Wyjdzie na podwórko. Kurom sypnie. Wróci do chaty. Do pieca dorzuci. Znów na podwórko, krowę przepiąć, bo już całą trawę sobie wygryzła. Znów do chaty. Przy okazji krowie kilka słów szepnie: „Jedz sobie, na zdróweczko, żebyś dobre mleczko dawała”. I kurom: „Dziobcie sobie, na zdrowie, i znoście jajeczka”.
Wiele lat później dowiedziałam się, że mój tatko woził tym Polakom jedzenie do lasu. Że próbował ich uratować - Bóg jest wielki - westchnie pani Ola i przykryje nogi kocem. - Bóg Gospod jest wielki - zgodzi się pani Szura i da mi dyskretnie znak, żebyśmy już pani Oli nie przeszkadzali; że pora wracać do niej. (***) Pobielona chata odcina się od zieleni wszechobecnej w wołyńskiej wsi Sokół. Kury są nieswoje - rano nad podwórkiem wisiały dwa jastrzębie. Najchętniej wlazłyby do chałupy, ale tu na kuchni warzą się jajka, a w blaszanych kubkach pieni mleko. Dwie izdebki; doklejona do nich mała kuchnia; podłoga z polepy. Dla kur zdecydowanie nie ma tu miejsca. - Sio, sio! - wygania je Szura. - A pan niech siada. Boże, jak ja się stęskniłam za Polakami! Waszego radia słucham codziennie. Radia Maryja. Modlę się z nimi. Wieczorem mówię Różaniec, a w dzień Koronkę do Miłosierdzia Bożego. U nas w prawosławiu nie ma takiej koronki i pytałam się batiuszki w mojej cerkwi w Połapach, co on na to. A on też z Polakami miał dużo do czynienia i mówi: „Jeśli Polacy się tak modlą, to i wy możecie. To naród bardzo pobożny”. Nawet zegarek mam na wasz czas ustawiony - godzinę do tyłu. Zdarza się, że się zapomnę. Umówięsię z kimś, że mnie na targ zawiezie do Lubomla albo że grzyby ode mnie kupi. I przychodzę godzinę za wcześnie, bo według polskiego czasu.
Zegarek i radio to jedyne nowoczesne sprzęty w tym domu. Pani Wasiejko się nie przelewa, to widać od razu. Bieda u niej większa niż u większości sąsiadów na niebogatym przecież Wołyniu. Żeby utrzymać się z pokołchozowej emerytury, większość potrzebnych rzeczy - opał, zioła, grzyby - przynosi sobie z lasu. Emerytury ma na nasze niecałe 150 złotych, a i tak da radę tym obdzielić wnuki i tych sąsiadów, których uważa za bardziej potrzebujących od siebie. Pierwsza izba grzeje się od pieca, dlatego tu stoi łóżko. Pani Szura śpi przytulona do ciepłej ściany. Z lusterka, które na niej wisi, spoglądają na nią dzieci i wnuki. Spogląda syn, który wziął sobie żonę w miejscowości Koszów, 100 kilometrów od Sokoła, i który miał wypadek na budowie w Kijowie, przez co teraz utyka na jedną nogę; bywa, że pracy przez to nie może znaleźć. Spogląda córka. W tym samym Koszowie znalazła męża, który jest asfaltokładczikiem, czyli jeździ z brygadą po gminie Torczyn i gdzie tylko jest jakaś dziura w asfalcie, to on wylewa świeży, a drugi kolega uklepuje go walcem. Spogląda i druga córka, która handluje na targu w Lubomlu. Spogląda i trzecia, którą Szura pochowała, jeszcze jak był kołchoz. Chorowała na epilepsję. Miała atak, była sama w domu. Jak wrócili, już było za późno, żeby jej pomóc. Tyle pierwsza izba. W drugiej piętrzą się aż po sufit słoiki z marynowanymi grzybami i pomidorami. Jest kolejne lustro, szafa, a do tego dwa krzesła i żelazne łóżko. - Ojciec zawsze mi powtarzał: Polacy to nasi bracia - mówi pani Szura. - Ostrówki i Wola Ostrowiecka były po sąsiedzku z naszą wsią. Tatko tam na zabawy chodził, przyjaźnił się z ludźmi. Więc i ja tak już mam w głowie, że my i Polacy to jedno. Jak byłam małą dziewczynką, mieszkaliśmy w obwodzie chersońskim, niedaleko Morza Czarnego. Rodzice wyjechali, bo tam było łatwiej znaleźć pracę. Mój tata Kalennyk Łukaszuk był wozakiem w kołchozie. Woził tam melony, arbuzy, winogrona i inne owoce, jakich