Był poniedziałek – 12 lipca 1943 roku. Z samego rana gruchnęła wieść, że dzień wcześniej w Porycku oraz Kisielinie wymordowano wszystkich Polaków, w tym wiernych zgromadzonych w kościołach, na niedzielnych nabożeństwach. Zrobiło się bardzo nerwowo, powszechnie przeczuwano nadchodzącą tragedię. W większości domów naradzano się co robić dalej, co począć. Około południa do wioski zaczęły wjeżdżać wozy, na których siedzieli, ubrani po cywilnemu, uzbrojeni Ukraińcy. Gdzieniegdzie pocieszano się jeszcze i uspokajano, że oni tylko przejeżdżają przez Zagaje. Niestety, mylono się. Wkrótce bowiem rozległy się strzały, a na obu krańcach wsi podpalono domy. Jak się miało okazać osada została okrążona przez Ukraińców z sąsiednich miejscowości. W pierwszej linii szli chłopi uzbrojeni w szpadle i siekiery. W drugiej linii posuwali się do przodu zbrojni w kosy, widły i noże. Trzecią linię tworzyli jeźdźcy na koniach, trzymając karabiny gotowe do strzału. Pierwsza i druga linia mordowała w straszny sposób. Jeżeli komukolwiek udało się przedrzeć, na trzeciej trafiały go kule lub dopędzony przez jeźdźca ginął uduszony sznurem. O okrucieństwie napastników niech świadczy fakt, że jednemu z mieszkańców wioski, który pasł konie, po złapaniu wycięto język i wykłuto oczy, a potem szyderczo pytano, czy wie, kto to zrobił. Ukraińscy zbrodniarze zostawili go w kałuży krwi, by konał w męczarniach i odjechali. Mieszkańcy wioski wpadli w panikę i zaczęli uciekać gdzie bądź.
W tym czasie Jadwiga Bracław wraz z mężem Józefem kręcili na podwórzu powrozy, zaś dzieci (Miecio – 6 lat i Kazia – 2 latka) przebywały w domu Szubertów. Zorientowawszy się co się dzieje, również przedostali się do domu Szubertów, gdzie ukryli się w piwnicznym schowku. Wcześniej Jadwiga próbowała ratować swoich teściów Władysława Bracława i jego żonę Zofię (z d. Szubert), namawiając ich, by i oni ukryli się w piwnicy u sąsiadów. Władysław Bracław oświadczył jednak stanowczo, iż nigdy nie zrobił nikomu nic złego, nikomu nie wyrządził krzywdy, w związku z czym nie ma najmniejszego powodu do lęku i jest spokojny o swój i żony los. Oboje zostali bestialsko zamordowani i pochowani (przysypani cienką warstewką piasku) we własnym obejściu. Tymczasem w piwnicy Szubertów schroniło się grubo ponad 30 osób.
Pech chciał, że wśród napastników był czeladnik stolarski, niejaki Miszka, który wcześniej pracował u Stanisława Szuberta, i między innymi pomagał kopać oraz budować ów piwniczny schowek. Bandyta ten, doskonale zorientowany w rozkładzie domu Szubertów, podniósł wieko przykrywające wejście, a kiedy wpadające do piwnicy światło zwabiło czteroletniego chłopczyka, który jako pierwszy wszedł na szczebel drabiny, zastrzelił go z zimną krwią. Zgromadzeni w piwnicy ludzie wpadli w popłoch i, panicznie walcząc o życie, zaczęli wydostawać się na zewnątrz przez malutkie okienko, służące do wsypywania ziemniaków. Wszyscy oni zginęli od kos, noży, wideł i siekier lub od kul bandytów z UPA. W piwnicy pozostało zaledwie osiem osób. Mordercy, będąc pewni, że wszyscy przebywający w lochu uciekli, oddali kilka strzałów w jego głąb, po czym oddalili się, by kontynuować swój zbrodniczy proceder. Napad trwał ok. 3 godzin.
