Historie Ołesia Buzyny: niebohaterska „bandera”.
Ołeś Buzyna
Nie żałujmy! 12 stycznia strona internetowa prezydenta Ukrainy poinformowała: Stepan Bandera został pozbawiony tytułu bohatera.
Nie przypadkiem piszę słowo w tytule „bandera” w rodzaju żeńskim i z małej litery, chociaż tematem artykułu jest tenże Bandera, który należał do rodzaju męskiego, i którego nazwisko zaczyna się, zgodnie z zasadami ortografii, oczywiście, z dużej litery.
Ale Bandera – to nie człowiek. To proch, pył. A także symbol i flaga. Symbol i flaga raczej ponure – kolor krwi i śmierci. Nie przypadkiem sztandar organizacji, którą kierował, był czarny i czerwony – nie są to barwy radości życia. A i nazwisko tego bohatera skandali sądowych – mówi o sobie. W tłumaczeniu z języka mołdawskiego (przodkowie „prowidnyka” OUN (b), jak wiadomo, pochodzili właśnie z Mołdawii, nie będąc, jak mówią dzisiaj, „etnіcznymi Ukraińcami”), “Bandera” oznacza tyle co „flaga”, „chorągiew”. To samo, co w języku mołdawskim, słowo „Bandera” oznacza także w innych językach romańskich.
Starsi ludzie z pewnością pamiętają hiszpańską komunistyczną piosenkę „Bandera rossa” – „Czerwony sztandar”, popularną w latach 30-tych. Nawet w czasach naszego dzieciństwa siłą inercji ta piosenka była jeszcze w podręczniku szkolnym, stąd utkwiła mi w pamięci. Istnieją również inne hiszpańskojęzyczne pieśni z tym samym niezapomnianym krótkim słowem. Na przykład, „La Bandera de mi patria” - „Sztandar mojej Ojczyzny”, w której śpiewa się o fladze, którą „ściskamy w naszych rękach”.
Ale co oni tam trzymają – to ich sprawa. Problem na czymś innym polega: na Ukrainie przeważająca większość obywateli (autor tego artykułu także do niej należy, nie wstydzi się swojego brak oryginalności) nie życzy sobie widzieć w Banderze SWOJEGO sztandaru i nie znajduje w nim niczego bohaterskiego. Oczywiście, osoby te przyjmowały w swoim czasie dekret prezydenta Juszczenki o przyznaniu szefowi OUN tytułu „Bohatera Ukrainy” jako działanie antyspołeczne, bezczelny wybryk w duchu starożytnego rzymskiego Kaliguli, i nie waham się użyć takiego sformułowania, publiczne znieważenie godności narodu.
Jestem pewien, że w tym przypadku wyrażam pogląd większości – to znaczy osób z ludzką, a nie banderowską partyjną moralnością, wyrażoną w niesławnym „Dekalogu”, którego punkt 7 głosi: „Nie zawahasz się popełnić największej zbrodni, jeśli tego wymagać będzie dobro Sprawy”.
Znieważeni juszczenkowskim dekretem obywatele Ukrainy nie uważają za „heroizm” aktów terroryzmu, zabójstw przeciwników politycznych i zbrodni przeciwko ludzkości, nawet jeśli dokonujący ich i nawołujący do nich „anty-bohater” uzasadniał swoje działania osławionym „dobrem Sprawy”.
Chłopcy-OUN-owcy. Dzisiaj apologeci Bandery i Szuchewycza chcą ich postrzegać wyłącznie jako bohaterów, zapominając, że OUN była partią typu nazistowskiego
Tak samo niesławny dekret Wiktora Juszczenki przedstawiał rzadki przykład nie tylko amoralności, ale i nihilizmu prawnego, więc nie było zaskoczeniem, że „produkcja” nowego bohatera przez administrację byłego prezydenta wywołała nie tylko oburzenie, ale także spowodowała pozwy sądowe żądające jego anulowania.
