej. Młody, energiczny porucznik Konrad Bartoszewski, posługujący się pseudonimem „Wir” zorganizował Kurs Młodszych Dowódców Piechoty, z którego – po przeprowadzeniu stosownego szkolenia – wypuszczał wykształconych, nowych oficerów. Gdzieś między puszczańskimi ostępami utworzono nawet polowy, leśny szpital Obwodu Biłgoraj, ukryty pod kryptonimem liczby „665”. Z kolei żołnierze z oddziału „Żegoty”, Tadeusza Sztumberk-Rychtera, zaryzykowali atak na biłgorajskie więzienie. Ich szalona akcja zakończyła się powodzeniem: uwolniono przetrzymywanych tam partyzantów, wcześniej pojmanych przez Niemców.
Była nawet lokalna „Akcja pod Arsenałem”. Gdy hitlerowcy aresztowali wspomnianego wyżej „Wira”, jego przyjaciele, dowodzeni przez „Selima” – Czesława Mużacza – zorganizowali błyskawiczny atak na niemiecki posterunek. Niebezpieczeństwo udało się zażegnać, towarzysz broni został bohatersko odbity z rąk nazistów.
Historycy w latach powojennych nazwali sytuację dosadnie: to, co się działo w czasach wojny na Roztoczu, to było prawdziwe powstanie zamojskie.
Gdy w roku 1944 hitlerowskie wojska cofały się pod naporem Sowietów, sytuacja stała się dla Niemców bardziej problematyczną, niż była dotychczas. Oto ogromny leśny obszar, nad którym nie posiadali stuprocentowej kontroli, stał się poważnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa manewrów odwrotu poszczególnych armii. Tym bardziej, że zaczęły się tu pojawiać oddziały partyzantki radzieckiej, prowadzące głębokie rajdy na tyły przeciwnika. Jakby tego było mało, swoją mało chwalebną działalność – zresztą dość skutecznie powstrzymywaną przez silne jednostki AK i BCh – już od jakiegoś czasu próbowały tu rozwinąć oddziały UPA. Niemieckie władze postanowiły więc, że trwający od lat karnawał polskiego podziemia trzeba zakończyć raz, a porządnie.
Kocioł
Pierwsze podejście do tego Niemcy przeprowadzili w pierwszej połowie czerwca 1944 r. Ich celem było otoczenie polskiej oraz sowieckiej partyzantki na terenie puszczy, a następnie jej całkowite zniszczenie. Akcja przeprowadzona została w Lasach Janowskich, stanowiących zachodnią część kompleksu. Operacja zakończyła się fiaskiem: okrążone leśne oddziały, których liczebność wynosiła – w zależności od źródeł – od trzech do czterech tysięcy żołnierzy, wyrwały się z okrążenia w bitwie na Porytowym Wzgórzu, kilkanaście kilometrów na północny zachód od Biłgoraja. Po osiągniętym sukcesie partyzanccy oficerowie jednak nie do końca zdawali sobie sprawę, że znienawidzony okupant jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
W połowie czerwca Niemcy przygotowali kolejne okrążenie. Przygotowali się do niego starannie: do walki zaangażowali ogromne siły wojskowe, liczące kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy Wehrmachtu i SS. Wśród nich znalazły się jednostki 4 floty powietrznej i oddziały 4 armii pancernej. A ich przeciwnikiem byli przecież zwykli chłopcy z leśnych oddziałów, niejednokrotnie słabo uzbrojeni, częstokroć nie będący zawodowymi żołnierzami.
Nowe niemieckie okrążenie było wielokątem o rozmiarach około 30 na 50 km. Tym razem objęło Biłgorajszczyznę południowo-wschodnią, stanowiącą serce Puszczy Solskiej i Roztocza. Hitlerowscy żołnierze po wcześniejszym przygotowaniu artyleryjskim, poczęli przeć w głąb tej figury aż trzema, następującymi po sobie liniami natarcia. Przeczesywali każdy metr kwadratowy lasu, każdą wioskę. Ich celem było jedno: bez litości zlikwidować każdego partyzanta.
