Z chwilą wkroczenia na nasze tereny
Niemców powstają oddziały policji ukraińskiej, które były potrzebne w
dużej mierze do wyniszczenia – jako pierwszej – ludności żydowskiej, a
Polaków, przeważnie mężczyzn, wywożono do Niemiec na przymusowe roboty. I
tak pozostają tylko, przeważnie z ludności polskiej, nieliczni
mężczyźni, którzy mogliby zorganizować cokolwiek. I zaraz po
wyniszczeniu Żydów, rozpoczęto likwidację – wówczas już nielicznej
części – mężczyzn, którzy by mogli cokolwiek zorganizować. I tak, już
wiosną roku 1942 rozpowszechnia się wiadomość, że powstała ukraińska
nacjonalistyczna armia i zaczyna się jej działanie na tle mordów
pojedynczych albo grupowych, ale jeszcze nie masowych, takich osób, jak
księża, nauczyciele, byli sołtysi itd. Po prostu [Ukraińcy] prowadzą
takie działanie, ażeby ludność polską zastraszyć. Nadmieniam, że moja
miejscowość, gdzie mieszkałem – Kołodno – była miejscowością, w której
mieszkało wielkie skupisko narodowości polskiej. Ponadto była to
miejscowość, w której odbywały się wszystkie uroczystości państwowe,
pomimo że gmina mieściła się w miejscowości Zarudzie [gm. Kołodno], ale
Kołodno to była najbardziej aktywna miejscowość. Mieliśmy w niej
kościół, pałac hrabiowski, posterunek policji, szkołę podstawową, dom
ludowy, przychodnię lekarską, no i były również dwie cerkwie
prawosławne, ukraiński dom ludowy, dwa młyny, kilkanaście sklepów
spożywczych, sklep mięsny, piekarnia, kilkanaście warsztatów
rzemieślniczych jak kowalstwo, stolarstwo, szewstwo, krawiectwo –
dlatego [też] i te wydarzenia tragiczne rozpoczynały się od naszej
miejscowości. I tak, wczesną wiosną roku 1943 rozstrzelano czterech
mężczyzn w sposób bestialski. W nocy skrępowano im ręce drutem
kolczastym, a ciała ofiar przywiązano do słupów telefonicznych powrozami
w okolicy kościoła parafialnego i pałacu, po czym zastrzelono ich z
bliskiej odległości w czoło głowy. Między tymi ofiarami było dwóch
Polaków z sąsiednich wiosek oraz dwóch Rosjan, którzy zostali w tej
okolicy jako jeńcy z roku 1941 i nad każdym z tych zastrzelonych wisiał
napis, że wykonała to armia ukraińska i że ciała można będzie odwiązać i
pogrzebać dopiero po 48 godzinach, i że to jest przestroga dla tych,
którzy będą chcieli działać przeciw tej armii.
Nazwisk tych ofiar nie pamiętam. A całą
tragedię zajścia widziałem na własne oczy – i tak rozpoczęto
wyniszczenie i zagładę Polaków.
Drugie podobne zajście miało miejsce w
miejscowości Witkowce [gm. Kołodno], oddalonej od Kołodna 2 km. Było to
dzień przed Świętami Wielkanocnymi roku 1943. W nocy zabrano z domu
trzech mężczyzn, nazwisk również nie pamiętam. Wiem, że jeden z nich był
woźnicą hrabiego w Kołodnie, drugi działaczem w harcerstwie, a trzeci
był przykładnym katolikiem. Zamordowano ich w taki sposób. Wyprowadzono
za wieś w kierunku, w którym droga prowadziła z Kołodna do cmentarza
parafialnego, po czym przywiązano te ofiary, żywych, za nogi do wozu
konnego i tak ciągnięto aż na cmentarz, około 2 km, po czym na cmentarzu
porąbano im doszczętnie głowy siekierami, wykopano dół i zakopano.
