Początek kwietnia 2016 roku zapadł naszej dwójce w pamięci na dobre. Wczesna, jeszcze szara wiosna. W Krakowie plucha, a my z szeroko otwartymi oczami i plecakami pełnymi jedzenia ruszamy w nieznaną i kolorową Ukrainę. Plan? Pełen zabytków Lwów, drewniane chyże Libuchory nazywanej „żywym skansenem”, a na koniec najwyższy szczyt całych Bieszczadów – Pikuj. Wszystko w niecałe cztery dni. Dziś wiemy, że najmocniejsze emocje pojawiają się dopiero wtedy, gdy nic nie idzie zgodnie z planem. Minęły już cztery lata od wycieczki, o której do dziś nie potrafimy opowiadać bez emocji. Zastanawiając się nad tym, jak ubrać w słowa tę historię, przejdę do jej początku. Spodziewajcie się bardziej osobistych wspomnień niż przewodnika.
Na dobry początek
Wyjazd podzieliliśmy na dwie części – miejską i górską. Pierwsza z nich to gwarny Lwów, będący dla nas przystankiem w dalszej drodze. Piękne kamienice, bogato zdobione świątynie, zielone parki, pełne staroci pchle targi i kolorowe kawiarnie. Druga część to długa na czternaście kilometrów dolina bojkowskiej wioski Libuchora, gdzie czas zatrzymał się sto lat temu. Półkurne chałupy kryte strzechą, studnie z żurawiami, drewniane płoty ze sztachet czy brogi z sianem. Do tego stajnie, stodoły, obory, spichlerzyki i kamienne piwnice. W wyobraźni byliśmy tam już wiele razy. Z niewielkiej turbazy znajdującej się na końcu wioski mieliśmy nad ranem wyruszyć na wymarzony Pikuj (1405 m n.p.m.).
Nie rozmawiajcie przy nich po polsku
Przekraczając o ósmej rano granicę polsko-ukraińską Medyka – Szeginie już niewiele przed dziesiątą piliśmy czarną kawę w przydworcowej, lwowskiej kawiarni. Wędrując spokojnym krokiem do późnego wieczora, odwiedziliśmy tego dnia większość miejsc, które wcześniej żółtymi kartkami zaznaczyliśmy w przewodniku. Lwów to piękne miasto historii i sztuki. Jeden dzień to zdecydowanie za mało by zdążyć się nim nacieszyć. Poświęćcie mu więcej czasu niż my. O tym, co warto tu zobaczyć, dowiecie się z artykułu „Lwów i atrakcje Lwowa. Co zobaczyć w mieście?” autorstwa Pawła Osmólskiego.
Fot. U góry z prawej – dworzec kolejowy we Lwowie. Na dole z prawej – Teatr Wielki we Lwowie.
Nadszedł wieczór, a wraz z nim pod rękę przyszła ochota na poznanie nocnych atrakcji miasta. W jednym z barów, mieliśmy przyjemność poznać Galinę i Mykhaila. Pamiętam ich zdanie na temat aneksji Krymu przez Rosję i opinię o sytuacji na Ukrainie w 2016 roku. Rozmowom nie byłoby końca, gdyby nie żołnierze armii ukraińskiej ze stolika obok. Nie kryli, że nie odpowiada im nasze towarzystwo. Za głośno mówiliśmy w naszym języku.
– Bud laska, ne rozmawlajte z nymy holosno polskojo mowojo… (Proszę, nie rozmawiajcie przy nich głośno po polsku…) – uprzejmie i po cichu powiedziała do nas kelnerka.
Pijani żołnierze z bronią przy boku szybko ostudzili nasze towarzyskie nastroje i chwilę później wyszliśmy z lokalu. Im szybciej wrócimy do hostelu, tym szybciej wyruszymy rano do Libuchory, a droga przed nami długa. Nie ma tego złego…
Fot. Powyżej: Najpopularniejszy lwowski pchli targ za kościołem Bożego Ciała.
Fot. U góry z lewej: cerkiew pw. św. Olgi i Elżbiety we Lwowie. Pozostałe: Cmentarz Łyczakowski i Obrońców Lwowa.