Wewnątrz utworzonego kotła znalazło się kilka niezależnych zgrupowań: oddziały sowieckie, polskie jednostki komunistycznej Armii Ludowej i grupa oddziałów AK-BCh. Łącznie w lasach mogło kryć się nawet pięć tysięcy partyzantów.
Ich dowódcy szybko pojęli, w jakich tarapatach się znaleźli. Poszczególne trzy zgrupowania zaczęły się cofać pod naporem nieprzyjaciela. Komunistyczne jednostki AL podjęły samodzielną walkę z hitlerowcami w nocy z 21 na 22 czerwca. Po wściekłych próbach przebicia trzech pierścieni okrążenia udało im się wydostać w pobliżu wioski Górecko. Walka jednak była tak zażarta, że żołnierze zostali zdziesiątkowani – na zewnątrz niemieckiego kotła wydostały się ledwie rozproszone niedobitki oddziałów.
Sowieci, a także – niezależnie od nich – zgrupowanie AK-BCh, cofali się dalej. Ci pierwsi już następnej nocy, w okolicy wsi Hamernia, podjęli próbę opuszczenia zagrożonego terenu. Dobrze uzbrojeni i wyszkoleni, stanowiący grupę około trzech tysięcy ludzi, nie dali rady przełamać niemieckich linii. Przeciwnik był zbyt silny. Niemniej już następnej nocy radzieccy partyzanci ponownie zaatakowali hitlerowskie jednostki. Tym razem z powodzeniem: w okolicy wioski Huta Różaniecka udało im się wydostać z okrążenia. Wewnątrz wciąż zaciskającego się kotła zostało już tylko zgrupowanie Armii Krajowej i Batalionów Chłopskich, liczące sobie – znów źródła mówią różnie – od ośmiuset do około półtora tysiąca osób.
Chwile nadciągającej grozy
Dowodzący partyzantami mjr Edward Markiewicz, posługujący się pseudonimem „Kalina”, był dobrym, doświadczonym oficerem. Miał za sobą służbę w c. k. armii, I wojnę światową, wojnę polsko-bolszewicką, tragiczny wrzesień 1939 roku i radziecką niewolę. Jako żołnierz polskiego podziemia został inspektorem Inspektoratu Zamojskiego AK i niejako kierował wydarzeniami tutejszego „powstania”. Na jego piersi dumnie błyszczał order Virtuti Militari.
W dniach owego feralnego czerwca wydał rozkaz do swoich podkomendnych: cofamy się! Niemiecki przeciwnik jest zbyt silny, Sowieci się wydostali, AL-owców doszczętnie wybito. Możemy mieć nadzieję, że hitlerowcy nie posuną się do tego, aby za nami wejść w najgłębsze, zabagnione tereny Puszczy.
Czas już niedługo miał pokazać, jak bardzo się mylił.
Czy polscy partyzanci nie chcieli się porozumieć z Sowietami i – w myśl zasady „cel uświęca środki” – razem opuścić okrążenia? Zdania są różne. Nikt tak naprawdę dziś nie wie, co się wydarzyło w te tragiczne dni. Wiadomo, że 23 czerwca nastąpiło spotkanie dowódców AK-BCh ze sztabem oddziałów radzieckich. Jednak według jednych „Kalina” nie chciał opuszczać lasów, gdyż wolał podjąć walkę po to, aby niemiecka furia nie została wyładowana wyłącznie na bezbronnych mieszkańcach puszczańskich wiosek. Według innych porozumienie obu grup nastąpiło, lecz Rosjanie, nie dotrzymując słowa, zostawili Polaków na pastwę losu.
Sprawa pewnie już nigdy nie zostanie do końca wyjaśniona.
