Przejdź do głównej zawartości

Zbrodnia Wołyńska -niepochowane ofiary wołają o pamięć.

Zbrodnia w Janowej Dolinie

W Janowa Dolina była nowoczesną osadą górniczą powstałą w okresie międzywojennym przy kopalni bazaltu. Zamieszkiwało ją wtedy 2,5 tys. Polaków, wywodzących się z różnych części kraju (na zdjęciu widzimy miejscowych górników). Od początku 1943 r. do miejscowości napłynęło wielu uciekinierów z zagrożonych przez UPA rejonów Wołynia. Dlatego też w kwietniu owego feralnego roku, zamieszkiwało ją już ok. 3 tys. osób.

W osadzie, w obwarowanych budynkach garnizonu, stacjonował 100-osobowy oddział niemiecki. Polacy, przerażeni mnożącymi się w okolicy napadami, sądzili, że siły okupanta ochronią ich przed agresją ze strony UPA. Dlatego też, nie utworzyli tutaj żadnych struktur samoobrony, jak czyniono w wielu innych skupiskach polskich na Wołyniu. Ich rachuby zawiodły.

Atak na Janową Dolinę przeprowadziły sotnie "Jaremy" i "Szauli". Akcją dowodził osobiście major Iwan Łytwynczuk ps. ''Dubowyj'', uważany za jednego z inicjatorów rzezi wołyńskiej (obok Dmytra Klaczkiwskiego i Wasyla Iwachiwa).
 Relacja Janiny Pietrasiewicz-Chudy. mieszkanki Janowej Doliny, której udało się ujść z życiem z masakry:

Nocą z 21 na 22 kwietnia 1943r. (z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek) o północy ze wszystkich lasów okalających osiedle wyszli Ukraińcy.

Uprzednio przerwali łączność telefoniczną z siedzibą powiatu w Kostopolu, wysadzili w powietrze tory kolejowe, mosty, a droga dojazdowa była nie do pokonania, bo leżały na niej pościnane drzewa. Otoczyli osiedle, oblewali każdy budynek naftą lub benzyną, podpalając go smolnym łuczywem od strony wejścia.

Oknami wrzucali granaty i strzelali do uciekających nieraz już bardzo poparzonych ludzi. Strzelali, zabijali siekierami, widłami lub nożami. Napastników było bardzo dużo.

My mieszkańcy ulicy K, najdalej położonej od centrum osiedla, tej nocy nie nocowaliśmy w swoich domach. Część mieszkańców spała w centrum u rodziny, znajomych. My tj. mój ojciec i ja nocowaliśmy w kotłowni w Bloku. Mój ojciec znał język niemiecki i budował palisadę wokół Bloku. Dlatego pozwolono nam i paru innym rodzinom nocować w tej kotłowni.

Moja matka rano 21 kwietnia wyjechała do rodziny do Równego odwieźć na "przechowanie" moją małą siostrzyczkę i miała wrócić następnego dnia. W nocy jednak obudziły nas huki strzałów i straszne krzyki.

Ukraińcy próbowali podpalić - i zdobyć również blok - siedzibę Niemców i główny punkt obrony. W pewnej chwili usłyszałam "Iwan chody siuda ja uże tut". Trudno ten wrzask zapomnieć.

Jednemu Ukraińcowi udało się najprawdopodobniej "przeskoczyć" palisadę. Atak został odparty, ludność cywilna przebywająca na terenie Bloku otrzymała od Niemców broń. Spoza obwarowanego drewnianymi palisadami obszaru, otworzyła zmasowany ogień z broni maszynowej, strzelając do wszystkiego, co się ruszało.

Ludzie uciekali z płonących domów w kierunku Bloku (gdzie uważali, że znajdą ochronę) i ginęli od kul niemieckich, a może też kul rodaków. Ci, którym nie udało się opuścić domów w przerażeniu, chowali się w piwnicach, mając nadzieję, że ogień nie przedostanie się do podmurówek.

Z tych ludzi nikt nie ocalał. Żar i dym był tak wielki, że udusili się, zostali spaleni na węgiel lub po prostu upieczeni. Stan oblężenia i masakry trwał aż do świtu.