Jedziemy do Libuchory
Podróż autem o niskim zawieszeniu na ukraińskie bezdroża nie jest trafionym pomysłem, dlatego samochód zostawiliśmy w centrum miasta. Za parę złotych zaparkowaliśmy go pod Premier Hotel Dnister. Nie znaleźliśmy bezpośredniego połączenia Lwów – Libuchora w godzinach porannych dlatego całą trasę podzieliliśmy na trzy odcinki.
Pod pięknym dworcem kolejowym we Lwowie (z początku XX wieku) wsiedliśmy z samego rana w autobus do Turki. Wcześniej zapisaliśmy sobie cyrylicą nazwę tej miejscowości, by nie mieć wątpliwości, że jedziemy w dobrym kierunku. Nasz ukraiński nie nadaje się do komunikowania na trzeźwo, szczególnie z kierowcą autobusu do Turki. Jechaliśmy z Jezusem zerkającym na nas zza siedzeń. Za oknem hipnotyzowała nas dolina rzeki Stryj. Jak na warunki panujące na drodze, trzy i pół godziny podróży jest dobrym czasem – dojechaliśmy do Turki. 133 kilometry za nami.
Fot. U góry: Jezus w autobusie relacji Lwów – Turka. Na dole: Turka.
Odcinek drugi: Turka – Borynia – 12 kilometrów – godzina autostopem
Z dworca PKP w tym niewielkim mieście (możemy tu również dojechać ze Lwowa pociągiem) wróciliśmy 3 kilometry do drogi H13 by ruszyć autostopem do Boryni. Łapiąc okazję na Ukrainie, warto znać niepisaną zasadę panującą wśród mieszkańców. Wiele wiosek jest tu słabo połączonych komunikacyjnie z większymi miastami, dlatego podróżowanie autostopem jest popularną opcją transportu. Pokazując kierowcom znanego powszechnie kciuka, sygnalizujemy że liczymy na podwózkę za darmo. Gdy przy tym samym ułożeniu ręki, pokażemy otwartą dłoń skierowaną do kierowcy, dajemy sygnał, że chcemy zapłacić za podwózkę. Drugi sposób często zapewnia szybsze dotarcie do celu. Ruch na drodze był słaby, dlatego odliczaliśmy każde mijające nas auto.
– Czterdzieści siedem, czterdzieści osiem… Zatrzymał się! Biegniemy! – krzyknąłem do Magdy. Kierowca wysadził nas w Boryni na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg (H13 z T1423).
Fot. U góry: Droga pomiędzy Turką a Borynią. Na dole z lewej: Borynia. Na dole z prawej: Turka.
Odcinek trzeci: Borynia – Libuchora – 22 kilometry – godzina marszutką
Doszliśmy do sklepu, obok którego znajduje się przystanek autobusowy. Weszliśmy do środka. Wzięliśmy lody i zapytaliśmy o busa do Libuchory.
– Czerez piat chwylyn szczyz bude! (Za pięć minut coś będzie!) – uśmiechnięta sprzedawczyni pokazała nam pięć koralików na dużym, kolorowym liczydle. To na nim robiła wszystkie rachunki.
Siedliśmy na przystanku pod starą jabłonią i obserwowaliśmy otoczenie. Ze sklepu wyszedł starszy mężczyzna. Załadował na dwukółek duży worek mąki, dwa wory ziemniaków i powoli ruszył przed siebie. Patrząc na głębokie dziury, zastanawialiśmy się ile potrwa dalsza podróż do Libuchory? Droga dalej była w o wiele gorszym stanie, a przejeżdżające żiguli mijały nas z prędkością 20-30 km/h (obecnie jest nieco lepiej dzięki remontom prowadzonym w ciągu minionych trzech lat).
Fot. U góry: jabłoń przy sklepie w Boryni. Na dole: droga w Boryni w 2016 r.
Marszrutka była pełna ludzi, którzy w ścisku zasłaniali przyciemnione szyby. Za którym zakrętem mamy wysiąść, skoro nic nie widać? Stojąca obok nas Pani Maria, szybko zauważyła plecaki i mapę, którą trzymałem w ręce. Zaciekawiona zaczęła wypytywać o nasze plany. Da znać, kiedy będziemy dojeżdżać do Libuchory. Wspaniała kobieta!
