Przejdź do głównej zawartości

''Republika'' Kołkowska.

 Dzień przed 13 czerwca, trzymanym dotąd w tajemnicy terminem wyjazdu Niemców, o zmroku zaszedł dom Urbańskich od tyłu. Upewniwszy się, że nikt nie widzi, przelazł przez płot i zapukał do drzwi. Na nic zdały się i jego ostrzeżenia. Paulina była nieprzejednana. Wrócił do domu zrezygnowany, ale i z uczuciem ulgi. Zrobił swoje, Maryna nie będzie mogła już ciosać mu kołki na głowie.
Jeszcze nie zdążyła zniknąć na horyzoncie kolumna niemieckich samochodów, gdy ukraińskie prowodyry zwołały wiec koło kościoła. Miasto obwołano “republiką kołkowską”. Czas skończyć z Lachami – wołano - tak samo jak z Żydami. Ani jedna noga zajmańciw (okupantów) ukraińskiej ziemi tu nie pozostanie. A pozostała zaledwie garstka: w szpitalu miejskim ciężko chorzy, niedołężni staruszkowie, kilka osób z rodzin ukraińsko-polskich i ci, którzy zdecydowali się „umierać na swoim”.
Na początek rozhisteryzowany tłum wrzucił do studni kilka osób, w tym niemowlaka i zasypał niegaszonym wapnem. Inne grupy zgromadziły około 40 Polaków w drewnianym kościele. UPO-wcy wysadzili dynamitem pobliski pomnik zasłużonego proboszcza parafii, księdza Zajączkowskiego i podpalili kościół. Spalono też większość domów ofiar. Zginęli między innymi: szanowany powszechnie felczer, Ukrainiec Buczek, jego żona Helena z Urbańskich – siostra mojej mamy i dobry znajomy dziadka, leśniczy Moroz. Uratowali się moi kuzyni, synowie Buczyków - Tadeusz i Jurek. Tego dnia byli poza miastem i gdy wracali do domu ktoś ich ostrzegł na drodze. Dom ich był już spalony. W panice uciekli do lasu. Jakie były ich koleje losu aż do końca wojny - nie wiadomo. W czasie, gdy mordowano bezbronnych staruszków w drugiej części miasta w domu dziadków Urbańskich nic jeszcze nie wiedziano. Rozmawiali z panem Leonem (nazwisko zatarło mi się już w pamięci), byłym podoficerem wojska polskiego. Po kampanii anty-bolszewickiej w 1920 r. pracował w służbie leśnej któregoś majątku w gminie. W czasie napadu nocnego wyrwał się oprawcom i przedzierając się przez bagna i pola dotarł do miasta. Jego ciężko chora żona leżała w tym czasie w szpitalu miejskim w Kołkach. Pan Leon przyszedł z prośbą o tymczasowe przygarnięcie, aż żona stanie na nogi o własnych siłach.
Zajęci rozmową nie zauważyli, że przed dom zajechała furmanka. Nie było wątpliwości, że to byli strilcy. (Strzelcy w formacjach nacjonalistów). Dwóch miało karabiny, trzeci bez broni. To był najbliższy sąsiad - Iwan.
W całkowitym zaskoczeniu, jedynie Leon nie stracił przytomności. Niezauważony zdążył wcisnąć się we wnękę koło pieca na drewno, skąd zerkając śledził dalszy ciąg błyskawicznie następujących wypadków. Dwóch oprawców doskoczyło do dziadka. Wykręcono mu ręce, związano i opasano w pasie drutem kolczastym. Na krzyk Pauliny, uderzona w twarz, upadła na podłogę. Nie przestawała wykrzykiwać:
- Precz z mego domu łotry!, Mordercy mego wnuka!, Niech was święta ziemia pochłonie!
- Tichaj babo bo tebe ubiju – banderowiec próbował ją bezskutecznie uciszyć. (Cicho babo, bo cię zabiję)
- Biery babe, niechaj ide z namy.(Bierz babę niechaj idzie z nami)
- Nigdzie nie pójdę, sobaczy synu, poszli won do czorta!
- Pujdesz, pujdesz, my tobi pomożemy. (Pójdziesz, my tobie pomożemy).