Nadjechały posiłki niemieckie z Kostopola - drogą, z której trzeba było najpierw usunąć leżące na niej pościnane drzewa.

Rano ruszyły patrole niemieckie na rozpoznanie terenu, złapano kilku ukraińskich bandytów, którzy furami przyjechali po "dobra" Lachów. Mój ojciec jako, że znał język niemiecki, jak również ukraiński (prowadząc budowle, zatrudniał Ukraińców, był nawet przez nich lubiany, bywał na ślubach, chrzcinach swoich pracowników) był tłumaczem, ja trzymałam się jego spodni i te największe tragedie widziałam.

Pamiętam małe dzieci nadziane na pale na Alei Spacerowej. Całe rodziny z nożami w plecach leżące w krzakach, spalone moje koleżanki. Opisem ogromu tej tragedii jest fragment wiersza nieznanego mi autora.

"Oczy wykuwano, piersi obcinano
i głową na dół na drzewach wieszano
Bulbowcy swe plany spełnili
Nas z naszych domów wypędzili".

Gdy ucichły strzały w pierwszej kolejności zajęto się rannymi, których umieszczono w Bloku. Widok był przerażający: jedni czarni, poparzeni, inni pokaleczeni, cali zbryzgani krwią, leżeli jeden przy drugim na gołej podłodze, jęcząc z bólu, błagając
o pomoc lub łyk wody.

Pozostała przy życiu jedna pielęgniarka była bezradna wobec tylu rannych, braku leków, chociażby tych, które uśmierzają ból. Pomoc ograniczała się do podawania wody.

Nie wiem, czy to "dobre" serce Niemców, czy może strach przed Bogiem, a może jeszcze coś zupełnie innego było powodem, że ranni tego samego dnia zostali odwiezieni samochodami wojskowymi do Kostopola.

Byłam w jednym z tych samochodów. Pamiętam, jak ukryci za drzewami bandyci strzelali do nas, mimo że samochody były oznaczone czerwonym krzyżem. Lęk dzieciństwa to tylko dwa słowa, ale do dnia dzisiejszego nie opuszczają mnie. Gdy jadę nocą samochodem, to nie wiem, kiedy z siedzenia zsuwam się na podłogę i nadsłuchuję, czy gdzieś nie słychać świstu kul.

Ci, co pozostali przy życiu, wykopali jeden bardzo długi grób, gdzie stał krzyż. Było to miejsce przeznaczone na budowę przyszłego kościoła. Pamiętam ten grób. Tę straszną "kupę" ludzkich ciał, popalonych, pomordowanych, wśród których były kobiety i dzieci. Według różnych źródeł dostępnej mi literatury, podawana jest liczba pomordowanych od 900 do 2000 ludzi.

Nie mogę pominąć historii krzyża. W 1938 roku zapadła decyzja budowy kościoła. Miejsce zostało wybrane, poświęcone i postawiono krzyż. Władze sowieckie swe rządy rozpoczęły od wydania rozkazu usunięcia stojącego krzyża. Nikt z Polaków tego rozkazu nie chciał wykonać.

Rosjanie [Ukraińcy- red.] wpadli więc na pomysł, aby ścinać drzewa wokół krzyża i któreś spadające drzewo upadnie na krzyż i "problem" zostanie rozwiązany. Drwale ścinali drzewa, ale one padały w różny sposób i żadne z nich krzyża nie uszkodziło. Ludzie mówili, że to cud. Dziś nieraz zastanawiam się nad tym, czy to umiejętności drwali, czy też może faktycznie cud.

Moja rodzina ocalała, ale moja mama tej jednej nocy zupełnie osiwiała. Janowa Dolina. Ilekroć wspomnę tę nazwę, widzę oślepiającą jasność, potworny huk, trzask ognia, słyszę krzyk i jęki palonych żywcem ludzi oraz wrzaski w języku ukraińskim. Do dnia dzisiejszego każdy Wielki Piątek poświęcam pamięci pomordowanych i mimo że minęło już tyle lat zawsze w tym dniu, same płyną mi z oczu łzy.