W efekcie jeden z pozwów doprowadził do tego, że Bandera został oficjalnie „de-heroizowany” – 12 stycznia 2011 roku na stronie internetowej prezydenta Ukrainy pojawiła się następująca informacja służby prasowej Wiktora Janukowycza: „Postanowieniem Sądu dekret prezydencki 'O przyznaniu S. Banderze tytułu Bohatera Ukrainy' został uchylony. Postanowieniem Donieckiego Okręgowego Sądu Administracyjnego z dnia 2 kwietnia 2010 r. został uwzględniony pozew obywatela Olencewicza Władymira Edwardowicza przeciwko prezydentowi Ukrainy Wiktorowi Juszczence, z udziałem osoby trzeciej – Stepana Bandery – Juniora, o uznane za niezgodnego z prawem i uchylenie dekretu prezydenta z dnia 20 stycznia 2010 № 46 "O przyznaniu S.Banderze tytułu Bohatera Ukrainy". Dekret został uchylony.
Postanowieniem Donieckiego Apelacyjnego Sądu Administracyjnego z 23 czerwca 2010 r. decyzja Donieckiego Okręgowego Sądu Administracyjnego z dnia 2 kwietnia 2010 została utrzymana bez zmian. Decyzja weszła w życie. Dekret traci moc.”
Bandera zaczął od morderstwa dyrektora ukraińskiego gimnazjum
Po przeczytaniu tej informacji stwierdziłem, że moja prognoza, ogłoszona rok temu na kanale ORT w programie Maksyma Szewczenki, „Osądźcie sami”, poświęconym zakończeniu wyborów prezydenckich na Ukrainie, okazała się prawidłowa. Powiedziałem wówczas, że Wiktor Janukowycz nie spełni swojej obietnicy z kampanii wyborczej – uchylenia dekretu Juszczenki osobiście – lecz że doprowadzi do tego na drodze sądowej. I chociaż później Wiktor Janukowycz ponownie zapewniał na konferencji prasowej w Moskwie, że anuluje juszczenkowski dekret w Dniu Zwycięstwa, mimo wszystko to ja miałem rację, a nie on. Czasami nawet myślę, że w niektórych sprawach znam Wiktora Janukowycza lepiej niż sam Wiktor Janukowycz. Przynajmniej w tych dotyczących ideologii.
W publicznym wystąpieniu pan Janukowycz naprawdę bardzo pragnie powiedzieć coś miłego swoim ukraińskim wyborcom lub przyjaciołom za granicą. Ale w praktyce stara się kierować tym, co sprytnie nazywa polityczną koniecznością. W przeciwieństwie do Juszczenki, obecny prezydent woli nie gasić wszystkich pożarów osobiście (pamiętacie, jak Wiktor Andrzejewicz rzucał się na płonący las z łopatą?), lecz powierzyć sprawy specjalnie wyszkolonym towarzyszom. To jest zasadnicza różnica między starą a nową władzą Ukrainy. Dlatego, przy wszystkich wadach i brakach, Janukowycz ma drużynę z prawdziwego zdarzenia, podczas gdy Juszczenko miał tylko zbieraninę wolnych atamanów, nazywających siebie „kochanymi przyjaciółmi” i „polowymi dowódcami Majdanu”. Podobnie jak wszyscy komendanci polowi, oni rozumieli grę zespołową w stylu znanym z bajki „Łabędź, Rak i Szczupak”, co doprowadziło pasażera, jadącego z takim zaprzęgiem, z ulicy Bankowej do wsi Wielkie Niezdary – i to już na zawsze.
Rozumiem tych krytyków Janukowycza, którzy twierdzą, że obietnic wyborczych należy dotrzymywać. Lubię, gdy chłopiec powiedział – chłopiec zrobił. Ale prezydent – nie jest to „chłopiec”. A zasady etyki ulicy nie stosują się do niego. Według nich można zostać pierwszą osobą we wsi, ale nie skutecznym politycznym menadżerem, którym powinien być prezydent państwa.
Wyobraźcie sobie, że Janukowycza uchylił dekret Juszczenki, nie czekając na decyzję sądu. Wiktor Fedorowicz nie jest dziedzicznym monarchą i nie jest dyktatorem. Prędzej czy później zastąpi go inny prezydent. Nikt nie może wykluczyć, że osobą tą nie będzie udoskonalona hybryda Wiktora Juszczenki, powiedzmy, ktoś taki jak Ołeh Tiahnybok, tylko bardziej „radykalny”. Możliwe jest również, że „bandero-mania” będzie tajnym hobby tego hipotetycznego działacza, które on dotychczas skutecznie ukrywał przed społeczeństwem i lekarzami. Juszczenko stojący na Majdanie też nie miał na czole napisane wielkimi literami, że podoba mu się terrorysta, apologeta totalitaryzmu, natchnienie czystek etnicznych Polaków i rzezi w szeregach własnej OUN – Stepan Bandera.