– O Boże! U was je dodatkowo dwanatsat kilometriu piszky do turbazu! – złapała się za głowę.
Pamiętam, że miała na niej piękną chustę w czerwone róże z zielonymi liśćmi. Mrużąc jedno oko, popatrzyła na młodego chłopaka siedzącego obok. Skinęła do mnie głową tak, żebym przychylił ucho do jej ust. Po cichu dodała, że na przystanku na młodego czeka samochód, którym pojedzie dobre dziesięć kilometrów w górę wioski. Zaoszczędzimy dzięki temu dobre dwie godziny pieszo.
– Ty wiezmiasz ich z soboju? (Weźmiesz ich ze sobą?)
– Polaki? Nie! – krzyknął do niej i szybko odwrócił się do nas plecami.
– Polaki? Nie! – krzyknął do niej i szybko odwrócił się do nas plecami.
Takiej odpowiedzi nikt się nie spodziewał! Pani Maria nabrała powietrza w usta i szeroko otworzyła oczy. Poprawiła powoli supełek na chustce zawiązanej pod szyją i zamilkła. Gdy wysiadaliśmy, wręczyła nam święty obrazek z Michałem Archaniołem.
– Boh wam dopomoże…
Chłopak wsiadł do samochodu. W tumanach kurzu spod jego kół ruszyliśmy w dolinę Libuchory. Przejechanie tych niecałych 170 kilometrów z Lwowa zajęło nam tym sposobem blisko sześć godzin. To był dopiero początek.
Fot. Z lewej: Zielony – Wołosate. Niebieski – Turka. Żółty – Borynia. Czerwony – Libuchora.
Położenie Libuchory
Wysiedliśmy z marszrutki w miejscu, w którym potok Libuchora wpada do szerokiej rzeki Stryj. Jesteśmy w Bieszczadach. Te piękne góry możemy podzielić na dwa pasma:
- Bieszczady Zachodnie, które w większości znajdują się na terenie Polski. Ich najwyższym szczytem jest Tarnica.
- Bieszczady Wschodnie znajdujące się na Ukrainie, z najwyższym Pikujem, na który planowaliśmy wejść dzień później.
W tych drugich, kilkanaście kilometrów od Pikuja, w połowie XVI wieku powstała Libuchora. Uważana jest za jedną z największych i najpiękniejszych bojkowskich wiosek na całej Ukrainie. Ciągnie się ponad czternaście kilometrów w głąb doliny potoku o tej samej nazwie. Malowniczo położona pod Starostyną wioska szybko pozwoliła nam zapomnieć o porannym zgiełku Lwowa. Z każdym kolejnym krokiem wchodziliśmy w nieznany świat mieszkających tu Bojków.
Bojkowie – karpaccy górale
Do czasu przesiedleń w latach czterdziestych XX wieku żyli w polskich Bieszczadach. Graniczyli na zachodzie z bardziej znanymi Łemkami, zaś na wschodzie z Hucułami żyjącymi na terenach dzisiejszej Ukrainy. Wędrując dziś z plecakiem po bieszczadzkich wioskach, nie jest łatwo odszukać ich śladów zatartych przez biegnący czas.
Za naszą wschodnią granicą Bojkowie żyją do dziś. Mijaliśmy ich wędrując przez Libuchorę, gdzie zachowało się około stu chyży – domów karpackich górali. Nie od razu zobaczymy tu jednak wyczekiwane chaty kryte strzechą. Po lekturze przewodników wiedzieliśmy, że skupione są one w Libuchorze Wyżnej, powyżej drugiej cerkwi. Uzbrojeni w cierpliwość wędrowaliśmy zatem kilometr za kilometrem w górę doliny. Wędrówkę umilały nam podchodzące do drogi świnie, gęsi i zaczepne indyki.
Prawie godzinę zajęło nam dojście do pierwszej cerkwi pw. Soboru Bogurodzicy. Świątynia powstała w XVIII wieku. Po przebudowach i obiciu w 2001 r. białym sidingiem straciła cechy stylu bojkowskiego. Pomalowane na kolor błękitny kopuły mocno kontrastowały z szarością kwietniowej jesieni.
