Przejdź do głównej zawartości

...trudno zrozumieć, a jeszcze trudniej przeżyć...

Duża gmina wieś Jarosławicze, położona przy starym, bitym trakcie, łą­czącym miasto Łuck z Dubnem, 16 km od Łucka i 20 km od Dubna, należa­ła do pow. dubieńskiego. Była to wieś ukraińska z urzędem gminnym i sta­rą drewnianą bardzo ładną cerkiewką. Wśród Ukraińców mieszkało tu również z dziada pradziada kilka rodzin polskich. W Jarosławiczach był ongiś duży majątek ziemski rodziny Teleżyńskich. Właściciel majątku za udział w Powstaniu Styczniowym został ze­słany na Syberię, a majątek skonfiskowano. Car Aleksander II podarował go generałowi Kołmakowowi, który będąc bezdzietny, przekazał go następnie trzem swoim bratankom. Zarządzali oni nim częściowo aż do II wojny. Nie­wielką resztówkę w okresie międzywojennym odzyskała rodzina Teleżyńskich. Opisuję to dlatego, gdyż z tym wiążą się losy starych rodzin polskich, które osiadły tu, przy majątku, z dawien dawna i przetrwały do dnia 22 maja 1943 roku. Duża część Polaków została zrusyfikowana, o czym świadczyły ich na­zwiska: Cichoccy, Żerdziccy, Wiktorowicze i wiele innych. Po I Wojnie Światowej duża część majątku została rozszabrowana, część ziemi rozkupili miejscowi chłopi, powiększając w ten sposób swe gospodarstwa. Na obrze­żach wsi powstały trzy nieduże kolonie osadników wojskowych, którym na­dano ziemię za ich udział w wyzwalaniu tych terenów Polski, Były to: kol. Rudecka (5 gospodarstw), kol. Trzy Kopce (5 gospodarstw), kol. Czekno (8 gospodarstw). W obrębie Jarosławicz była też kol. Wygoda zamieszkała przez 5 rodzin polskich, osiadłych tu pod koniec dziewiętnastego wieku. Z Jarosławiczami sąsiadowała też kol. niemiecka Rudecka oraz duża wieś czeska Krupa Granica i czeska wieś Malowana oraz Czekno i Podliśce. Społeczność polską w Jarosławiczach stanowili też urzędnicy gminni, nauczyciele i policjanci, mieszkający tu wraz z rodzinami. Jak już zaznaczy­łem, w Jarosławiczach była cerkiew, kościół zaś parafialny katolicki mieścił się w odległych o 4 km Jałowiczach. Parafia Jałowicze była bardzo rozległa, kościółek wraz z zabudowaniami podklasztomymi Dominikanów był nieduży i dość ubogi, usytuowany na wysokiej skarpie i opasany z jednej strony rzeczką z drugiej zaś rozległymi łąkami. Tu, w tym kościółku, zostałem ochrzczony w dniu 26 grudnia 1921 roku, tu też, jak sięgam pamięcią koncentrowało się życie katolickie i narodowe ludności polskiej, zamieszkałej w obrębie tej parafii. To była ostoja naszej wiary, naszych tradycji i naszej jedności narodowej, szczególnie w okresie okupacji, najpierw sowieckiej, a później niemieckiej. Ostatnim proboszczem parafii Jałowicze był staruszek ksiądz Szuman, nadzwyczajny kapłan z powołania, wspaniały orędownik wiary i wielki patrio­ta. Swoimi pięknymi kazaniami, swoją wyjątkową serdecznością podtrzymywał wszystkich wiernych na duchu i dodawał nam i otuchy, i mocy do walki o polskość tej ziemi. Pamiętam jak w dniu wybuchu wojny, 1 września 1939 roku, w kościele zgromadziła się tak liczna rzesza wiernych, że ludzie nie mogli się zmieścić w środku małej naszej świątyni i zapełnili obszerny dziedziniec, a modły płynęły do Boga, przeplatane rzewnym płaczem. Tak też było w następne niedziele września, października, listopada i grudnia 1939 roku, bo na tereny nasze napłynęły całe