I ten oto piąty prezydent bierze i anuluje dekret Janukowycza w sprawie zniesienia dekretu Juszczenki! Bandera – znowu „bohaterem”. Szósty prezydent będzie musiał zaczynać wszystko od nowa. Śmiesznie? Ale tak by było. Albo coś w tym rodzaju.
Janukowycz postąpił trochę inaczej. Na zewnątrz nie wygląda to efektownie. Ale jest skuteczne. Jak wiadomo, oprócz władzy wykonawczej i ustawodawczej, na Ukrainie, jako państwie demokratycznym, istnieje także niezależna władza – sądownictwo. Nie będziemy dyskutować, na ile ona faktycznie jest „niezależna”. Ale jej decyzje są obowiązujące także dla dwóch pozostałych władz, w tym i dla głowy państwa. To dzięki zaskakującej decyzji Trybunału Konstytucyjnego w sprawie trzeciej tury wyborów w odpowiednim czasie otworzyły się drzwi do Kancelarii Prezydenta dla samego Wiktora Juszczenki. To potężna władza. Nie wolno jej nie doceniać.
Szuchewycz – "poplecznik" Bandery, którego także żądają "de-heroizować".
Mam nadzieję, że nikt nie będzie wątpił, że tenże Władymir Olencewicz – skromny doniecki adwokat – za rządów prezydenta Juszczenki nie miał żadnych szans, aby za pośrednictwem Sądu anulować dekret przyznający Banderze tytuł „Bohatera Ukrainy”. Od 2007 roku trwa proces sądowy na podstawie analogicznego pozwu, związanego z przyznaniem tego samego tytułu, dla byłego oficera hitlerowskich sił zbrojnych Romana Szuchewycza. Do tej pory się procesuje! Chociaż podejrzewam, że po 2010 r. – z wielką nadzieją na sukces.
Zasługa Janukowycza jest przynajmniej taka, że nie przeszkadzał takim jak Olencewicz. A przecież możliwości utrudniania ma nie mniejsze niż Juszczenko. Jednak nie skorzystał z nich. To mało? Być może. Ale dobre i to. Bądźmy realistami. Żadna władza nie pójdzie na ustępstwa narodowi, jeśli naród nie będzie domagał się spełnienia złożonych mu obietnic.
W „sprawie Bandery” od strony narodu wyraźnie odczuwało się presję. Faktycznie, Janukowycz został prezydentem tylko z powodu wsparcia tych, którzy uparcie nie dostrzegali w Banderze „bohatera”, pomimo lokajskiej kampanii propagandowej prowadzonej przez „lobby pomarańczowe” na jednym z głównych kanałów telewizyjnych, gdy krwawego maniaka z OUN kilka lat temu przepychano do miana „wielkiego Ukraińca”. Z powodu oddolnego nacisku zaczęły się zmiany na samym szczycie, zakończone obwieszczeniem o uchyleniu dekretu prezydenta Juszczenki na stronie internetowej prezydenta.
Ale to tylko warunkowe szczęśliwe zakończenie. Informacja na prezydenckiej stronie internetowej kończy się słowami: „Na postanowienie Sądu apelacyjnego wpłynęło kilka odwołań do Naczelnego Sądu Administracyjnego Ukrainy”. Decyzja sądu weszła w życie. Ale istnieje możliwość zaskarżenia i przekazania do ponownego rozpatrzenia lub uchylenia. Mówiąc w prawniczym żargonie, postanowienie to musi jeszcze „utrwalić się”. W rzeczywistości, według stanu na dzisiaj, Bandera nie ma tytułu państwowego „Bohatera Ukrainy”. Ale Naczelny Sąd Administracyjny może jeszcze wydać inne postanowienie.
A teraz o tym, dlaczego uważam, że Bandera nie ma prawa do tytułu bohatera. Kierując egzekutywą krajową OUN na zachodnio-ukraińskich ziemiach („egzekutywa” – to coś w rodzaju podziemnego komitetu wykonawczego), Stepan, jeszcze jako student Politechniki Lwowskiej, rozpoczął swoją działalność jako „wódz” od zorganizowania zabójstwa dyrektora ukraińskiego gimnazjum we Lwowie – Babija. Ten wypowiadał się publicznie w szkole, którą kierował, przeciwko terrorowi jako metodzie walki politycznej i apelował do uczniów, aby nie ulegali propagandzie zwolenników takich metod. Natomiast Bandera liczył przede wszystkim na gorącą i niedoświadczoną młodzież. Dlatego też, z jego rozkazu, dyrektor gimnazjum został zamordowany 25 lipca 1934 roku przez bojówkarza Mychajła Cara.