Odnaleziono ciała rano przez psa jednego z pomordowanych, któren to pies
poszedł za tym śladem, jak ich ciągnięto za wozem. Rodziny
pomordowanych rozpoznawały swoich według ubrania, bo głowy były
całkowicie porąbane, co miałem możność osobiście widzieć, ponieważ byłem
z moją mamą na pogrzebie. I tak cały czas odbywały się takie
kilkuosobowe mordy w różnych miejscowościach. I tak zbliżał się czas
masowego mordu [Kołodna], jako pierwszej być może miejscowości w pow.
krzemienieckim.
Zagłada Kołodna – co będę [mógł], [to
będę] się starał opisać tak, jak to się mówi z marszu, ponieważ nie
posiadam zdolności pisarskich. (…) I oto było tak. Był to bardzo piękny
słoneczny dzień – 14 lipca 1943 r. Dzień dla mnie zaczynał się jak każdy
następny. Do mego obowiązku należało pasienie bydła na łące, która
znajdowała się około 2 km od domu poza wsią. Bydło wypędzało się rano i
po południu. Nadmieniam, że byłem już półsierotą, ponieważ ojciec mój
zmarł na zapalenie płuc, jak miałem 3 lata. Gospodarzem u nas był mój
najstarszy brat, któren był już żonaty. Żona jego wywodziła się z
rodziny ukraińskiej (…). Mieszkaliśmy razem z mamą, brat mieszkał w
swoim domu, na jednym podwórku. I tak, kiedy pogoniłem te krowy na
pastwisko po południu, koło godziny być może 16, bo w tamtych czasach
posiadanie zegarka było wielkim raritasem, zauważyłem kilka jadących
furmanek, a na nich siedzieli mężczyźni, ale nie widziałem, żeby
posiadali przy sobie broń, to nie zwracałem na nich specjalnie uwagi.
Ale kiedy już słoneczko schylało się ku zachodowi i nadchodził czas
pędzenia bydła do domu, zauważyłem na horyzoncie poza wsią jakoby
uciekali ludzie ze wsi w pole, i to być może już tam, w tym kierunku wsi
odbywał się mord. A banda miała takie założenie, że do czasu aż opanują
całą wieś, nie wolno było oddawać strzałów na wolnym powietrzu, żeby
nie robić paniki, tzw. popłochu. I tak było stosowane, że kogo schwytano
poza domem, to mordu dokonywano w pomieszczeniach. I kiedy goniłem to
bydło, to wzdłuż mojej trasy we wsi nie mieszkali Polacy, ale z oddali
dochodziły do mnie jakieś takie odgłosy podobne do strzałów, natomiast
na drodze nie było nic, co [by] wskazywało, że dzieje się coś podobnego.
Czyli było tak, że sąsiad nie wiedział, co się dzieje za miedzą.
Ale kiedy dotarłem do domu, brat już
czekał, aby bydło wprowadzić do obory. W tym czasie nadleciał nasz
dalszy sąsiad i oświadczył, żeby uciekać, bo na Lisowyczyźnie –
dzielnica Kołodna – mordują Polaków i że jego żonę zamordowali, a jemu
udało się uciec. Oni byli z żoną w takiej wytwórni, gdzie robiło się
różne kasze ze zbóż, a napędem w tej wytwórni były konie i tzw. kierat.
Właśnie ten sąsiad był na zewnątrz ponieważ gonił konie w kieracie, a
żona jego była wewnątrz budynku i została zamordowana wraz z młynarzem.