Przez cały ten czas schowani w piwnicy domu Szubertów słyszeli błagania i jęki mordowanych, kłótnie morderców podczas rabunku mienia Polaków (zasada była prosta: kto najwięcej ludzi wymordował, ten najwięcej ich rzeczy zabierał), pospieszne grzebanie ofiar we wspólnym dole, pijackie przechwałki, kto i w jaki sposób zabił najwięcej Polaków oraz podpalanie domów, chlewów i stodół. Wiele z tych głosów należało do znajomych, niekiedy nawet zaprzyjaźnionych, Ukraińców.
Miecio
Po wielu godzinach dręczącej niepewności, głęboką nocą, korzystając z faktu, iż rozpętała się burza, ukryci w piwnicy postanowili opuścić swój azyl i, poprzez ogród, przedostać się w pobliską pszenicę i konopie. Jako pierwsi wyszli Stanisław Szubert z zięciem Jankiem Bracławem. Po nich, w chwilowym zamieszaniu, z kryjówki wyszedł 6-letni Miecio Bracław. Jako następni piwnicę opuścili kolejni mężczyźni, wśród nich Józef Bracław – mąż Jadwigi, ojciec Mieczysława. Jadwiga Bracław z dwuletnią córeczką Kazią opuściły kryjówkę jako ostatnie. Wszyscy, po kolei, przedostawali się w pobliskie zboże, gdzie niestety pogubili się. Wędrując polami, często na kolanach lub nawet czołgając się, nieustannie uważając na ukraińskie patrole, które z lubością mordowały uciekających Polaków, po wielu perypetiach, matka z córeczką doszły do oddalonego o 15 km Stojanowa. Stamtąd, po mniej więcej tygodniowym pobycie, Jadwiga z Kazią przedostały się do Lwowa, gdzie czekał już na nie Józef Bracław. Niestety, Miecia nigdzie nie było.
Warto w tym miejscu odnotować zdarzenie, które Pani Jadwiga do końca swego życia wspominała jako przykład Bożej Opatrzności. Otóż, podczas swej wędrówki z Zagajów do Stojanowa, zdarzyło się, iż Jadwiga z Kazią ukryły się w kopie koniczyny. Wtem na pole przyjechał Ukrainiec i zaczął nakładać widłami koniczynę na furmankę, kopę po kopie. Kiedy podjechał do tej, w której były schowane uciekinierki, zatrzymał się, popatrzył i... pojechał dalej. Tymczasem we Lwowie myśl o zaginionym dziecku nie dawała rodzicom spokoju. Kiedy więc we wrześniu 1943 roku w Zagajach i okolicznych miejscowościach pojawiło się wojsko niemieckie, czworo uciekinierów – wśród nich Jadwiga Bracław – postanowiło wrócić do rodzinnej wioski i rozejrzeć się.
Krajobraz po bitwie, a właściwie – nazywając rzecz po imieniu – po ludobójstwie. 12 lipca 1943 roku, w przeciągu kilku zaledwie godzin, banderowcy, w niezwykle okrutny sposób, wymordowali ok. 260 mieszkańców wsi Zagaje. Między innymi zginęło 19 osób z rodziny Ziemiańskich (najmłodsza Albina miała 2 latka, najstarsza Zofia – 83), 16 Bracławów (wśród nich siedmiomiesięczny Józio!) i aż 58 Szubertów (w tym zaledwie trzydniowy noworodek!!!) Wioska zmieniła się nie do poznania. Po kwitnącej osadzie zostały tylko ruiny i zgliszcza, wielkie pogorzelisko, morze krwi i łez, jeden ogromny cmentarz! Wszystkie studnie zapełnione były ciałami dzieci (zgodnie z logiką upowskich bandytów na dziecko szkoda było kuli!). Część ofiar została pochowana w masowym dole za stodołą Szubertów, niektóre ciała leżały tam, gdzie pozostawili je mordercy, przykryte jedynie cienką warstwą piachu, szczątki jeszcze innych zostały rozwleczone przez wygłodniałe psy. Najbardziej bolesna była identyfikacja ciał najbliższych krewnych.