Zamordowany nauczyciel był setnikiem galicyjskiej armii. Kiedy Bandera był jeszcze tylko złym dzieciakiem, duszącym koty w celu hartowania braku litości dla wrogów, Iwan Babij z bronią w ręku już walczył o niepodległość i jedność Ukrainy w okresie „walk wyzwoleńczych” w latach 1918-1920. Ale walczył jak żołnierz, a nie jak bandyta. W chwili śmierci miał 41 lat. Od tej przelanej ukraińskiej krwi rozpoczęła się droga Stepana Bandery w ukraińskiej historii. Już tylko to całkowicie wystarczy, aby pozbawić go tytułu „Bohatera Ukrainy”.
Jest zadziwiający związek pomiędzy tym, kogo czcimy a naszym życiem. Oczywiście, niektórzy ludzie potrafią czcić jednocześnie dwie siły wzajemnie się wykluczające. Na przykład na Haiti w dzień ludzie chodzą do kościoła, a w nocy biorą udział w krwawych ceremoniach voodoo. Nie należy się wiec dziwić, że na tej wyspie nieustannie „pojawiają się”, jeśli nie jakiś potwór, jak Deval, to trzęsienie ziemi lub cholera, w połączeniu z kontyngentami sił pokojowych. Nie można palić kadzidła i dla Boga, i dla Szatana. Na przykład, uważać się za dobrego chrześcijanina i biegać z portretem Bandery na wiec. Nic dobrego z tego nie będzie. Chciałbym dodać, że Kościół Greckokatolicki w tym samym 1934 roku słowami Metropolity Andrzeja Szeptyckiego otwarcie potępił morderstwo Babija przez banderowców. Jednak zabójcy tego nie usłyszeli.
W niemieckim mundurze. Drugi z lewej w pierwszym rzędzie – zastępca Bandery i głównodowodzący UPA "generał" Roman Szuchewycz
W 1940 roku zahartowani w aktach terroru Bandera i Szuchewycz rozpętali wewnątrz OUN prawdziwą wojnę domową – nie chcieli się dzielić partyjną kasą z przedstawicielami starszego pokolenia, reprezentowanego przez pułkownika Melnyka. Efekt – kilka tysięcy zabitych i rozpad organizacji na dwa zwalczające się obozy. Julia Tymoszenko i Wiktor Juszczenko, oboje czciciele religii Bandery, nie powinni zatem być zaskoczeni, że ich Majdanowy tandem również się rozpadł. Z banderowcami inaczej być nie może. Bo, powtarzam, kodeks, według którego wychowywał się i żył Bandera, głosi: „Nie zawahasz się dokonać największej zbrodni, jeśli tego będzie wymagać dobro Sprawy.”
Nacjonalistyczny Dekalog nie przypadkiem, jak przykazania Chrystusa, składa się z dziesięciu punktów. Przecież to ich szatańska parodia. Poprzez punkt 7 otworzył możliwość popełnienia KAŻDEJ zbrodni. Co mianowicie jest „dobrem sprawy” – może być interpretowane dowolnie, a zezwolenie na popełnienie „największej zbrodni” – jest absolutnie jednoznaczne!
Żaden normalny człowiek nie podejmie się uzasadniania zbrodni tajnej policji Stalina. Na przykład w 1940 r. w Katyniu, Charkowie i Kalininie NKWD rozstrzelało 14 595 polskich oficerów – jeńców wojennych. Jest to z pewnością ZBRODNIA. Ponieważ rozstrzeliwać jeńców wojennych nie wolno – ani polskich, ani niemieckich, ani rosyjskich, ani ukraińskich. Żadnych jeńców! Każdy fan Bandery, z którym rozmawiasz o tragedii katyńskiej, zaczyna radośnie krzyczeć o „moskiewskich zbrodniach”. Chociaż na czele Związku Sowieckiego stał w tym czasie Gruzin Stalin, a NKWD kierował jego rodak Ławrentij Beria.