Fot. Cerkiew pw. Soboru Bogurodzicy w Libuchorze i niebieski GAZ 53.
Bojkowie uważani są za największą grupę górali ruskich. Etnografowie od lat zastanawiają się nad ich pochodzeniem i do dziś istnieje kilka teorii opisujących ich dzieje. Sami nazywali siebie Hyrniakami lub Wierchowyńcami czyli góralami. Od czasów najdawniejszych zajmowali się pasterstwem i uprawą ziemi. Prowadzili proste życie – wioski zakładali nad górskimi potokami w dolinach, nad którymi w kierunku szczytów ciągnęły się pola uprawne. Wędrowaliśmy wzdłuż długiego strumienia do drugiej cerkwi w Libuchorze.
Fot. U gory z lewej: sklep w Libuchorze, 2016 r.
Bojkowska chyża
Droga robiła się wyboista. Kilka razy mijał nas samochód z trzema chłopakami. Żółta łada zatrzymała się tuż przy nas. Kierowca przyglądał się nam dłuższą chwilę w milczeniu, po czym szyba zjechała w dół i usłyszeliśmy gromkie:
– Siadajemo w maszynu, my jedemo razom! (Wsiadajcie do auta, jedziemy razem!)– My tu zwiedzamy! – odpowiedziałem kręcąc palcem koła w powietrzu. Maszerowaliśmy z Magdą dalej.
Przyglądaliśmy się wszystkiemu z niedowierzaniem. Chcieliśmy napatrzeć się i zapamiętać jak najwięcej. Pojawiały się piękne, drewniane płoty ze sztachet. Pierwszy raz widzieliśmy piwniczki kryte strzechą i kurne chaty bez kominów. Gospodarze wychodzili z domów, by się z nami przywitać. Pytali skąd jesteśmy i gdzie idziemy. Życzyli zdrowia, machali na do widzenia. Drewnianych chyż było coraz więcej.
Chyża to drewniana, jednobudynkowa zagroda, długa czasami na ponad 25 metrów (to tyle ile ma basen na krytej pływalni). Pod jednym dachem chroni trzy grupy pomieszczeń: mieszkalne, inwentarskie i składowe:
- izbę mieszkalną z dużym piecem,
- sień przez którą można wejść do izby,
- stajnię bądź chlew,
- komorę,
- szopę, bądź drewutnię,
- poddasze na słomę i siano.
Z tych wielu pomieszczeń, zwykle tylko jedno przeznaczone jest do zamieszkania przez liczną rodzinę. Jeśli pozwalały na to warunki terenowe, chyże zwrócone były wejściem na południe. To z tej strony świata słońce operowało najmocniej. Te, które mijamy po drodze mają bardzo wysokie dachy, trzy – cztery razy wyższe od widocznej pod nimi ściany.
Po kolejnej godzinie wędrówki minęliśmy cerkiew pw. św. Michała Archanioła w Libuchorze Wyżnej. Z daleka rzucały się w oczy się jej bogate kopuły. Wiara błyszczy, a bieda aż piszczy. Siedliśmy na poboczu na chwilę przerwy. Wyciągnęliśmy chleb i żółty ser, kiedy żółta łada podjechała kolejny raz. W nogach mieliśmy już dobre dziewięć kilometrów, a do turbazy zostało jeszcze cztery. Auto zatrzymało się na środku drogi, szyba zjechała do połowy i zanim kierowca zdążył się odezwać, zawołałem: „Jedziemy!”, po czym wpakowaliśmy się do środka na tylne siedzenia.
Fot. Na dole: Cerkiew pw. św. Michała Archanioła w Libuchorze.
Tutaj żyją niebezpieczni ludzie!