Leżącej długim sznurem skrępowano ręce. Wyniesiono na zewnątrz. Drugi koniec postronka przymocowano do wozu. Paulina Nie przestawała złorzeczyć. Jeden z bandytów robiący wrażenie prowodyra skinął na drugiego. Ten wiedział już, co czynić. Wyciągnął z pod derki na wozie siekierę. Po jednym głuchym uderzeniu krzyk urwał się w pół słowa, co wywołało głośny rechot oprawców.
Leon zagryzał palce żeby nie krzyczeć. Wychylając się z wnęki, przez na oścież otwarte drzwi kuchni zobaczył, że tymczasem Iwan popychał dziadka w kierunku furtki ogrodowej, jakby chciał zejść z oczu łotrów mordujących Paulinę.
- Iwan puść, przecież byłeś u nas jak swój - prosił dziadek.
- Ne mohu, Ne mohu. Ja ne winowaty. Prowidnyk Saczko-Saczkowski prykazał tebe zaryzać. On Teper komendant, sobaka proklaty! (Nie mogę, to nie moja wina. Komendant Saczko-Saczkowski kazał ciebie zarżnąć. Teraz on tu komendantem, przeklęty pies).
- Przecież to mój dobry znajomy.
- Teper druhije czasy. On prykazał ryzać tebe po szmatoku, a ja tebe zarezu lehsze. Ne poczujesz. Ja ne winowaty. (On rozkazał ciąć ciebie po kawałku. Ale ja poderżnę cię lżej tak, że nie poczujesz. Nie jestem winny).

Puścił Franciszka przodem. Z tyłu, nagłym ruchem złapał go jedną ręką za czoło, przechylił głowę. Drugą ręką wyostrzonym nożem przeciągnął po gardle. Franciszek osunął się na ziemię. Bluznęła krew. Z głęboko przeciętej krtani wydobywało się rzężenie. Ciałem wstrząsały konwulsje. Nadszedł ten, który przewodził grupie.
- Iwan ty zabył szto on był moj? (Zapomniałeś, że on był mój?)
- Ne znał, on szcze żyw. Możesz ryzać! (Nie wiedziałem, on jeszcze żyje możesz go dorznąć) –

Mówiąc to sięgnął po karabin UPO–wca i zanim ten się spostrzegł, zarepetował, przyłożył lufę do głowy leżącego i wypalił. Czaszka rozprysła się jak gliniany garnek. Krew Franciszka wsiąkała w ziemię, na której od pradziada żył ród Urbańskich. Pozostanie tam do sądnego dnia.
-Ty szto zduryw? Taj szkoda puli na takoho parszyweho Lacha! Ja tebe szcze pobaczu! (Zgłupiałeś? Szkoda kuli na takiego parszywego Polaka! My się jeszcze policzymy!).
Teraz odkryją mnie plądrując dom - pomyślał pan Leon. Postanowił walczyć. Miał szczęście. Napastnikom musiało się śpieszyć, bo wsiedli na wóz. Podcięli konie ciągnąc za sobą przywiązane zwłoki babci Pauliny.
Nie wiadomo i nie ma kogo zapytać gdzie ich pochowano. Dopóki w mieście byli jeszcze Polacy grzebali ofiary na cmentarzu miejskim, często z narażeniem życia, gdy trzeba było jechać po zwłoki poza miasto. Najprawdopodobniej Ukraińcy wrzucili ciała do wspólnego dołu. Nie wiedział też pan Leon, jedyny świadek mordu. O zmroku odnalazł w szpitalu żonę pokłutą widłami. Zwłoki pogrzebał pośpiesznie w płytkim grobie. Przedzierał się nocami sobie znanymi ścieżkami do Skierniewic. W dzień, w mniej znanych okolicach zaszywał się w buszu. Ze Skierniewic, gdzie przebiegała linia kolejowa, na buforach towarowych wagonów, z przerwami dotarł do nas, do Równego. W tamtym czasie dobiegał czterdziestki. Jakie były jego dalsze losy - nie wiadomo.
     

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

...bo to znamienity Kryłowiak był.../tekst autorski/

Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost

... bo miłość nie umiera...

Miłość, kolejny miesiąc bez Ciebie... Nie pytaj mnie, jak przetrwałem cały ten czas bez Twojego spojrzenia, ciepła Twoich uścisków, radości Twojego śmiechu... Nie wiem... Trzymam się najlepiej, jak potrafię... Ale wiedz, że moja miłość i uczucie do Ciebie nie obawiają się upływu czasu i pozostają niezmienione. W wieczności mojego serca nadal zachowuję wszystko, co najlepsze w naszym życiu: miłość,tęsknotę, uczucia, doświadczenia, wspomnienia... W ten sposób będę żyć dalej, nieważne czy to tylko będą wspomnienia, ale jedno po drugim, dzień po dniu, wyobrażam sobie jak idziesz obok mnie... Jesteś w moim sercu i dopóki tam będziesz będę o Tobie pisać i mówić, że zawsze Cię Kocham! "

Upamiętnienia płk. Stanisława Basaja,,Rysia''- fotorelacja.