Po tym oświadczeniu sąsiada brat oświadczył do swojej żony: „Katarzyna,
ty uciekaj do swego brata z dzieckiem, a ja uciekam do twojej siostry”
(którzy byli Ukraińcami) i tak się stało. Natomiast moja mama
oświadczyła tak: „Wy młodzi, to uciekajcie, a ja stara baba, a on mały,
to komu my potrzebni, żeby nas mordować. Ja wydoję krowy, bo szkoda,
żeby się pochorowały”. Trwało to kilka minut. Mama poszła do domu po
wiadro do dojenia i szliśmy razem do obory. Nagle zauważyliśmy na drodze
pięciu mężczyzn, czterech z nich byli z bronią, dwóch było ubranych w
niemieckich mundurach, dwóch w radzieckich, na rękawach mieli opaski
z tryzubami i tak samo na czapkach, jeden z nich był w cywilnym ubraniu,
któren mówił, jak słyszałem, do pozostałych bandytów, wskazując ręką:
„Oto lachy.” Tym, któren wskazywał, był [to] mieszkaniec Kołodna,
którego osobiście rozpoznałem – nazywał się Safon Metro, Ukrainiec,
pozostałych nie rozpoznałem. W tym czasie zostaliśmy zatrzymani i kazano
nam iść do mieszkania.
W tym czasie słońce już zachodziło i
było bardzo czerwone. Po wejściu do mieszkania, kazano nam kłaść się
twarzą do ziemi, ponieważ oni będą przeprowadzać rewizję w mieszkaniu,
żebyśmy im nie przeszkadzali. W tym czasie moja mama już wiedziała, w
jakim celu trzeba się kłaść. Zaczęła błagać tych bandytów, mówiąc do
nich: „Za co wy chcecie nas mordować, co ja stara kobieta wam winna z
tym małym chłopcem”, [ale to] nie dawało żadnego efektu. Zaczęli nam
grozić, że dostaniemy bagnetem. W tym czasie ja dostałem kolbą w plecy i
musiałem się kłaść jako pierwszy, co uczyniłem. Ale kiedy kładłem się,
popatrzyłem się jeszcze przez okno na zachodzące słońce i nie miałem
żadnych nadziei, że już kiedykolwiek będę mógł zobaczyć to zachodzące
słońce. Tego momentu przeżycia przed świadomą śmiercią dokładnie opisać
nie można, ale strasznie było mnie żegnać się z tym światem, po czym
położyłem się. Mama moja jeszcze błagała o darowanie życia, ale
najprawdopodobniej otrzymała uderzenie kolbą, czego nie widziałem,
ponieważ leżałem twarzą do ziemi (ponieważ rzadkością była w mieszkaniu
podłoga). Po czym moja mama położyła się, kładnąc swoją głowę na moje
nogi. Po tym momencie pozostało czekać już na śmierć, kiedy nastąpi
strzał. A ja w tym czasie jeszcze proszę Pana Boga o letką śmierć, i
żebym został celnie trafiony, żebym później nie męczył [się], najgorzej
bałem się, że może będziemy zabijani bagnetami albo siekierami, ponieważ
jeden z tych [Ukraińców] miał siekierę za pasem. Nie wiedziałem do kogo
zostaną oddane pierwsze strzały. Wreszcie nastąpił strzał, po którym ja
odwróciłem głowę, patrzęć [ja] jak ten bandyta ładuje karabin, i zrobił
[on] ruch do mnie bagnetem, krzycząc „Ty sukinsyn, czego patrzysz”. Po
czym padł drugi strzał, a ja ciągle mam takie odczucie, że żyję, pada
trzeci strzał, ja nadal żyję, ale już się nie ruszam. Pada czwarty
strzał, po czym w głowie zrobił się bardzo silny huk, a ja nadal żyję, w
co w ogóle nie wierzę, ponieważ strzały były oddawane na odległość nie
większą jak 2 metry. (…)
Bardzo dobrze zapamiętałem, że w czasie