Droga nie pozwalała na jazdę szybszą jak 10 km/h. Dziur nie było jak ominąć… po kilka na jednym metrze. Kierowca – Miron był najmniej pijanym z całej trójki. Mówił trochę po polsku. Wszystko wróżyło bezpieczną podróż. Czas leciał szybko. Żarty, śmiechy. Na co głębszej dziurze uderzaliśmy głowami o podsufitkę. Nie przejechaliśmy więcej jak kilometr, kiedy przyszło już wysiadać. Chłopaki zaoferowali nam odprowadzenie do samej turbazy, tłumacząc, że po drodze nie ma żadnych znaków, a okolica nie jest bezpieczna.
– Tut żiwot nebezpeczny ludy! (Tutaj żyją niebezpieczni ludzie!) – powiedział jeden z towarzyszy.
Zaśmiałem się do Mirona, mówiąc, że to nie może być prawda. Odpowiedział jedynie, że jeśli ktoś nas zaczepi po drodze, lepiej żebyśmy z nim nie rozmawiali. Popukałem się w czoło, śmiejąc się, że przesadza. Zrobiło się ciemno. Szliśmy skrótem za naszym przewodnikiem. Mijaliśmy chyże za chyżą. Byliście kiedyś w skansenie w Sanoku? Czuliśmy się dokładnie tak, jak tam, z tą jedynie różnicą, że w mijanych domach żyli ludzie. Przez małe okna chyż widzieliśmy lampy naftowe palące się na stołach. Na płotach wisiały garnki. Bojkowie szykowali się do snu. Po kilku minutach wróciliśmy do doliny potoku. Stanęliśmy nad brzegiem, zastanawiając się, od której strony najlepiej będzie go pokonać. Poziom wody był wysoki. Zanim zdążyliśmy zrobić krok, z lasu wyszło kilkunastu chłopaków z motorem. Chcieli nas przewieźć!
– Ne howory z nymy. (Nie rozmawiaj z nimi.) – wyszeptał mi na stronie Miron. Kolejny raz popukałem się w głowę, mówiąc, żeby nie żartował z kolegów.
– To nie moi kolechy! – zdenerwował się.
– To nie moi kolechy! – zdenerwował się.
Było nas razem dobre dwadzieścia osób. Może więcej? Kierowca motoru po kolei przewoził po jednej osobie na drugi brzeg. Czekaliśmy z Magdą na swoją kolej. Ekipa z lasu stała przy nas w milczeniu. Księżyc w pełni odbijał się w wodzie, a niebo było jasne od gwiazd. Ekipa bacznie się nam przyglądała. My jej również. Przyszli z pomocą, by przewieźć nas przez wezbrany potok. Byliśmy spokojni. Tylko Miron nerwowo nalegał, żebyśmy sami szybko przeszli przez potok.
Patrzę jak Magda przejeżdża na drugi brzeg. Śmieje się głośno i woła, żebym mocno się trzymał, bo telepie na boki. Za szybko schodzę z motoru i wpadam do wody. Buty całe mokre. Wracam na brzeg, kiedy nagle krok przede mną wyrasta jeden z ekipy.
– Daj meni cygarety! (Daj mi papierosa!)– Nie mam, nie palę.– Poliak!? Poliaki ubiły moich babusi, dziedusi, teper ja ubylju poliakow! (Polacy zabili moich dziadków, teraz ja zabije Polaków!) – powiedział trzymając mnie za kołnierz i podnosząc kilka centymetrów nad ziemię. Miron uderza go w bok i krzyczy:
– Uciekamy!
Wszystko trwało minutę, może dwie. Biegniemy w górę. Kątem oka widzę Magdę biegnącą przy mnie. Za nami cała zgraja. Krzyczą coś po ukraińsku. Szybko odpuszczają i wracają do lasu. Turbaza jest zamknięta. Dzwonię pod numer wypisany na drzwiach. Odbiera młoda kobieta:
– Jesteście sami?! Nie? Nie odzywajcie się do nikogo! Już biegnę. Będę za 15 minut!
Czekałem na was…
Dlaczego ona kolejna każe nam siedzieć cicho? Stoimy w piątkę pod budynkiem, który bardziej przypominał domek działkowy, niż schronisko. Księżyc świeci coraz mocniej. Wokół tylko las. Słyszę krzyki i śmiechy ekipy krążącej wokół. Miron proponuje nam nocleg u swoich znajomych. Zniechęca do spania w turbazie. Mówi, że ekipa nie raz włamywała się nocą do środka przeganiając turystów. Miał nadzieję, że nie spotkamy ich po drodze. Opowiada o wciąż żywych wspomnieniach walk toczonych w Libuchorze w latach czterdziestych przez Ukraińską Powstańczą Armię (UPA).