u nas, na Wołyniu, nie ma. Ale jak trochę podrosłam, rodzice zdecydowali, żeby wrócić tutaj. Przyjechaliśmy, tatko pobudował chatę. Zatrudnili się też w kołchozie - o, tam widać jeszcze wielki, walący się budynek. To była nasza kołchozowa obora. Tata znów był wozakiem, tylko zamiast melonów i arbuzów woził zboże, kartofle, buraki i dynię. A mama była dojarką. Dobre mieliśmy życie. Spokojne. Choć czasem tata przychodził z pracy i mówił, że znowu ktoś wyciągnął ludzką kość. No ale co mieliśmy zrobić? Wyciągnął to wyciągnął. Trzeba żyć dalej. Historycy mówią, że w 1943 roku niektórzy ludzie z Sokoła poszli na Wolę i Ostrówki. I że wieczorem upowcy zrobili pod wsią wielką ucztę. Jest kilka relacji świadków, którzy widzieli to wydarzenie na własne oczy. Według nich: Lał się bimber, zabijano krowy i świnie, grała harmonia, jakaś kobieta jeździła na białym koniu. Ucztowano do rana. Ale gdy jedni ucztowali, drudzy stawali na głowie, by pomóc. Dwie Polki z Woli Ostrowieckiej znalazły chwilowe schronienie w rodzinie ukraińskiej, gdzie je nakarmiono i poradzono, by uciekały do Jagodzina; Rodzina Ukraińców Kuśniczów ocaliła dwie córki Jana i Marianny Pogorzelców, zamordowanych w Woli Ostrowieckiej, i przewiozła do Lubomla, gdzie przekazała dziewczynki polskim kolejarzom; - Sołtys Sokoła uratował i wywiózł do Lubomla Polkę z dwojgiem dzieci w wieku 3 lat i pół roku, zamężną za Ukraińcem z Sokoła Aloszą Basiukiem - rozpoznanym przez wielu świadków uczestnikiem rzezi, który chciał swą rodzinę wymordować (...); - Ocalał też mały chłopiec z Woli Ostrowieckiej, Czesław Lubczyński, którego wzięli na wychowanie miejscowi Ukraińcy (...) jego ojciec, Jan Lubczyński, gdy dowiedział się o losie syna, po zakończeniu wojny pojechał za Bug i zabrał chłopca do Polski”. Również ojciec pani Szury Kalennyk ratował w tę noc czyjeś życie. Opowiem i o tym. W Ostrówkach banderowcy, podobnie jak w Woli Ostrowieckiej, zebrali kobiety, dzieci i starców oddzielnie. Chcieli ich spalić w kościele, ale niedaleko wsi pojawił się oddział Niemców, którzy zaczęli do banderowców strzelać. Niemcy nie zbliżyli się do wsi, ale banderowcy bali się, że wrócą. Zabrali więc całą tę grupę z kościoła i zaczęli prowadzić na pole, w stronę wsi Sokół. Tam kazali im się położyć na ziemi i zabijali ich w pośpiechu, strzałami w głowę. Miejscowi Ukraińcy nazywają dziś to miejsce Trupim Polem. Może trochę nieładnie, ale się przyjęło, bo tych kobiet i dzieci bardzo długo nie miał kto pogrzebać. Leżeli tak prawie dwa tygodnie, na skwarze. Starzy ludzie wspominają, że takich ilości kruków jak wtedy przy ciałach nie widzieli nigdy w życiu. Po kilku dniach lisy zaczęły je rozwlekać po okolicy. Miejscowi to pamiętają. I zapach pamiętają. Nie, nie zapach. Smród. Potworny. Trupi odór. Nie do wytrzymania. Stąd nazwa. A po dwóch tygodniach wrócili striłcy z UPA i zmusili mieszkańców Sokoła, żeby to oni pogrzebali kobiety i dzieci z Ostrówek. Więc każdy zasłonił twarz czym tylko mógł i pojechali. Była wśród nich matka Wołodymyra Szafrana, który do dziś mieszka w Sokole i do dziś pamięta i te kruki, i lisy, i ten odór. Wykopali dół i ściągali zabitych do tego dołu zabranymi z gospodarstw bosakami. Kobiety wzdłuż, a dzieci po bokach, żeby jak najlepiej wypełnić wykopany dół. Kobietom, gdy je ciągnęli bosakami, odrywały się warkocze od głów. Warkoczy już nie zbierali, zostawili na polu. Zostawili tam również te bosaki, bo nawet one przeszły trupim odorem. Zakopali ciała. Przykryli ziemią. I tak zaczęli mówić na to miejsce Trupie Pole. Potem nastał Związek Radziecki. Ziemia po polskich wsiach przeszła na własność