Tymczasem coraz bardziej zmęczeni partyzanci cofali się dalej. Doskwierał im głód i panujące na nadrzecznych bagnach komary, dręczyła ich ciężka, czerwcowa pogoda. Otoczeni byli przez dziki las, a wszechobecna bagnista topiel sięgała im nawet powyżej kolan. Sytuacja pogarszała się z godziny na godzinę. Brak jasno określonej koncepcji marszu działał przygnębiająco na nastroje młodych żołnierzy. W tej sytuacji część oddziałów, dowodzona przez poruczników Jana Kryka „Topolę” i Józefa Mazura „Skrzypika”, postanowiła samodzielnie wyrwać się z okrążenia. Jednakże przeprowadzony przez nich w nocy z 24 na 25 czerwca szturm niemieckich linii zakończył się tragedią. Atakujący hitlerowców partyzanci zostali rozniesieni w ogniu artylerii i broni maszynowej. Jakby tego było mało, część z nich wpadła na pole minowe. Zginęli niemal wszyscy, w tym obaj dowódcy.
„Kalina” nie mógł być świadkiem tej sytuacji. 24 czerwca, gdy wewnętrzna powierzchnia okrążenia skurczyła się do prostokąta o bokach mających po kilka kilometrów, przeżył załamanie nerwowe. Będąc w fatalnym stanie psychicznym, oddalił się od podkomendnych. Jego śmierć jest do dziś tajemnicą: niewykluczone, iż obwiniając się za zaistniałe wydarzenia, zamojski inspektor AK odebrał sobie życie. Wcześniej wydał rozkaz likwidacji utrudniających wycofywanie się taborów, a także ukrycia broni ciężkiej. W ponury, przygnębiający wieczór 23 czerwca rozkazał też spalić dokumenty archiwum Inspektoratu.
Dowództwo nad uwięzionymi w lasach partyzantami objął rtm. Mieczysław Rakoczy „Miecz”, dotychczasowy zastępca „Kaliny”. Po kilku godzinach się go zrzekł na rzecz „Wira”, wspomnianego już porucznika, komendanta Rejonu AK Józefów Biłgorajski. Ten, wciąż jeżdżący konno z powodu odniesionych jakiś czas wcześniej ran, nakreślił plan wydostania się z kotła. Postanowił rozlokować jednostki wzdłuż wschodniego brzegu płynącej na południe rzeczki Sopot, a następnie – przesuwając się na północny zachód – zaatakować znajdujące się po drugiej stronie niemieckie linie. Po ich ewentualnym przerwaniu zaplanowano szybki odmarsz w kierunku Biłgoraja.
„A wody Sopotu zaczerwieniły się od krwi…”
Jak postanowiono, tak zrobiono. Żołnierze podziemia rozciągnęli swoje zgrupowanie wzdłuż leśnego potoku. Był to ostatni moment na wykonanie tej akcji – niemieckie okrążenie zacisnęło się wokół nich już tak ściśle, że pozostały im tylko godziny na to, aby móc się choćby odrobinę swobodnie poruszać.
Wielu partyzantów było na granicy fizycznego i psychicznego wyczerpania. Wielokilometrowe przemarsze w trudnym terenie dały im się we znaki nie mniej, niż zrobiłaby to ciężka bitwa. Polscy oficerowie zdawali sobie sprawę z trudności położenia. Tak samo żołnierze, trwający wzdłuż rzeki, czekający na rozkazy i ściskający broń, wiedzieli, że nadchodząca bitwa będzie dla nich wyrokiem: „być albo nie być!”.
O świcie 25 czerwca rozpoczęto szturm. Rozciągnięta na długość około pięciu kilometrów tyraliera leśnych wojaków ruszyła ławą w stronę potoku. Zaiskrzyły lufy karabinów, trzaski strzałów wypłoszyły ptaki, które dotąd spokojnie śpiewały w koronach drzew. Popłoch objął zwierzynę, wody Sopotu zaczęły rozbryzgiwać się w miejscach uderzeń odłamków.