rzesze uchodźców z Polski zachodniej i centralnej, chroniących się przed barbarzyńskim niemieckim najeźdźcą. Szczególnie utkwiła mi w pamięci pierwsza niedziela po wkro­czeniu jeszcze gorszych najeźdźców, a mianowicie wojsk sowieckich. Zgromadzeni bardzo licznie wokół ołtarza wierni płakali głośno wraz z księ­dzem Szumanem, odprawiającym Mszę Świętą. Przeczuwaliśmy wszyscy wówczas, jak się później okazało proroczo, naszą wielką gehennę, która się rozpoczynała w tym czasie. Przeczucia nasze dały o sobie znać bardzo szybko, gdy całą administrację opanowało wszechwładne NKWD. Wywózki na Sybir Najpierw zaczęły się pojedyncze szykany, aresztowania i zaginięcia ludzi bez wieści, szczególnie Polaków. Bardzo dużą pomoc i wielką gorliwość w różnego rodzaju denuncjacjach okazywali tym panom z NKWD Żydzi. W Jarosławiczach główny nacisk szedł w kierunku walki z tak zwanymi ku­łakami. Najpierw okładano ich wielkimi podatkami, dostawami obowiązko­wymi, a kiedy nie mieli już z czego dawać i czym płacić, zamykano w wię­zieniu jako kontrrewolucjonistów i ślad po nich ginął. Gospodarstwa zabie­rano do kołchozu, a rodziny wywożono w głąb nieludzkiej ziemi. Ofiarami tego systemu padli jako pierwsi p. Biernacki i p. Grabowski. Najbardziej tragicznym wydarzeniem w tym czasie była masowa depor­tacja wszystkich osadników wojskowych, gajowych i leśniczych w dniu 10 lutego 1940 roku. Była to perfidna i okrutna sowiecka metoda zagłady ludzi niewinnych, bez żadnego wyroku, jedynie dlatego, że byli Polakami. Noc 10 lutego była bardzo mroźna (-30°); o północy do każdego gospodarstwa osadnika podjeżdżały sanie z dwoma enkawudzistami na koniach, jak dzikie wilki. W sposób bardzo brutalny budzili ze snu wszystkich domowników i dawali im pół godziny czasu na ubranie się i załadowanie do sań. Ponie­waż był to pierwszy tego rodzaju wypadek, ludzie byli zaskoczeni, tracili z rozpaczy głowy, bardzo często matki nie zdążyły ubrać dzieci i w bieliźnie, wraz z pierzynami, ładowały płaczące niemowlęta do sań. Nawet ci Ukraiń­cy, którzy jako furmani wzięci zostali na podwody i oglądali ten horror na własne oczy, opowiadali później o tym ze zgrozą. Dla przykładu przytoczę tu szczególnie barbarzyńskie traktowanie deportowanych. W kolonii osadniczej Rudecka miał gospodarstwo p. Dobrostański, który odziedziczył je po swoim starszym bracie oficerze legionowym. Dobrostań­ski był starym kawalerem, a w prowadzeniu 25 hektarowego gospodarstwa pomagał mu jego przyjaciel Gucio, który z osadą poza tym nie miał nic wspólnego. W roku 1938 zamieszkali też u Dobrostańskiego jego rodzice – ojciec leśniczy z zawodu i matka profesorka gimnazjum, oboje na emerytu­rze, w podeszłym wieku. Kiedy podjechali do nich 10 lutego, zabrali wszyst­kich. Oboje staruszków nie dojechało na Syberię, zmarli w drodze. W dro­dze też zmarło kilkoro dzieci, które nie dojechały nawet do stacji załadun­kowej Jeziorany, położonej na linii Dubno – Zdołbunów. Dalszą tragedię tych Judzi trudno sobie wyobrazić, a cóż dopiero przeżyć. W następnej wywózce, w kwietniu 1940 roku, z Jarosławtcz deportowa­no do Kazachstanu trzy osoby : żonę komendanta policji p. Faradową z siedmioletnią córeczką i jednego Ukraińca. Było to dla wszystkich miesz­kańców dużym zaskoczeniem, ponieważ uchodził on za aktywnego działa­cza komunistycznego. Dnia 