Ziemiański rozpoznał w studni sąsiadów dwie swoje córeczki po... sukienkach. Paradoksem było, że 19 młodych mieszkańców Zagajów przeżyło wojnę tylko dzięki temu, iż zostali wywiezieni na roboty do Niemiec. Wypędzeni mieszkańcy połapali pasące się gęsi i konie, zabrali resztki żywności oraz dobytku, wymłócili trochę zboża, po czym załadowali to wszystko na wozy i zawieźli do Stojanowa, a stamtąd dalej, do Lwowa. Ciała swojego synka Miecia Jadwiga Bracław nie znalazła. Z jednej strony fakt ten nieco ją uspokoił, z drugiej jednak niepokoił i przeraźliwie dręczył, no bo skoro nie zabili go bandyci spod znaku UPA, to gdzie się właściwie ukochany synek podział?! Wtedy Jadwiga Bracław jeszcze nie wiedziała, że myśl ta będzie prześladować ją do końca życia.
W tym czasie Jadwiga Bracław wraz z mężem Józefem kręcili na podwórzu powrozy, zaś dzieci (Miecio – 6 lat i Kazia – 2 latka) przebywały w domu Szubertów. Zorientowawszy się co się dzieje, również przedostali się do domu Szubertów, gdzie ukryli się w piwnicznym schowku. Wcześniej Jadwiga próbowała ratować swoich teściów Władysława Bracława i jego żonę Zofię (z d. Szubert), namawiając ich, by i oni ukryli się w piwnicy u sąsiadów. Władysław Bracław oświadczył jednak stanowczo, iż nigdy nie zrobił nikomu nic złego, nikomu nie wyrządził krzywdy, w związku z czym nie ma najmniejszego powodu do lęku i jest spokojny o swój i żony los. Oboje zostali bestialsko zamordowani i pochowani (przysypani cienką warstewką piasku) we własnym obejściu. Tymczasem w piwnicy Szubertów schroniło się grubo ponad 30 osób.
Pech chciał, że wśród napastników był czeladnik stolarski, niejaki Miszka, który wcześniej pracował u Stanisława Szuberta, i między innymi pomagał kopać oraz budować ów piwniczny schowek. Bandyta ten, doskonale zorientowany w rozkładzie domu Szubertów, podniósł wieko przykrywające wejście, a kiedy wpadające do piwnicy światło zwabiło czteroletniego chłopczyka, który jako pierwszy wszedł na szczebel drabiny, zastrzelił go z zimną krwią. Zgromadzeni w piwnicy ludzie wpadli w popłoch i, panicznie walcząc o życie, zaczęli wydostawać się na zewnątrz przez malutkie okienko, służące do wsypywania ziemniaków. Wszyscy oni zginęli od kos, noży, wideł i siekier lub od kul bandytów z UPA. W piwnicy pozostało zaledwie osiem osób. Mordercy, będąc pewni, że wszyscy przebywający w lochu uciekli, oddali kilka strzałów w jego głąb, po czym oddalili się, by kontynuować swój zbrodniczy proceder. Napad trwał ok. 3 godzin.
Przez cały ten czas schowani w piwnicy domu Szubertów słyszeli błagania i jęki mordowanych, kłótnie morderców podczas rabunku mienia Polaków (zasada była prosta: kto najwięcej ludzi wymordował, ten najwięcej ich rzeczy zabierał), pospieszne grzebanie ofiar we wspólnym dole, pijackie przechwałki, kto i w jaki sposób zabił najwięcej Polaków oraz podpalanie domów, chlewów i stodół. Wiele z tych głosów należało do znajomych, niekiedy nawet zaprzyjaźnionych, Ukraińców.