Akcja nie rozwinęła się po myśli polskich dowódców. Niemcy na większej części odcinka nie dali się zaskoczyć. Zza rzeki otworzyli huraganowy ogień, w którym pierwsze skrzypce często grały szybkie serie karabinów maszynowych. Prędko sięgnęli po wsparcie artylerii, nie zawahali się użyć śmiercionośnej mocy granatników. Poranna mgła nie mogła osłonić biegnących w natarciu Polaków. Kule zaczęły uderzać w wycieńczonych, acz zdesperowanych partyzantów. Śmiertelnie zmęczonych, a zarazem świadomych, że aby przeżyć, muszą przebyć rzekę i przełamać trzy najeżone bronią linie hitlerowskiego okrążenia.
Oddział BCh mjra Stanisława Basaja – znanego jako „Ryś”, aczkolwiek znajdującego się poza okrążeniem – wpadł na przygotowane przez Niemców pole minowe. Partyzanci znaleźli się w sytuacji tragicznej: nie mogli ruszyć, gdyż każdy krok mógł oznaczać natychmiastową śmierć, a jednocześnie znajdowali się pod silnym ostrzałem przeciwnika. Części żołnierzy udało się dotrzeć do rzeki; tam jednak niemiecki ogień był tak silny, iż musieli się wycofać z powrotem na pozycje wyjściowe.
Na innych odcinkach nie było lepiej. Polskie natarcie docierało do rzeki, jednakże hitlerowski ostrzał załamywał je i zmuszał nacierających do wycofania się. Gdzieniegdzie sytuację pogarszał fakt, iż naziści ruszali do kontrataku, który skrwawione leśne oddziały musiały odpierać.
Szczęścia nie miał chociażby oddział AK por. Adama Haniewicza „Woyny”. Doborowo uzbrojony w broń pochodzącą z alianckich zrzutów, wzorowo karny i wyszkolony, przebył rzekę i starł się z Niemcami w walce wręcz. Pewność siebie i poczucie przewagi wśród hitlerowców wzięły jednak górę nad polską desperacją. Dezorganizacja, która nastąpiła wśród leśnych drzew i krzewów, załamała partyzancki atak. Zdziesiątkowani Akowcy i tu musieli się wycofać.
Wśród okrążonych oficerów znajdował się „Cord”, por. Józef Stegliński, komendant Rejonu AK Biłgoraj. Przed atakiem na niemieckie pozycje przybyła do niego delegacja rannych i chorych żołnierzy. Skierowali doń prośbę o pozwolenie na to, aby mogli iść za nacierającymi i w ten sposób opuścić śmiertelnie niebezpieczny teren. „Cord” odmówił, twierdząc, iż dla niepełnosprawnych będzie to zbyt ryzykowne. Jednocześnie obiecał im, że po przełamaniu hitlerowskich linii po nich wróci.
Szturm i dla jego oddziału nie potoczył się szczęśliwie. Żołnierze Steglińskiego trafili na zmasowany ogień niemieckiego ciężkiego karabinu maszynowego. Po jego zlikwidowaniu ruszyli dalej. W trakcie pokonywania dalszego, niespełna półkilometrowego odcinka, zginęło kilkudziesięciu z nich! Niemniej po chwili dopadli Niemców na stanowiskach. Wywiązała się zażarta walka, w której hitlerowcy zaczęli tracić przewagę. Gdy po ciężkim boju wyjście stanęło przed Polakami otworem, rozwścieczeni naziści ponownie otworzyli huraganowy ogień. Partyzanci zostali zmuszeni do odwrotu.
„Cord” został ciężko ranny. Miał dwa wyjścia: iść dalej, w stronę już otwartego wyjścia z okrążenia, lub zawrócić. Ale pamiętał, co przyrzekł rannym kolegom: nie zostawi ich samych. Ruszył do tyłu, z powrotem do okrążenia, chcąc wyciągnąć przyjaciół. Niedługo później zginął.