W 1949 roku to tutaj, w lasach doliny Libuchory zginął w walce z NKWD Wasyl Mizarnyj pseudonim „Ren”, major Ukraińskiej Powstańczej Armii. „Ren” był dowódcą batalionu działającego między innymi na terenie polskich Bieszczadów. Mieszkańcy Libuchory dla upamiętnienia jego osoby postawili w górnej części wsi krzyż, który mijaliśmy wcześniej po drodze.
Miron jeszcze chwilę namawia nas na nocleg u swoich znajomych. Widząc nasze zawzięcie, rezygnuje i dodaje na do widzenia:
– Jak przyjdą po was w nocy i będziecie uciekać w dół wsi, skryjcie się w czwartym domu po prawej.
Krew wystarczająco mocno pulsuje nam w żyłach. Nie potrzebujemy szukać innego miejsca do spania. Chcemy wreszcie wejść do środka i położyć się spać. Jutro z samego rana wyruszamy na Pikuj.
Gospodyni turbazy przychodzi z kluczem. Pomimo późnej godziny jest ze swoim kilkunastoletnim synem. Wchodzimy do środka. W przedsionku stoi długi stół przykryty ceratą, kilka plastikowych wiader z wodą. Jest kuchenka. Wchodzimy w niewielki korytarz, potem do pokoju z czterema łóżkami i małą meblościanką. Rozmawiamy przez dobrą godzinę. Od słowa do słowa, okazuje się, że kilka dni przed nami była tu grupa geodetów z Krakowa. Przyjechali na kilka dni, dali wysoki zadatek. Kiedy rano Gospodyni przyszła ze świeżym mlekiem, turbaza była pusta. Przepadli bez śladu. Tłumaczy sama sobie, że pewnie zmienili plany i wyruszyli w teren o świcie.
Nie dziwią jej groźby, które usłyszeliśmy nad potokiem. Chłopaki w okolicy są nerwowi i znudzeni wiejską beznadzieją. Szukają zaczepki, ale krzywdy nikomu nie zrobili. Uspokojeni ich znudzeniem, a jej opanowaniem, czekamy na chwilę w której położymy głowy na poduszkach.
Fot. powyżej: turbaza w libuchorze.
– Chodź, pokażę Ci sławojkę! – łapie mnie za rękę jej syn.
Wychodzimy na zewnątrz. Księżyc świeci jak szalony. Z daleka widać drewnianą budkę stojącą pod lasem. Postawił ją razem ze swoim tatą. W drzwiach widzę wycięte serce. Podchodzimy bliżej. Mały otwiera skrzypiące drzwi, żeby pokazać mi jak przybytek wygląda od środka. Echo niesie się po całym lesie. Kiedy zaczynamy wracać, zza sławojki wychodzi nasz kierowca!
– Miron! Co ty tu robisz?! – nie powstrzymuję krzyku. Minęła godzina od kiedy widziałem go ostatni raz!
– Czekałem na Was. Młody wszystkich tu przyprowadza. Słyszałem jak się naradzali. Przyjdą Was napaść w nocy. Chodźcie spać do mnie!
– Czekałem na Was. Młody wszystkich tu przyprowadza. Słyszałem jak się naradzali. Przyjdą Was napaść w nocy. Chodźcie spać do mnie!
Wkłada mi w dłoń kartkę ze swoim numerem telefonu i mówi, że będzie czuwał całą noc, niżej we wsi. Wracam z Młodym do środka i mówię co się wydarzyło.
– Nic wam tu nie grozi. To taka rozrywka – gospodyni dodaje otuchy i po chwili wychodzi.