Ogółem w masakrze zginęło ok. 600 Polaków. Większość ofiar poniosła śmierć w podpalonych domach.

Zbrodnia w Porycku

Poryck (ukr. Pawłowka), 2-tysięczne przed wojną miasteczko, był jedną z niemal setki polskich miejscowości, które zostały zaatakowane przez upowców w tzw. „krwawą niedzielę”, 11 lipca 1943 r.

Masakra Polaków w Porycku zaczęła się około godz. 11. W kościele pw. św. Trójcy i św. Michała Archanioła (na zdjęciu) właśnie miała się zacząć msza święta. Wierni, głównie kobiety z dziećmi, zgromadzili się tłumnie w świątyni. Grupki ludzi stały jeszcze na zewnątrz, gdy pod kościół zajechały furmanki z upowcami w niemieckich mundurach. Otoczyli kościół. Tak zapamiętała następne zdarzenia Julia Gruszczyńska:

Siedziałam w ławce, niedaleko ołtarza, czekając na rozpoczęcie mszy św. razem z Józefą Chomiczewską i Walczak Walerią. Do Józefy Chomiczewskiej przyszła jej kuzynka Czaban Adamina, lat około 13, i opowiedziała to, co działo się przed kościołem (...). W kościele zrobił się szum, zamieszanie, ludzie chcieli wychodzić z kościoła. (...) W tym momencie rozległ się strzał i do kościoła weszła chwiejnym krokiem postrzelona kobieta. Wówczas nie wyszliśmy z kościoła, ale udaliśmy się na chór, a stamtąd z organistą Aleksandrem Zegarskim schowaliśmy się w wieży kościelnej, która była w tym czasie w remoncie. I tak, leżąc na deskach wśród rupieci i rusztowania, widziałam: wyszedł ksiądz (Bolesław) Szawłowski z zakrystii i stanął przed ołtarzem. Przemówił do ludzi, prosząc o spokój, stwierdzając, że smutny los nas spotkał, i zaczął się modlić. W tym momencie z zakrystii wszedł do kościoła jeden Ukrainiec i strzelił do księdza i kościelnego.

Ranny duchowny nadal modlił się i udzielał wiernym rozgrzeszenia. Po jakimś czasie znów do niego strzelono – padł na posadzkę. - Jednocześnie dwoma bocznymi drzwiami kościoła weszło dwóch Ukraińców z karabinami i każdy z nich, idąc obok rzędów ławek, zaczęli strzelać osobno do każdego człowieka. Zabijali pomału, z dokładnością, aby trafić w każdą osobę – wspominała dalej p. Gruszczyńska.

Przerażeni ludzie ukrywali się po kątach - za filarami, w podziemiach kościoła. Potem napastnicy krążyli po świątyni i dobijali rannych.

- Krzyk ludzi, płacz dzieci i kobiet był przerażający – wspominał dramatyczne chwile były ministrant Stanisław Filipowicz - Często i dziś, po 50 latach, widzę ten obraz, jak spośród leżących na posadzce kościoła powstała młoda kobieta i z płaczem powiedziała te słowa: "Zabiliście moją matkę i rodzinę, zabijcie i mnie". Natychmiast padła od kul. (...) W pewnym momencie bandyci zaczęli wnosić do kościoła słomę (drzwiami od strony ołtarza). Umieszczono w niej materiały wybuchowe (chyba pociski armatnie). (...) Gdy zapalono słomę, powstał dym, ogień i zaczęły wybuchać pociski. Ci, którzy jeszcze żyli, zaczęli dusić się od dymu”.

Po zaminowaniu świątyni upowcy odjechali. Myśleli, że skutecznie dokończą zbrodni paląc i wysadzając kościół. Jednakże ogień zgasł, a eksplozja pocisków zniszczył w niewielkim stopniu wnętrze i tylko częściowo uszkodził mury.