1-go maja 1941 roku dokonano też w Jarosławieżach zamachu na dyrektora szkoły Rosjanina Alimuczkina. Z zamachu tego wyszedł on cało, ale w październiku, już za Niemców, zastrzelili go ukraińscy nacjonaliści i wrzucili do studni w jednej z zagród po osadniku w kolonii Rudecka. Żona jego schroniła się z dwojgiem małych dzieci w Łucku. Zbrodnie band UPA Tak rozpoczęła się okupacja niemiecka, a z nią coraz częstsze morders­twa band ukraińskich na Polakach. Tragiczne wieści docierały do nas bez przerwy, wzbudzając strach i grozę. Kilkakrotnie w okresie jesieni 1941 roku oraz w styczniu i lutym 1942 r. dobijano się do naszego domostwa, ale my udawaliśmy, że nas nie ma w mieszkaniu. Po ostatnim dość długim sztur­mie, w noc popielcową, postanowiliśmy, że nie możemy nadal nocować w domu. Mama z młodszym rodzeństwem w wielkiej tajemnicy chodziła na noc do sąsiada przez miedzę, Rosjanina p. Kunca, my zaś, to jest ojciec, ja i młodszy brat urządziliśmy sobie kryjówkę nad stajnią z której tunelem w stogu słomy, a dalej podziemnym wykopem mogliśmy wyjść do ogrodu i w pole. Tunel ten W dniu 12 maja 1942 roku uratował nas od śmierci, bo przed północą zajechały na nasze podwórko duże furmanki, wyładowane bandziorami. Otoczyli szybko dom i zaczęli gwałtownie dobijać się do środ­ka. Ojciec jeszcze nie spał, więc obudził nas szybko i przez otwór w dachu naszej Kryjówki oglądaliśmy jeszcze przez chwilę jak rąbali drzwi do domu i wybijali okno. Wśród napastników poznaliśmy syna sąsiada, Władka Śarakina, z którym mój starszy brat Zygmunt chodził do szkoły. Stosunki na­sze ze wszystkimi mieszkańcami wsi były bardzo dobre, a z najbliższym są­siadem Sarakinem wręcz przyjacielskie. Sarakm stale zapewniał mego ojca „Józiu, bądź spokojny o siebie i swoją rodzinę, wam włos z głowy nie spad­nie”. A tak niewiele brakowało, żeby syn jego Władek odrąbał nam głowy. Cudem udało się nam ujść z życiem. Tak jak staliśmy, uciekliśmy z piękne­go gospodarstwa, które było dorobkiem kilku pokoleń. Najpierw schroniiiśmy się w odległej o 18 km wsi Dorohostaje Czeskie, a następnie w dniu 23 maja w miasteczku Młynów. W dniu tym bowiem przyjechał do nas znajomy Czech ze wsi Krupa Granica, przysłany przez mego stryja Jankowskiego Mikołaja z tragiczną wieścią Ze w Jarosławiczach Ukraińcy dokonali straszliwej rzezi. Dnia 22 maja, w biały dzień, z samego rana, grupa uzbrojonych bandziorów spod znaku UPA rozpoczęła okrutną krwawą rozprawę z Polakami zamieszkałymi w Jarosławiczach. Rozpoczęli od gospodarstwa mego stryja Jankowskiego Mikołaja, który mieszkał na końcu wsi, przy drodze prowadzącej do Czekna. Przyjechało ich około dziesięciu na dwóch furmankach, wjechali na podwórko, wpadli do mieszkania i zaczęli okrutnie bić domowników. W domu była stryjenka, cór­ka Zosia lat 20 i syn Antoni lat 18. Stryja nie było w tym czasie w obejściu, bo był akurat u sąsiada Ukraińca, z którym żył w wielkiej zgodzie. W pew­nym momencie stryj usłyszał okropny krzyk i zobaczył jak z domu wybiega stryjenka, a za nią pada strzał, następnie wybiegli Zosia i Tosiek, którzy również zostali zastrzeleni. Stryj w szoku zwrócił się do tego sąsiada z zapy­taniem, co to się dzieje, a on chwycił go za rękę i zaczął krzyczeć „chłopci siuda”, na szczęście nie usłyszeli. Stryj się wyrwał z rąk „dobrego sąsiada” i co