Miecio
Po wielu godzinach dręczącej niepewności, głęboką nocą, korzystając z faktu, iż rozpętała się burza, ukryci w piwnicy postanowili opuścić swój azyl i, poprzez ogród, przedostać się w pobliską pszenicę i konopie. Jako pierwsi wyszli Stanisław Szubert z zięciem Jankiem Bracławem. Po nich, w chwilowym zamieszaniu, z kryjówki wyszedł 6-letni Miecio Bracław. Jako następni piwnicę opuścili kolejni mężczyźni, wśród nich Józef Bracław – mąż Jadwigi, ojciec Mieczysława. Jadwiga Bracław z dwuletnią córeczką Kazią opuściły kryjówkę jako ostatnie. Wszyscy, po kolei, przedostawali się w pobliskie zboże, gdzie niestety pogubili się. Wędrując polami, często na kolanach lub nawet czołgając się, nieustannie uważając na ukraińskie patrole, które z lubością mordowały uciekających Polaków, po wielu perypetiach, matka z córeczką doszły do oddalonego o 15 km Stojanowa. Stamtąd, po mniej więcej tygodniowym pobycie, Jadwiga z Kazią przedostały się do Lwowa, gdzie czekał już na nie Józef Bracław. Niestety, Miecia nigdzie nie było.
Warto w tym miejscu odnotować zdarzenie, które Pani Jadwiga do końca swego życia wspominała jako przykład Bożej Opatrzności. Otóż, podczas swej wędrówki z Zagajów do Stojanowa, zdarzyło się, iż Jadwiga z Kazią ukryły się w kopie koniczyny. Wtem na pole przyjechał Ukrainiec i zaczął nakładać widłami koniczynę na furmankę, kopę po kopie. Kiedy podjechał do tej, w której były schowane uciekinierki, zatrzymał się, popatrzył i... pojechał dalej. Tymczasem we Lwowie myśl o zaginionym dziecku nie dawała rodzicom spokoju. Kiedy więc we wrześniu 1943 roku w Zagajach i okolicznych miejscowościach pojawiło się wojsko niemieckie, czworo uciekinierów – wśród nich Jadwiga Bracław – postanowiło wrócić do rodzinnej wioski i rozejrzeć się.
Krajobraz po bitwie, a właściwie – nazywając rzecz po imieniu – po ludobójstwie. 12 lipca 1943 roku, w przeciągu kilku zaledwie godzin, banderowcy, w niezwykle okrutny sposób, wymordowali ok. 260 mieszkańców wsi Zagaje. Między innymi zginęło 19 osób z rodziny Ziemiańskich (najmłodsza Albina miała 2 latka, najstarsza Zofia – 83), 16 Bracławów (wśród nich siedmiomiesięczny Józio!) i aż 58 Szubertów (w tym zaledwie trzydniowy noworodek!!!) Wioska zmieniła się nie do poznania. Po kwitnącej osadzie zostały tylko ruiny i zgliszcza, wielkie pogorzelisko, morze krwi i łez, jeden ogromny cmentarz! Wszystkie studnie zapełnione były ciałami dzieci (zgodnie z logiką upowskich bandytów na dziecko szkoda było kuli!). Część ofiar została pochowana w masowym dole za stodołą Szubertów, niektóre ciała leżały tam, gdzie pozostawili je mordercy, przykryte jedynie cienką warstwą piachu, szczątki jeszcze innych zostały rozwleczone przez wygłodniałe psy. Najbardziej bolesna była identyfikacja ciał najbliższych krewnych.
Ziemiański rozpoznał w studni sąsiadów dwie swoje córeczki po... sukienkach. Paradoksem było, że 19 młodych mieszkańców Zagajów przeżyło wojnę tylko dzięki temu, iż zostali wywiezieni na roboty do Niemiec. Wypędzeni mieszkańcy połapali pasące się gęsi i konie, zabrali resztki żywności oraz dobytku, wymłócili trochę zboża, po czym załadowali to wszystko na wozy i zawieźli do Stojanowa, a stamtąd dalej, do Lwowa. Ciała swojego synka Miecia Jadwiga Bracław nie znalazła. Z jednej strony fakt ten nieco ją uspokoił, z drugiej jednak niepokoił i przeraźliwie dręczył, no bo skoro nie zabili go bandyci spod znaku UPA, to gdzie się właściwie ukochany synek podział?! Wtedy Jadwiga Bracław jeszcze nie wiedziała, że myśl ta będzie prześladować ją do końca życia.
Komentarze
Prześlij komentarz