Tak przed sądem, po wojnie, relacjonował te wydarzenia upowiec, niejaki Ohorodniczuk vel Nikołaj Kwitkowśkyj, który był jednym ze sprawców zbrodni w Porycku:

11 lipca 1943 r. rano razem z grupą UPA liczącą około 20 ludzi wszedłem w czasie mszy św. do kościoła w m. Pawłowka (Poryck) iwanickiego rejonu, gdzie w ciągu trzydziestu minut, wraz z innymi, zabiliśmy obywateli narodowości polskiej. W czasie tej akcji zabito 300 ludzi, wśród których były dzieci, kobiety i starcy. Po zabiciu ludzi w kościele w Pawłowce, udałem się z grupą do położonej w pobliżu wsi Radowicze oraz polskich kolonii Sadowa i Jeżyn, gdzie wziąłem udział w masowej likwidacji ludności polskiej. W wymienionych koloniach zabito 180 kobiet, dzieci i starców. Wszystkie domy spalono, a mienie i bydło rozgrabiono.

Szacuje się, że w „krwawą niedzielę” w samym Porycku, w kościele i poza nim, zamordowano co najmniej 222 Polaków.Pod koniec sierpnia 1943 r. kureń UPA „Łysego” (Iwan Kłymczak) ruszył do antypolskiej ofensywy na zachodnim Wołyniu. W nocy z 29 na 30 sierpnia wymordowali Polaków we wsi Kąty (około 200 osób). Kilka godzin potem przeprowadzili masakrę w Jankowcach – zginęło co najmniej 80 osób. Jednak nie mieli zamiaru przerywać swojego krwawego maratonu.

Jeszcze tego samego upowcy przybyli do wsi Ostrówek. Otoczyli miejscowość, a następnie chodzili od chałupy do chałupy, zabierając całe rodziny do szkoły i na plac szkolny. Potem część osób – przeważnie kobiet i dzieci – kierowano również do kościoła. Bojownicy UPA zachowywali się spokojnie – zapewniali Polaków, że nic im nie grozi. Od razu likwidowali tylko tych, którzy stawiali im zawzięty opór. By uśpić czujność zgromadzonych przed szkołą ludzi, jednej z rannych Polek upowcy założyli opatrunek.

Gdy Ukraińcy zebrali wszystkich mieszkańców Ostrówek, zażądali od nich zegarków i kosztowności. Zebrawszy łup, zaczęli kolejno wyprowadzać mężczyzn. Zabijano ich w trzech różnych miejscach, nad specjalnie wykopanymi dołami. Uśmiercano uderzając w tył głowy maczugą lub obuchem siekiery.

Około południa czujki Ukraińców doniosły, że w pobliżu kręcą się Niemcy. Upowcy przyspieszyli więc proces eksterminacji. Zapędzili pozostałych przy życiu Polaków w okolicę cmentarza. Tak opisał te chwile Czesław Wasiuk:

Razem z matką byłem w ostatniej, niepełnej dziesiątce. (…) Widziałem, jak pierwsza osoba padła, do drugiej strzelał inny, a ten co zabił pierwszą szedł zabić trzecią. Ja byłem czwarty. Przyszła mi myśl udawać trupa. Zakryłem twarz i oczy rękami, żeby nie pokłuć twarzy o ściernisko i upadłem jak padali zabici. (…) Bałem się, że Ukraińcy zauważą, że żyję, i dobiją jak innych. Chwile później zemdlałem. (…) Po obudzeniu się wstałem i uciekłem.

Tego dnia w Ostrówkach, jak podaje Grzegorz Motyka, zamordowano od 476 do 520 osób. 



O godz. 8 tego samego dnia, 30 sierpnia, w pobliskiej Woli Ostrowieckiej rozpoczęła się jeszcze większa masakra Polaków. Na początku, tak jak w Ostrówkach, upowcy starali się uśpić czujność Polaków. Na plac szkolny spędzano rodziny z kolejnych domów, częstując dzieci cukierkami. Tam jeden oficerów UPA wygłosił przemówienie, w którym nawoływał do wspólnej walki z Niemcami. Potem zapędzono wszystkich zebranych do szkoły. Następnie kolejno, w grupach od pięciu do dziesięciu osób, wyprowadzano mężczyzn. Zabierano ich do stodoły, gdzie zabijano ich przy użyciu siekier, młotów i wszelkich innych dostępnych tępych narzędzi. Około południa budynek szkoły obłożono słomą, oblano benzyną i podpalono, wrzuciwszy do środka kilka granatów. W płomieniach zginęło do 150 do 200 kobiet i dzieci. Łącznie we wsi zamordowano od 572 do 620 osób.