Zostajemy z Magdą we dwójkę. Czuję, że to nie będzie spokojna noc. Emocje dopiero teraz dają o sobie znać. Leżymy na łóżkach analizując nierealne wydarzenia ostatnich godzin. Z sufitu przykrytego panelami wychodzą setki biedronek. Wszystkie po dojściu do żarówki przypalają się i spadają na nasze łóżka. Czy ekipa wróci nocą? Wejdą do środka? Co się stało z geodetami z Krakowa? Po co tak naprawdę Miron czekał godzinę, schowany za latryną? Dlaczego mieliśmy z nikim nie rozmawiać?
Fot. Palcem pokazuję turbazę w Libuchorze. W prawej częśći zdjęcia widać rzekę Stryj, znad której ruszaliśmy. Mapa Wojciecha Krukara – Bieszczady Wschodnie, Wydawnictwo Ruthenus, wydanie z 2007 r.
W oparach absurdów majaczył mi moment, w którym oddaję Gospodyni mój paszport. Nie dowód, nawet nie prawo jazdy. Paszport. Ma spisać moje dane do księgi gości, którą ma w domu i oddać go rano. Na nic tłumaczenia, że bez niego w razie zguby nie wyjadę z Ukrainy…
– Nie dasz paszportu, to śpicie na polu – powiedziała na chwilę przed wyjściem.
Leżę kolejne godziny patrząc w czerwony od biedronek sufit. Magda śpi zmęczona na łóżku obok. Przyszli! Jest koło trzeciej nad ranem.
– Zabijemy! Zedrzemy skórę! Polaki do ziemi!
Zrywamy się na równe nogi. Nasłuchujemy w milczeniu ilu ich jest. Biegają dookoła turbazy, bijąc pięściami w ściany oszalowane deskami. Jest ich kilku, może kilkunastu? Kopią w drzwi wejściowe. Zaraz wejdą do środka! Śmieją się, wyjąc przy tym jak wilki. Słychać dźwięk tłuczonych flaszek. Wszystko dłuży się w nieskończoność. Milkną niespodziewanie w jednej chwili. Odpuścili? Chcieli nas tylko nastraszyć? Wracają jeszcze dwa razy zaraz przed wschodem słońca.
Nie bójcie się mnie!
Zasnęliśmy koło siódmej rano. Dwie godziny po czasie, w którym mieliśmy wyruszyć na Pikuj. O dziewiątej przyszedł syn gospodyni z paszportem. Spakowaliśmy plecaki i wróciliśmy na dół do wsi na przystanek. Na jednym z drzew ktoś przykleił taśmą kolorową reklamę cyrku. Ponury klaun z biedronką na nosie wodził za nami wzrokiem. Wolnym krokiem z domu obok podeszła do nas staruszka.
– Co wy tu robicie?– Spaliśmy w turbazie. Wracamy do Lwowa.– A gdzie reszta grupy? – babulka szeroko otworzyła oczy.
– Jesteśmy tu we dwójkę.– We dwójkę w turbazie?! Nie bójcie się mnie! Ja kocham Polaków. Jestem Polką – ostatnie zdanie wyszeptała Magdzie do ucha.
– Jesteśmy tu we dwójkę.– We dwójkę w turbazie?! Nie bójcie się mnie! Ja kocham Polaków. Jestem Polką – ostatnie zdanie wyszeptała Magdzie do ucha.
Po dziesiątej przyjechał bezpośredni bus do Lwowa. Zepsuty. Kierowca blisko dwie godziny leżał pod nim i dłubał nożem przy podwoziu. Siedzieliśmy w ciszy patrząc przez okno i odliczając miesiące do kolejnej wycieczki na bieszczadzki Pikuj.
Przez Libuchorę.
Koniec części pierwszej.
Ciąg dalszy nastąpi.
Koniec części pierwszej.
Ciąg dalszy nastąpi.
Martin Martinger
Fot. U góry: marszrutka do Lwowa z zewnątrz i w środku. Na dole: hostel we Lwowie.
W listopadzie 2018 roku Libuchorę odwiedził Kamil Paluszek – fotograf i zapalony rowerzysta z Rzeszowa. Poniżej możecie zobaczyć co zwróciło jego uwagę. Kamil jest autorem profilu na Facebooku: Cerkwie oraz strony www.pelnykadr.com
Komentarze
Prześlij komentarz