sił w nogach uciekł w pole i schronił się w pobliskim lesie. Kiedy trochę ochłonął, lasami i polami przeszedł do odległej o 5 km wsi czeskiej Krupa Granica. Tam przenocował, a następnego dnia przysłał do nas znajomego Czecha, żeby nas zawiadomił o tym, co się stało i że banda wie, gdzie my jesteśmy, i że nas tam wykończą. Sam zaś schronił się w Łucku. Ciała pomordowanych stryjenki, Zosi i Tośka upowskie zbiry wrzucili do studni. Po krwawym rozprawieniu się z rodziną stryja bandyci pojechali do po­łożonej bliżej wsi zagrody Żukowskiego Feliksa. Okrążyli dom, wpadli do mieszkania, gdzie zastali Feliksa, jego żonę i córkę Anię lat 16. Żukowski, potężny mężczyzna, stanął w obronie żony i córki, bronił się dzielnie, lecz nie mógł sprostać okrutnym bandytom. Wszyscy troje zostali zarąbani sie­kierą a ciała ich wywleczono z domu i wrzucono na furmankę. Ten okropny widok oglądał ze stodoły ich syn Staszek lat 19, po czym uciekł w pole i po­leciał w szalonym obłąkaniu polnymi drogami 4 km do szosy Łuck-Dubno. Tam wzięli go do samochodu żołnierze niemieccy i zawieźli do Dubna, gdzie mieszkał brat ojca Bolesław, który był podoficerem zawodowym w 43 pp. Banda z trzema okrutnie porąbanymi ciałami Żukowskich podjechała do leżącego już w środku wsi gospodarstwa Kwiatkowskich. Rodzina Kwiat­kowskich składała się z dwojga staruszków, syna Józefa (inwalidy) i córki z mężem i czteroletnią córeczką. Szybko okrążyli całe obejście, wywlekli wszystkich na podwórko, powijali im ręce do tyłu i władowali na furmanki. Kulawego Józia przywierali sznurem do wozu i pojechali polną drogą poza wsią prowadzącą do traktu, wiodącego z Jarosławicz do Targowicy. Józek w strasznych męczarniach biegł dopóki mógł za wozem, w końcu padł i tak go wlekli drogą dalej, aż do lasu położonego na końcu wsi, w pobliżu traktu targowickiego. Tu na skraju lasu przygotowany był dół i miejsce kaźni. Szybko rozprawili się z przywiezioną rodziną Kwiatkowskich, rąbiąc ich sie­kierami i wrzucając do wykopanego dołu. Następnie przyjechali do do położonego w centrum wsi młyna wodnego, który dzierżawiła rodzina Jachemków, składająca się z pięciu osób. Kiedy podjechali pod mały domek, stojący w pobliżu młyna nad rzeczką zastali w nim tylko Stasię Jachemkową lat 18, śliczną miłą dziewczynę. Jak dzikie bestie rzucili się na nią i zaczęli ją po kolei gwałcić. Na koniec, na wpół ży­wą wywlekli na podwórko, przywiązali sznurem za nogi do belki i głową w dół zanurzyli do wody w studni. Później powrócili do młyna, w którym mełł chłopom zboże starszy brat Stasi, Stefan lat 21. W młynie też przebywał w tym czasie kolega Stefana Kazik Żukowski i kilku starszych Ukraińców. Bandyci rzucili się na Stefana i Kazika, wywijała się walka, bo byli to chłopcy bardzo silni, lecz nie zdołali się obronić przed rozwścieczoną i żąd­ną krwi zgrają. Na wpół żywych skrępowali sznurami i usiłowali żywcem wkręcić w tryby młyńskiego koła, lecz to im się nie udało, więc dobili ich siekierą. Załadowali ich ciała na furmankę, wyciągnęli ze studni zwłoki Stasi, też wrzucili na wóz i odjechali. Po drodze w pobliżu cerkwi mieszkało dwoje staruszków o nazwisku Suk. Załadowali ich na furmankę i pojechali na miejsce kaźni. Po zamordowaniu staruszków i wrzuceniu wszystkich ciał do dołu, pojechali za rzekę do gospodarstwa Przewłockich.