               

Zbrodnia w Hucie Pieniackiej

Mordów polskiej ludności dopuszczali się nie tylko upowcy, ale także ukraińscy kolaboranci w hitlerowskich mundurach.

Od początku 1944 r. na zapleczu frontu w Galicji Wschodniej operował 4. Pułk Policji SS pod dowództwem sturmbannführera Zygfryda Binza. Składał się z Ukraińców, których z różnych powodów, np. zdrowotnych, nie przyjęto do SS Galizien. Oddział odpowiadał za liczne pacyfikacje polskich wsi, np. w Podkamieniu czy Palikrowach. Jednak największą masakrę przeprowadził we wsi Huta Pieniacka, nieopodal Brodów.

W Hucie Pieniackiej działał duży oddział akowskiej samoobrony przed UPA. 23 lutego w pobliżu wsi pojawił się patrol 4 pułku SS. Polacy wzięli ich za przebranych w niemieckie mundury upowców. W zasadzce zastrzelili dwóch z nich. Wybiliby ich zapewne co do nogi, gdyby nagle w pobliżu nie pojawił się oddział UPA „Jastruba”, który zaatakował Polaków z boku.



Niemcy zorganizowali zabitym esesmanom okazały pogrzeb, a następnie, 28 lutego, 4 pułk SS przeprowadził ekspedycję karną, która zrównała Hutę Pieniacką z ziemią. Te tragiczny epizod odtworzył na podstawie relacji ocalałych Polaków ks. Jan Cieński:

Wczesnym rankiem wieś została otoczona, wojsko chodziło po domach, spędzając wszystkich bez wyjątku do kaplicy, kto próbował uciekać lub opierać się, tego na miejscu strzelano. W kaplicy rozdzielono spędzonych tam i grupami wyprowadzano. Część poprowadzono na cmentarz, tam rozstrzelano, tych było niewielu. Większość mieszkańców zapędzano po kilkanaście osób do stodół i domów, i podpalano. (…) Do południa akcję zakończono; równocześnie zrabowano dobytek ludności: bydło, konie, świnie zabrała ludność sąsiednich wsi ukraińskich, która wozami zjechała na rabunek.

Podczas pacyfikacji Huty Pieniackiej zginęło od 600 do 800 osób. Była to jedna z najbardziej krwawych ekspedycji karnych SS przeprowadzonych w czasie II wojny światowej.

Zbrodnia w Germankówce

Germankówka była liczącą ponad 2 tys. mieszkańców wsią na Podolu. Do 1939 r. żyli w niej Polacy, Ukraińcy (stanowili 2/3 mieszkańców) i kilka rodzin żydowskich.

Po okresie okupacji sowieckiej tereny Podola zajęli Niemcy. W tym rejonie pozostawili jedynie nieliczne oddziały porządkowe, które nie mogły bądź nie chciały chronić ludności polskiej przed atakami ze strony silnych w regionie oddziałów UPA. Dlatego też przez cały 1943 r. i 1944 r., nawet po wejściu Sowietów, dochodziło do licznych mordów popełnianych na Polakach przez upowców na całym Podolu. Fala zbrodni przeszła także przez Germankówkę. Jej mieszkańcem był wówczas Stanisław Leszczyński (ur. 1927 r.). Omal nie zginą w masakrze dokonanej przez Ukraińców na weselu Stefanii Szczerby z Bolesławem Poniatowskim w nocy z 13 na 14 lutego 1944 r. Oto jego relacja z tych dramatycznych chwil:

Zebrało się na to weselisko wiele luda – było nas ponad setka. Izba [w drewnianym domu państwa Szczerbów – red.] była obszerna, wszystko zostało obmyślone i przygotowane, więc wesele zaczynało się pogodnie i spokojnie. Wszyscy zasiedli na wyznaczonych miejscach. (…) Zaczęło się ściemniać, dom rzęsiście oświetlony lampami, goście zaczęli się kręcić po pokojach, podwórzu – młódź wciąż tańczyła. (…) Pod oknami weselnego domu zaczęła się zbierać coraz liczniejsza grupa ukraińskich młodzieńców.(…) Jeszcze przed zapadnięciem zmroku do weselnej izby weszło sześciu niemieckich żołnierzy. Posadzono ich za oddzielnym stołem, obsłużono jedzeniem i piciem i wkrótce ci żołnierze, odstawiwszy karabiny w kąt, zabrali się za dziewczyny. Byli lekko na rauszu więc się rozochocili i nie darowali sobie żadnego tańca. (…) W pewnym momencie tamci spod okna [młodzi Ukraińcy – red.) zniknęli. Ktoś nawet to jakoś skomentował, ale przecież na sali byli uzbrojeni żołnierze, więc czego się bać.

Kiedy Władek [Szelest – weselny grajek – red.] ponownie odjął swoje skrzypeczki i zaczął to swoje „Bez śladu ta miłość” - nagle ze wszystkich okien huknęły w głąb izby wystrzały.

Była godzina 22. Ojciec wrzasnął: „Gasić światła! Wszyscy na ziemię! Pod okna!”. Ogień pojedynczy i automatyczny szedł na nas ze wszystkich czterech okien. W całym domu powstał lament i jęki, które zagłuszały strzały. Pomimo zgaszenia lamp, w całym domu było jeszcze widniej od wystrzałów. Padliśmy na ziemię, ale co to mogło pomóc? Kto usłuchał i komu udało się upaść pod oknami, niemal u nóg napastników, to mu się udało ujść z życiem, bo kule szły nieco dalej od tej ściany, ale i tak wiele osób pod tą ścianą zginęło. Ja się czołgałem wzdłuż ściany w pobliżu okien i przesuwałem się po zabitych i rannych, natrafiałem na mokre miejsca od rozlanej krwi i rozbitych mózgów. Gdy z tego piekła potem wyszedłem, byłem cały umazany krwią i różową miazgą. Jakoś się znalazłem w sieni, tuż obok alzackiego Kacpra [jednego z żołnierzy Wehrmachtu – red.]. Widziałem go wyraźnie w tym ogniu. Ja się wcisnąłem w naroże ściany przy wejściowych drzwiach, a on przykucnął przed tymi okutymi drzwiami, zarepetował karabin i szarpnął drzwi ku sobie. W tym momencie huknął strzał, Kacper się prawie uniósł, zarzęził i zwalił na prawo ode mnie. Rzuciłem się z tego naroża w stronę kuchni. Przesunąłem się przez drgające jeszcze ciało Kacpra i w kuchni wsunąłem się pod jakiś mebel. Podczołgałem się w pobliże okna. W świetle wystrzałów zauważyłem na meblu pierzynę. Przed wojną należałem do „Strzelczyków” i słyszałem, że ptasie pióra mogą czasem dać ochronę prze kulami. Więc wciągnąłem wyciągnąłem rękę i zacząłem ściągać na siebie pierzynę. Nagle huknął wybuch i w świetle ognia widziałem latające po kuchni pierze. Oszołomiło mnie i w uszach zaczęło mi dzwoniąco syczeć. Syczy do teraz. Zaraz też wśród tego syczenia usłyszałem jakby z wielkiej oddali jęk mojej babci Anieli. Jęcząc piskliwie, wołała: „Wody, wody, wody!”. Te jęki zacichały, aż ustały zupełnie. Była ode mnie na wyciągnięcie ręki – nie mogłem jej tej wody podać. W chwile po tym wybuchu, a był to wybuch granatu, na zewnątrz domu zakrzyknięto: - Chłopci, szkoda kul, bierim noży i do seredyny! - Chłopcy, szkoda kul, bierzmy noże i chodźmy do środka!

