"Zapomnieć się nie da i nie powinno się. Chociażby dlatego że nasze życie powinno być przestrogą dla naszych wnuków - co człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi, sąsiad sąsiadowi. Jesteśmy to winni tym wszystkim, których tam zamordowano i leżą tam gdzieś, w naszej wołyńskiej ziemi. A przebaczyć? Nie wiem czy potrafię".
➖W swojej relacji wspomina dzień, w którym zawalił się jej świat:
"17 października, tato pojechał jak zwykle do Mataszówki, by wykopać resztę kartofli. Zabrał ze sobą Stasię i syna pani Cieślakowej, który bardzo prosił, by mógł z nimi jechać. Uparł się tak mocno, że w końcu jego matka uległa i pozwoliła mu jechać. Oprócz nich jechało jeszcze kilka furmanek. I właśnie tego tragicznego dnia nie wrócili do domu. Dwie pierwsze furmanki zostały zaatakowane przez Ukraińców. Pozostali zawrócili i udało im się uciec. Jakiś czas potem, za nimi jechał nasz wujek z córką i synem. Później opowiadał nam, że gdy dojeżdżali do wioski, słyszeli jakieś krzyki. Nasz kuzyn poszedł nawet w stronę skąd one dochodziły, lecz gdy zobaczył krew na drodze, wrócił z powrotem. Ostrzegł ich jeszcze jakiś chłopiec, który przybiegł i krzyczał by nie jechali w głąb wsi bo tam mordują. Wtedy wiedzieli już, że stał się tu coś strasznego. Wujek zawrócił konie i odjechał w stronę Łucka. Jak tylko wrócił, od razu poszedł do Niemców na posterunek. Mógł z nimi rozmawiać, bo znał język, którego nauczył się w czasie pierwszej wojny światowej, bo w wojsku przesłużył dwadzieścia lat. Powiedział im co stało się w Mataszówce i prosił by dali obstawę zbrojną i pojechali z nim przywieźć pomordowanych. Tak też się stało.
Po przybyciu na miejsce, już na samym początku wsi widoczne były na drodze ślady krwi, które ciągnęły się aż do naszego podwórka, a mieszkaliśmy już za połową wsi. Znęcano się więc nad ofiarami przez dłuższy czas. Ciała pomordowanych znaleziono wrzucone do naszej czterdziestometrowej studni. Wujka opuszczono na linie na samo dno studni i po kolei wyciągnięto ciała. Widok był makabryczny. Ukraińcy znęcali się nad nimi zadając ogromny ból. Tato i siostra mieli rany na brzuchu po uderzeniach nożem, z których na zewnątrz wylewały się wnętrzności. Tato dodatkowo miał pokłute ręce, bo musiał osłaniać córkę przed ciosami noży. Trzynastoletniemu Stasiowi wydłubano oko. Wszyscy przed wrzuceniem do studni zostali powiązani drutem kolczastym. Razem z nimi zginęły jeszcze trzy osoby z rodziny Kuźmickich. Andrzej, jego zona Aleksandra, którzy mieli głowy pokłute nożami i ich zięć Kazimierz Krupski, który konał w wielkich męczarniach. Oprawcy przywiązali go do słupa w taki sposób, że opletli go jego ciałem, związali nogi i ręce wyginając ciało do tyłu. Okrąg zacieśniali tak długo, aż połamano mu kości z kręgosłupem włącznie. Nie można sobie wyobrazić w jakich cierpieniach konał. Wszystkich zamęczono na śmierć. I po co to wszystko było? W imię czego? Nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego sąsiad robił to sąsiadowi. I już tego nie zrozumiem.
Wujek przywiózł do Łucka ciała wszystkim zamordowanych w Małaszówce. Całą szóstkę. Ja jeszcze dziś, pamiętam, choć od tego czasu minęło ponad siedemdziesiąt lat, moment gdy przywieziono do nas ich ciała i złożono na bruku przed domem. Wypływała z nich woda z krwią. Dwie najdroższe nam osoby leżały martwe przed nami. Patrzyliśmy na nie jak otępiali. To był straszny widok! Mama była w szoku. Mdlała, rwała włosy z głowy. Najmłodsza siostra, która miała sześć tygodni zaczęła głośno płakać. Nie mogliśmy jej uciszyć. Wzięłam ją na ręce i zaniosłam do naszej sąsiadki mieszkającej obok. Powiedziałam, że cały czas płacze, i nie mogę nic poradzić. Sama miała małe dziecko. Wzięła jeszcze naszą Tereskę. Jedna piersią karmiła swoje dziecko, drugą naszą siostrę. Wieczorem do domu przyszedł ksiądz. Ciała przewieźliśmy do kaplicy cmentarnej. Pogrzeb odbył się następnego dnia rano, bo w tym okresie w Łucku odbywało się tyle pogrzeb zamordowanych przez UPA, że księża nie nadążali z ich pochówkami. Pochowaliśmy ich wszystkich w jednym grobie na cmentarzu w Łucku. Razem zostali zamordowani, razem spoczęli w jednym grobie. W dole stało sześć trumien, jedna koło drugiej. Tej mogiły już nie ma. Do dziś nie mogę wymazać tego z mojej pamięci. Z tego też powodu, mimo że mogłam, nigdy tam nie pojechałam i nie pojadę!".
Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost
Komentarze
Prześlij komentarz