oddawania strzałów w mieszkaniu było dwóch bandytów, a strzałów oddanych
zostało 4, czyli do każdego z nas oddali po 2 strzały. Jak długo
wówczas leżałem po tej strzelaninie, to nie mogę tego określić, ale cały
ten czas jak leżałem, miałem takie odczucie, że nie zostałem
zastrzelony, ponieważ czułem jak strasznie biło moje serce i jak bym
oddychał. Po pewnym czasie miałem już takie odczucie, że jestem żywy,
ale nie robiłem żadnych odruchów ciałem, ponieważ nie miałem żadnej
pewności, że ci bandyci opuściły mieszkanie. Ale ja nadal jeszcze nie
wierzę, że naprawdę żyję, a (…) nasuwa się mnie takie opowiadanie
zasłyszane od mężczyzn, którzy byli na wojnie i byli ranni, że kiedy
kula trafia ludzkie ciało, to się nie odczuwa żadnego bólu, dopiero
później następuje ból. Wobec tego uważałem, że jestem trafiony przez
kule, a teraz będę umierał. (…)
Tak myślałem, ponieważ nie miałem żadnej
nadziei, że mogę zostać w przeżyciu. Ale wreszcie robię kilka ruchów
głową, później ręcami, a wreszcie postanawiam wstać i wstałem,
wyciągając swoje nogi spod ciała martwej mamy, która jakby chciała mnie
osłonić, kładnąc się, położyła swoją głowę na moje nogi. Kiedy wstałem,
nasamprzód sprawdziłem ręcami, czy nie mam gdzieś na głowie ran, albo
krwi, czego nie stwierdziłem. W tym też czasie zauważyłem dużą kałużę
krwi, która wypłynęła z głowy mojej mamy. Mama już leżała martwa, ale ja
pomimo tego schwyciłem jeszcze mamę za tę skrwawioną głowę i wołałem:
„Mamo, mamo” – kilka razy.
Natomiast moje spodnie i nogi (stopy)
były oblane krwią, co tłumaczyłem sobie, że jest to krew z głowy mamy.
Ale nasuwa mi się myśl, że trzeba jak najprędzej gdzieś uciekać, albo
się skryć, bo wiedziałem, że po takich mordach zaraz szli tzw. rabusie, a
później podpalały wszystko. Wobec tego nie opuszczałem domu, ponieważ
nie miałem pewności, czy dom nie jest obstawiony przez bandytów.
Postanowiłem wyleźć, po drabinie z tzw. sieni na strych domu, gdzie
obserwowałem przez okno, czy nie ma gdzieś w pobliżu bandytów oraz
szukałem miejsca, żeby się gdzieś skryć do czasu, aż zrobi się
troszeczkę ciemno i wówczas będę gdzieś uciekał. Ale cały czas mam takie
odczucie, jakby coś ciepłego ciekło mnie po nogach. Kiedy podciągnąłem
okrwawioną nogawkę lewej nogi, zobaczyłem wielką ranę na łydce (…)
poniżej kolana i bardzo silny strumień płynącej krwi, co mnie bardzo
załamało (…). Najgorsze było to, że był bardzo duży upływ krwi, czemu
nie mogłem w żaden sposób zapobiec, wobec czego postanowiłem uciekać z
tego strychu z tą obawą, że dom mogą podpalić (…). A co chwila czułem
się coraz słabszy, (…) w oczach robiło mi się ciemno (…) zeszłem z tego
strychu, popatrzyłem jeszcze raz i ostatni raz w moim życiu na
towarzyszkę naszego nieszczęścia moją mamę, po czym postanowiłem uciekać
przez drogę do najbliższych naszych sąsiadów Ukraińców, gdzie mieszkała
siostra żony mego brata. Ale bardzo szybko opuszczały mnie siły, tak że
już musiałem szukać kawałek kija do podparcia się, bo nogi odmawiały
posłuszeństwa i w takim już stanie opuściłem nasz dom (…). I stało się
tak, że wyszłem na środek drogi i upadłem, straciłem całkowicie własne
siły.