Względne szczęście miał tylko oddział „Wira”. W bitewnym chaosie i porannej mgle wielu jego żołnierzy zginęło lub się zagubiło. Reszta jednak rozbiła niemiecką obronę opodal wioski Osuchy. Koń „Wira” otrzymał postrzał, lecz podkomendni znieśli porucznika z pola bitwy. Wraz z ocalałą częścią oddziału oprócz samego dowódcy okrążenie opuściły jeszcze dwie znane osoby: por. lek. med. „Radwan”, komendant Szpitala Leśnego Obwodu AK Biłgoraj, oraz por. „Irka”, komendant Rejonu AK Hrubieszów.
Epilog
Los tych, co zostali w okrążeniu, został przypieczętowany.
Część próbowała jeszcze stawiać opór Niemcom, jak choćby otoczony przez hitlerowskie żołdactwo zażarcie broniący się „Woyna”, który zabił wielu nieprzyjaciół, zanim sam – obrzucony granatami – oddał życie. Jednak pobitewna dezorganizacja i chaos uniemożliwiły Polakom jakiekolwiek skuteczne, większe działanie.
Liczący na możliwość przeżycia partyzanci ukrywali rannych kolegów w bagnach i zaroślach, obiecując im powrót po przejściu niemieckich jednostek. Wielu z nich nie odnaleziono już nigdy: gęsta roślinność nadrzecznych okolic Puszczy uniemożliwiała dobrą orientację terenową.
Niejeden ze znalezionych przez Niemców partyzantów został rozstrzelany na miejscu. Wielu zabito ukrytych pod drzewami, na czubkach sosen, w zagajnikach. Reszta trafiła do niewoli. Czekała ich niepewna przyszłość, naznaczona wrzaskami rozwścieczonych hitlerowców. Hitlerowców, którzy też nie oszczędzili mieszkańców Osuch i innych, sąsiednich wiosek.
Dla schwytanych pod Osuchami Polaków Niemcy utworzyli obóz jeniecki w Biłgoraju. Część z więźniów, po brutalnym śledztwie w dniu 4 lipca 1944 r. została związana drutem kolczastym i wywieziona do lasu na terenie dzielnicy Rapy. Tam sześćdziesięciu kilku partyzantów hitlerowcy bez litości rozstrzelali. W tym samym miejscu też ich pochowano – niejednego żywcem, gdyż nie każdy strzał okazał się śmiertelny. Co szczególnie charakterystyczne, naziści nie oszczędzali i kobiet, jak choćby zamordowanej tam harcerki Wandy Wasilewskiej. Übermenschen nie znali zmiłowania nawet mimo faktu, że Sowieci byli tuż tuż: do samego Biłgoraja radzieckie wojska wkroczyły niespełna miesiąc później.
Na koniec słów kilka
Pamiętam, jak w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, gdy byłem uczniem drugiej klasy jednej z biłgorajskich szkół podstawowych, wychowawczyni mówiła nam o lesie. I wspomniała, że po dziś dzień zdarza się, iż ktoś znajduje wiszący na czubku drzewa żołnierski pas. Taki pas oznacza, że przypiął się tam partyzant mający nadzieję, iż Niemcy go nie znajdą. Gdy zaś ci go zastrzelili, to potem zostawili samemu sobie. Z czasem pas ów został jedyną rzeczą, jaka po nim została.
Bitwa pod Osuchami była największą samodzielną bitwą partyzancką drugiej wojny światowej. Jeśli zaś nie liczyć powstania warszawskiego, to całość działań w Puszczy Solskiej była też największą zorganizowaną akcją w historii ówczesnego polskiego podziemia. Śmierć w niej poniosło kilkuset – mówi się o około połowie tysiąca – Polaków. Zginął nieszczęsny „Kalina”, zginęło wiele, często bezimiennych, młodych osób. Straty niemieckie oficjalnie nie są znane. Pojawiały się różne, mniej i bardziej wiarygodne doniesienia na ich temat, jednak ze względu na brak ogólnie przyjętych danych nie będę ich tu przytaczał.