Przez okno, pod którym leżałem, jeden z nich wskoczył tuż obok mnie. Miał na sobie kożuch białym włosiem wywrócony na zewnątrz i takąż na głowie baranicę. Ale gdy tylko skoczył, błysnęło wokół i zaczął palić się ten dom. Nie wiem, co się stało z tym skoczkiem, bo ja naprawdę nożowej śmierci się przeraziłem. Zacząłem się pośpiesznie na brzuchu wycofywać z powrotem do sieni. Czołgając się, wciąż natrafiałem na krew i coś lepkiego, wszystko to było jeszcze ciepłe, drgały ciała i jęczeli ranni. Pełznąć, musiałem się też przesunąć przez ciało mego ojca. Spadały płaty ognia, coraz trudniej było oddychać. Nagle wśród płomieni zauważyłem swego dziadka Józefa. Poznałem go po białej głowie; tylko on jeden szedł przez weselną izbę wyprostowany, jakby wyraźnie szukał śmierci.(...)

Już dogasał dom. Strzały zaczęły rzednąć, tylko na zewnątrz, gdzieś na podwórzu słychać było pojedyncza palbę. Tam zabijano i dobijano tych, którym udało się wyskoczyć z płonącego domu. Szalejący nad nami pożar objął dach i wszystkie zewnętrzne ściany – wyschnięta zagata [ocieplenie budynku mieszkalnego na zimę najczęściej z liści drzew i elementów płotu – red.] płonęła jak bibułka na choince. Ponadto słomiany dach zaczął się zawalać ognistymi płatami do środka. (…) Zbliżał się kres życia, brakowało powietrza, dusiliśmy się. Usta wciągały już tylko gorący dym. Zaryzykowaliśmy, bo już za chwilę umieralibyśmy z braku powietrza. Poderwałem się i chyba w ostatniej sekundzie , pchany instynktem życia,pociągnąłem matkę i wypadliśmy przez otwarte okno na zewnątrz. Podsunęliśmy się w rozmiękły śnieg i zaczerpnęliśmy powietrza. Poleżeliśmy chwilę w rozdeptanym śniegu i poderwaliśmy się do ucieczki. Ale nie trzeba było daleko uciekać, bo napastnicy zniknęli. Tylko matka w szoku gdzieś pobiegła za stogi na podwórzu. Ja natomiast dołączyłem do kogoś, kto zawołał, żeby wyciągnąć z domu ludzi.

Ogółem w czasie weselnej masakry w Germankówce zginęło ok. 30 osób.
Parośl była niewielką, 26-zagrodową, osadą na północy Wołynia zamieszkaną przez ok. 130 Polaków. 9 lutego 1943 r. we wsi pojawili się upowcy z sotni                              

Zbrodnia w Parośli

Parośl była niewielką, 26-zagrodową, osadą na północy Wołynia zamieszkaną przez ok. 130 Polaków.

9 lutego 1943 r. we wsi pojawili się upowcy z sotni Hryhorija Perehijniaka "Dowbeszki-Korobki", uzbrojeni głównie w noże i siekiery. Podawali się za sowieckich partyzantów, by uśpić czujność chłopów. Rozstawili straże przy chałupach, po czym zażądali, by podano im posiłek.

Później zaczęło robić się coraz groźniej. Upowcy zamordowali siekierami jeńców pojmanych w czasie napadu na niemiecki posterunek. Potem otoczyli wieś. Zatrzymywali każdego, kto chciał przez nią przejechać. Następnie powiedzieli Polakom, że osada ma być niebawem kontrolowana przez hitlerowców. Wobec tego, by uniknęli zemsty za udzielanie pomocy partyzantom, lepiej będzie jak położą się na ziemi i dadzą się związać. Wtedy Niemcy wezmą ich za „ofiary bandytów” i darują im winę. Polacy, na swoje nieszczęście, spełnili t

Był to podstęp. Spętanych i bezbronnych ludzi bojówkarze UPA zarąbywali siekierami i zakuwali nożami. Oto jak wspominał te przerażające momenty Witold Kołodyński, wtedy 12-letni chłopiec, który jako jeden z nielicznych przeżył hekatombę wsi. Przetrwał, mimo że o trzymał od swoich oprawców cios siekierą w głowę.