kołchozu. Kołchoz w tym miejscu siał, orał, zbierał, puszczał traktory i inne maszyny. Nieraz ludzie przy robocie znajdowali kość, rzucali na bok i orali dalej. Ale po domach mówili, że po kościach chodzą, na kościach orzą. Więc ci z kołchozu w latach siedemdziesiątych postanowili zasadzić tu las. Sosny rosną tu równo, co półtora metra. Pani Szura siada na jednym z krzeseł w drugim pokoju i na chwilę przenosi się pamięcią w swoje zielone dzieciństwo. - Jak już wróciliśmy z obwodu chersońskiego, któregoś dnia tatuś wziął mnie furmanką do lasu - mówi. - Znalazł trzy sosny, wziął nóż i wyciął w każdej mały krzyżyk. Powiedział tak: „Niedawno były tu straszne czasy, ludzie mordowali jedni drugich. Jednej rodzinie udało się uciec. Znałem ich jeszcze sprzed wojny, mieszkali niedaleko naszej chaty, na chutorze. Ukrywali się w tym lesie, mąż z żoną i z córeczką. Niestety, ktoś się o nich dowiedział i któregoś dnia, jak przyjechałem, leżeli już pod tymi drzewami. Wykopałem dół i ich tu pochowałem”. Wtedy tata podniósł oczy, popatrzył na mnie i powiedział: „Kiedyś przyjadą tu Polacy i będą ich szukać. Ja tego nie doczekam, ale ty na pewno tak. Przyprowadź ich tutaj”. Miałam może sześć, może siedem lat. Ale tatuś tak o tym mówił, jakby było to dla niego bardzo ważne. Bardzo więc się starałam go nie zawieść i dokładnie to miejsce zapamiętać. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że mój tatko woził tym Polakom jedzenie do lasu. Że próbował ich uratować, ale ktoś doniósł banderowcom, że tam w lesie jest rodzina. Przyjechali i zabili. Więc tatko ich pochował. Chociaż tyle mógł dla nich zrobić po śmierci. Później banderowcy grozili mu, że jego też zabiją. Ludzie ze wsi też się krzywo patrzyli. Może dlatego wyjechali z mamą aż pod Chersoń? Innym razem, też jeszcze byłam malutka, pasłam krowy na polu. Patrzę - spod ziemi wystaje jakiś błyszczący przedmiot. Wyciągam - broszka. Ucieszyłam się, wzięłam ją do domu pokazać mamusi. A moja mama na mnie nakrzyczała. Mówi: „To należy do zmarłych. Idź i natychmiast odnieś to na miejsce!”. I później jeszcze długo mi tłumaczyła, że nie można brać takich rzeczy do domu. Że Bóg Gospod to widzi i będzie karał każdego, kto postąpi inaczej. Potem mama mi pokazywała, kto ma siekierę po Polakach, kto talerze, a kto ubranie. Mama nie chciała z takimi ludźmi rozmawiać. Mówiła tylko, że Bóg Gospod wszystko widzi i że jeszcze trzeba się będzie przed Nim tłumaczyć z tych wszystkich sprzętów. Dużo ludzi tutaj pobrało rzeczy z polskich domów. Niektórzy nawet całe chaty przenieśli - jedna, obita takim białym plastikiem, stoi pośrodku wsi. W drugiej była szkoła, teraz jedna pani tam mieszka. Jeden sąsiad do dziś świnie bije siekierą z Ostrówek. Potrafi pan sobie wyobrazić, że ktoś, kto w takiej chacie mieszka, ma szczęśliwe życie? Bo ja nie. Pamiętam, że jak wróciliśmy spod Chersonia do Sokoła, nie wszystkim się podobało, że tu jesteśmy. Nikt mi słowa nie powiedział. Ale mój tatko dobrze wiedział, kto ze wsi był w Woli i w Ostrówkach, jak płonęły. A ludzie dobrze wiedzieli, że tatko wozem jedzenie do lasu woził. Nie mówiło się o tym. Każdy wiedział swoje - i już. Do dziś się na mnie patrzą dziwnie. O, weźmy taką historię. Jeden mężczyzna sprzedaje po wioskach kartofle. Podjechał i do mnie. Pokazuje. Piękne bulwy, ogromne. Może bym i kupiła, ale nagle coś mnie tknęło. Mówię mu: - Proszę pana, na naszej ziemi takie ziemniaki nie rosną. U nas same piaski i nieużytki. Gdzie pan je zasadził? Mówi mi miejsce, chociaż wcale nie musi, bo ja dobrze wiem. Takie ziemniaki rosną tylko tam, gdzie waszych bili.
Komentarze
Prześlij komentarz