Tu zastali całą rodzinę w komplecie, a mianowicie p. Przewłocką sta­ruszkę lat 70, jej córkę Jadzię lat 30 oraz syna z żoną i córką Lucią lat 18. Był tam również p. Dobrowolski, który mieszkał z żoną i dwojgiem dzieci w pobliżu. Dobrowolski był przez kilka lat urzędnikiem w gminie Jarosławicze. Wszystkim sześciu osobom skrępowali ręce do tyłu i powieźli do lasu na miejsce zbrodni. Kiedy tam zajechali, zaczęli potworną orgię z Jadzią i Lucią gwałcąc je zbiorowo na oczach wszystkich. Ten moment rozpasania banderowców wykorzystał p. Dobrowolski, skoczył niepostrzeżenie pomię­dzy drzewa i co sił w nogach zaczął uciekać w stronę domu odległego o 2 km od tego miejsca. Kiedy wbiegł na polną drogę, spotkał na niej staruszka Ukraińca, który ze łzami w oczach rozwiązał mu ręce i przeżegnawszy go powiedział „uciekaj bracie jak najdalej, gdzie oczy poniosą bo tu dzieją się rzeczy bardzo straszne’. Dobrowolski co sił w nogach dobiegł do domu, zła­pał żonę i dzieci, zawiadomił jeszcze mieszkającą tam również p. Kamińską z dwojgiem dzieci i tak jak stali, cała siódemka, pobiegli polami, miedzami do odległej o 3 km szosy Dubieńskiej. Tam wzięli ich Niemcy na samochód i zawieźli p. Kamińską z dziećmi do Młynowa, a Dobrowolskich do Dubna. Dobrowolscy zgłosili się zaraz całą rodziną na wyjazd do Niemiec. Gdy za kilka dni pojechałem do Młynowa, żeby się spotkać z Dobrowolskim, już ich w Dubnie nie było. O tej okropnej przygodzie opowiadała mi szczegółowo p. Kamińska. Ze zbrodni w dniu 22 maja wyszła też z życiem p. Jachemkowa z dwoj­giem małych dzieci, ponieważ w tym dniu od rana była w czeskiej wsi Krupa Granica. Tam doszła do niej wiadomość o okrutnym morderstwie córki Stasi i syna Stefana oraz innych Polaków ze wsi. Do Jarosławicz już nie wróciła, a Czesi odwieźli ją do Łucka. Jachemkowa z córką wyjechała po wojnie do Detroit, a syn mieszka w Olsztynie. Tak więc dzień 22 maja 1943 roku zapisał się w dziejach rodzin polskich w Jarosławiczach bardzo tragicznie i okrutnie. Zginęło łącznie z rodziny Jankowskich 3 osoby, Żukowskich 6 osób, Kwiatkowskich 6 osób, Jachemków 2 osoby, Suk 2 osoby, Przewłockich 5 osób. Dwadzieścia cztery osoby zamordowano w okrutny sposób, w biały dzień, w imię walki UPA o „samostijną Ukrainę”. Do opisania tego ludobójstwa przystępowałem dużo razy, ale uwierzcie mi, nie mogłem. Było to ponad moje siły. Teraz, kiedy już jestem w pode­szłym wieku, postanowiłem, że muszę zostawić jakiś ślad z tamtych krwa­wych dni jakie miały miejsce w mojej rodzinnej wsi. Ten koszmar, mimo że upłynęło od tego czasu ponad pół wieku, męczy mnie stale we snach. Od­pycham od siebie, jak mogę, myśli o tej wielkiej tragedii, ale one wracają coraz natarczywiej, tak mocno utkwiły mi w pamięci. Współczuję bardzo wszystkim Wołyniakom, którzy musieli i muszą dalej żyć z tak potwornym obciążeniem. Kto tego nie przeżył, ten nie zrozumie, bo to naprawdę trudno zrozumieć, a jeszcze trudniej przeżyć.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

...bo to znamienity Kryłowiak był.../tekst autorski/

Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost

... bo miłość nie umiera...

Miłość, kolejny miesiąc bez Ciebie... Nie pytaj mnie, jak przetrwałem cały ten czas bez Twojego spojrzenia, ciepła Twoich uścisków, radości Twojego śmiechu... Nie wiem... Trzymam się najlepiej, jak potrafię... Ale wiedz, że moja miłość i uczucie do Ciebie nie obawiają się upływu czasu i pozostają niezmienione. W wieczności mojego serca nadal zachowuję wszystko, co najlepsze w naszym życiu: miłość,tęsknotę, uczucia, doświadczenia, wspomnienia... W ten sposób będę żyć dalej, nieważne czy to tylko będą wspomnienia, ale jedno po drugim, dzień po dniu, wyobrażam sobie jak idziesz obok mnie... Jesteś w moim sercu i dopóki tam będziesz będę o Tobie pisać i mówić, że zawsze Cię Kocham! "

Upamiętnienia płk. Stanisława Basaja,,Rysia''- fotorelacja.