– Ocknąłem się po jakimś czasie, głowa mnie bolała. To cud, że nie zacząłem jęczeć, bo oni jeszcze byli w domu. Czekałem, byłem sparaliżowany strachem, udawałem nieżywego. Wtedy usłyszałem, jak mama odezwała się płaczliwym głosem – wspominał w rozmowie z „Newsweekiem” - Ukrainiec podszedł, zamachnął się siekierą, rąbnął i zapanowała cisza. Potem trącali nas butem, sprawdzali, czy żyjemy. Nie wiem, jak to się stało, że wytrzymałem, że nie próbowałem uciekać. Sam nie wiem.

Ogółem w Parośli sotnia UPA zamordowała wtedy w bestialski sposób ok. 150 Polaków. Cudem z rzezi uratowało się ok. 10 osób. Wydarzenia te są uznawane za pierwszy akt ludobójstwa rzezi wołyńskiej.

                  
 Tyle relacje ocalałych  świadków  wołyńskich pogromów .Zacytowałem tylko kilka z tysięcy dostępnych  wspomnień ludzi którzy życie zawdzięczają  też sprawiedliwym  ukraińskim sąsiadom.  Od siebie dodam  że  na upamiętnienie i zwyczajne zapalenie symbolicznych zniczy czekają  ofiary  ukraińskich rezunów w  miejscowościach położonych  tuz za Bugiem  w Kol. Wołczek  , Morozowiczach , Litowieżu, Krzeczowie   i innych . W kolejną rocznicę  Wołynia , nie zapomnijmy także o  Nich.   

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

...bo to znamienity Kryłowiak był.../tekst autorski/

Czytelnicy mojego bloga wiedzą zapewne że do rzadkości tutaj należą wpisy poświęcone konkretnym osobom z Kryłowa i okolic. Tylko kilka razy napisałem o znanych i zasłużonych dla historii miejscowosci osobach. Niestety przyszło mi znowu napisać o Osobie wielce dla naszej miejscowości zasłużonej. Pan Marian Janusz odszedł od nas 05.01 2024. Starsi mieszkańcy Kryłowa ,doskonale pamiętają ,,Mariana kościelnego'' , jak zwyczajowo nazywano Pana Mariana. Pełniąc posługę kościelnego na trwałe wrósł w tę miejscowość i jej historię. Bardzo komunikatywny , serdeczny w kontaktach z ludźmi ,zawsze miał z każdym kryłowiakiem coś do omówienia. Do historii przeszły Dni Kryłowa ,które pomagał organizować wraz z Panem Kazimierzem Parnickim, Panią Władysławą Janusz i innymi aktywnymi na niwie kultury, mieszkańcami. Pod opieką Pana Mariana, kościół kryłowski błyszczał, jak również otoczenie i nikt nie znał pojęcia,,sprzatanie kościoła''. Pan Marian dawał sobie radę ze wszystkim.Ost

... bo miłość nie umiera...

Miłość, kolejny miesiąc bez Ciebie... Nie pytaj mnie, jak przetrwałem cały ten czas bez Twojego spojrzenia, ciepła Twoich uścisków, radości Twojego śmiechu... Nie wiem... Trzymam się najlepiej, jak potrafię... Ale wiedz, że moja miłość i uczucie do Ciebie nie obawiają się upływu czasu i pozostają niezmienione. W wieczności mojego serca nadal zachowuję wszystko, co najlepsze w naszym życiu: miłość,tęsknotę, uczucia, doświadczenia, wspomnienia... W ten sposób będę żyć dalej, nieważne czy to tylko będą wspomnienia, ale jedno po drugim, dzień po dniu, wyobrażam sobie jak idziesz obok mnie... Jesteś w moim sercu i dopóki tam będziesz będę o Tobie pisać i mówić, że zawsze Cię Kocham! "

Obchody 100-lecia OSP w Kryłowie.