Sąsiedzi to zauważyły, że ja leżę na
środku jezdni, wysłali dwóch chłopców, moich rówieśników, którzy
zanieśli mnie do swego domu. Ale nie była to normalna sprawa, ponieważ
groziła dla nich (…) śmierć za pomoc (…), ponieważ było hasło „Smert’
lacham”, a za każdego zamordowanego Polaka, to [będzie] l metr wolnej
Ukrainy. Po przyniesieniu mnie do mieszkania, szybko zrobili mnie
opatrunek (…), a miałem 4 rany, po dwie na każdej nodze. Sam opatrunek
odbywał się w ten sposób, że zostało podarte stare prześcieradło, czym
owinięto rany i wynieśli mnie z domu na ogród w takie zarośla, gdzie
leżałem całą noc. Najstarszy mój brat, który skrył się u tych samych
sąsiadów w stodole, wiedział o tym, że mama została zamordowana, a ja
jestem ranny, pomimo tego nie nawiązywał kontaktu ze mną, ponieważ
obawiał się, że mógłbym po prostu narobić krzyku, domagając się, żeby
mnie zabrał gdzieś ze sobą, i pod osłoną nocy uciekł do miejscowości
Netreba [gm. Netreba, pow. Zbaraż, woj. tarnopolskie], oddalonej około 4
km od Kołodna Siedliska. Była to miejscowość, w której zamieszkiwali
sami Polacy i leżała już na tzw. Galicji, natomiast Kołodno należało do
Wołynia.
Następnego dnia sąsiedzi przenieśli mnie
do swego mieszkania, gdzie położyli mnie w pomieszczeniu, które nie
było uczęszczane. (…) Byłem zamknięty na klucz, ale z łóżka, na którym
leżałem widziałem przez okno drogę, przez którą przechodziłem, na której
upadłem i nasz dom, w którym leżała zamordowana moja mama, ja natomiast
byłem tak słaby, że we własnych siłach nie mogłem siedzieć na łóżku. Po
południu tego dnia zaczęto wozić pomordowanych wozami konnymi do
wspólnej mogiły wykopanej przez Ukraińców (…), widziałem, jak wynosili
ciało mojej mamy owinięte w prześcieradło i wrzucone na wóz, gdzie
leżały już jakieś ciała nieboszczyków. Nadmienię (…), że w tej mogile
pogrzebano około 93 [osób] (…).
Mój brat, któren przebywał już w
Netrebie, zwrócił się z prośbą do dobrze znajomego Ukraińca, a
mieszkającego bardzo blisko na małym osiedlu koło Netreby – Hłynczukach
[gm. Kołodno], ażeby on poszedł do Kołodna i spowodował moje wywiezienie
z Kołodna do Netreby. I tak się stało. Ten Ukrainiec, któren miał na
imię Jarsem przyszedł i oświadczył, że on przyszedł na prośbę mego brata
Antoniego, żeby mnie zawieźć w umówione miejsce koło Netreby, gdzie na
mój przyjazd będzie czekał brat. I ten gospodarz, gdzie leżałem, wyraził
zgodę, że da swego konia i wóz, i że pojedzie też jego syn, żeby
przywieźć wóz i konia z powrotem. Ale żeby mnie wieźć oficjalnie nie
było mowy, ponieważ było wiadomo że wokół wioski kryją się grupy
bandytów, którzy czatują na Polaków uciekających z innych wiosek do
Netreby. Wobec tego postanowili nałożyć siana na wóz, na które położyli
mnie i tak samo mnie przykryli sianem i tak wywieźli mnie z Kołodna do
Netreby. A później dnia następnego zawieziono mnie do szpitala do
Zbaraża, gdzie szpital znajdował się na zamku. Leczyłem się tam 3
miesiące na koszt pomocy społecznej Czerwonego Krzyża. Dyrektorem tego
szpitala był wówczas lekarz Zahorański (Ukrainiec). Po wyjściu ze
szpitala jeszcze dwa razy byłem w podobnych napadach, już wówczas nie w
Kołodnie, ale na tzw. wygnaniu w okolicach Zbaraża w Galicji.
Komentarze
Prześlij komentarz