Ale historia znad Sopotu, mimo ogromnych rozmiarów ludzkiej tragedii, nie jest dziś zbyt znana. Nie kręci się o niej kasowych filmów, nie jest wykorzystywana w historycznych pogadankach, milczą o niej szkolne podręczniki. Imion jej bohaterów próżno szukać wśród ulic głównych miast Polski. Znane zespoły metalowe nie nagrywają o niej utworów. Może dlatego, że tutaj partyzanci nie walczyli wśród upadających, niegdyś wspaniałych kamienic Stolicy? Ich wstrząsająca, niemal stanowiąca fabułę horroru śmierć w cuchnących bagnach miała dużo mniej romantyzmu niż ta, którą inni niedługo później ponosili na barykadach Starego Miasta, Pragi i Żoliborza.
Ale i tak na warszawskim Grobie Nieznanego Żołnierza znajduje się napis: „Puszcza Solska 1944”.
W czerwcu tego roku odbędą się w Osuchach kolejne uroczystości rocznicowe. Zawsze miała tam miejsce msza święta, przemowy przedstawicieli lokalnych władz, rekonstrukcja historyczna. Przyjeżdżały grupy rekonstruktorskie z Biłgoraja, Warszawy, innych miast. Biłgorajskie muzeum organizowało wystawę broni, wojsko z Zamościa oddawało salwy honorowe. Byli też widzowie – wielu szczerze zainteresowanych, ale też dużo osób chyba nie do końca wiedzących, gdzie są: spacerujących z kolorowymi balonikami, wesoło żartujących i rozglądających się, czy przypadkiem gdzieś nie są sprzedawane kiełbaski z grilla. Dziwnym uczuciem był dla mnie kontrast między tymi osobami oraz świadomością tego, że właśnie spacerujemy po ziemi, która wypiła dziesiątki litrów krwi młodych, nieszczęśliwych ludzi.
Zawsze byli też kombatanci. Tych z roku na rok mniej. Wielu w mundurach z oficerskimi pagonami, wielu z przywieszonymi dawnymi odznaczeniami. Wiem, że za kilka, najwyżej kilkanaście lat Oni już Osuch odwiedzać nie będą.
Dołączą do dziesiątków swoich kolegów, dla których ostatnim widokiem były drzewa Puszczy Solskiej i płynące wody Sopotu. Dla których ostatnim dźwiękiem były suche trzaski karabinów, niemieckie wrzaski, polskie wołania o pomoc. Których duża część spoczywa na cmentarzu w Osuchach – niewielkiej powierzchniowo nekropolii, będącej jednakże największym partyzanckim cmentarzyskiem Europy.
Na tym leśnym cmentarzu rzucają się w oczy sąsiadujące groby dwójki młodych ludzi. Jeden z nich był ciężko rannym, dwudziestokilkuletnim partyzantem, który który nie chciał opóźniać marszu wycofujących się przez lasy jednostek. Gdy poprosił, aby go porzucono, dowódcy wyrazili zgodę. W grobie obok spoczywa koleżanka z oddziału, która zdecydowała, że nie zostawi go samego. Gdy później dopadli ich Niemcy, nie zostało im zbyt wiele – chłopak najpierw zastrzelił dziewczynę, a potem odebrał sobie życie.
Czy nie warto się zatrzymać, chwilę nad tym pomyśleć i uświadomić sobie, jak ogromnej tragedii uczestnikami byli ludzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu? I o jak wielu rzeczach, czasem wręcz nie mieszczących się nam w głowie, mogą powiedzieć ostatnie, jeszcze żyjące osoby tamtego pokolenia? Ono niedługo odejdzie, tak samo, jak kombatanci z osuchowskich uroczystości.
Komentarze
Prześlij komentarz