Ofiary rzezi wołyńskiej. Bojówkarze UPA zabili te polskie dzieci pod Łuckiem na początku maja 1943 roku. Dziecku leżącemu w środku rozpruto brzuszek
Dlaczego więc ci sami „banderofile” nie dostrzegają żadnej zbrodni w masakrze Wołynia w 1943 r., kiedy na rozkaz OUN Bandery zostało wymordowanych około 80 000 Polaków? I nie oficerów, ale przede wszystkim kobiet, dzieci i starców. Polskie wsie na Wołyniu były otaczane przez oddziały UPA, a następnie rozpoczynała się rzeź w takim samym stylu, w którym plemiona afrykańskie zabijają się nawzajem w międzyplemiennych wojnach.
Na to czciciele Bandery oburzają się: przecież on w tym czasie siedział w niemieckim więzieniu! A czy to nie współtowarzysze Bandery zabijali Polaków? Czy kiedykolwiek on chociaż jednym słowem potępił ich za czyny popełnione w lasach na Wołyniu? Więc cóż to za argument?
Marzec 1943 r. W rezultacie czystki etnicznej, którą przeprowadzała UPA, zniszczono około 80 tysięcy ludzi. W tym – dzieci
Jest w pełni uzasadnione, że kropkę na ścieżce życia samego „prowidnyka” postawił młody człowiek z rodziny ze sławnymi banderowskimi tradycjami – Bohdan Staszyński. Właśnie on rozpoczął od sympatii do OUN-owskiego ruchu, a zakończył jako agent KGB, zabijający Banderę w 1959 roku w Monachium przy pomocy broni strzelającej trucizną.
Ale zjadliwości samej banderowskiej „doktryny” to nie zmniejszyło. Ci, którzy dzisiaj wymachują „prowidnykiem” jak flagą, powinni zrozumieć, że ich idol nie jest lepszy od Hitlera. Jedynie skala jego zbrodni jest nieco mniejsza – nie zdążył dojść do władzy i przekształcić Galicji w karpacką wersję Trzeciej Rzeszy z jednym Führerem. On – jeden z szeregu małych europejskich watażków epoki totalitaryzmu. Z zoologicznego oddziału narodowo-socjalistycznych (nazistowskich) „gadów”. Nawet nie ukraińskiej, lecz zaledwie galicyjskiej skali.
Województwo lwowskie, sierpień 1943 r. Rodzina Kleszczyńskich, zamęczona przez OUN-UPA. Ofiarom wydłubano oczy i przypalano ręce
Uczynienie z niego symbolu dla całej Ukrainy nigdy się nie uda. On jest jej obcy. On nigdy nawet nie był na prawdziwej oryginalnej „Wielkiej Ukrainie” – w najlepszym przypadku spoglądał na nią z poza granicy, przez rzeczkę Zbrucz. Nic dziwnego, że nawet dziś, po pojawieniu się komunikatu na stronie prezydenta o „odheroizowaniu”, „spory o Banderę” z żądaniem obalenia „okupacyjnej władzy” rozgorzały tylko w trzech obwodach w zachodniej części kraju.
Każdy polityk, który spróbuje narzucić Banderę jako bohatera Ukrainy, zniszczy nie tylko swoją osobistą karierę (czego niezbitym dowodem – los Juszczenki, Tymoszenko i innych „bohaterów Majdanu”), ale także spowoduje rozpad kraju. Ukraina – to nie Galicja. Galicja, pomimo separatystycznych haseł, głoszonych od tej chwili, póki co, to tylko część Ukrainy. To nie Ukraina będzie musiała dostosować się do prowincjonalnej galicyjskiej politycznej mitologii, lecz Galicja – do o wiele bardziej humanistycznych wielko-ukraińskich tradycji.
Prawdą jest, że Bandera stał się symbolem i flagą nacjonalizmu o nieludzkiej twarzy, który zabrnął w ślepy zaułek i zniszczył nawet własnych zwolenników. Ten nacjonalizm stara się pogodzić sprzeczności: wiarę w Boga i satanizm, walkę o „wolność” i służbę w nazistowskim, hitlerowskim wywiadzie, wielkie „ideały” i morderstwa zza węgła, nawet swoich. Ktoś może powiedzieć: ale on przecież kochał Ukrainę! Tak, kochał. Ale tak, jak gwałciciel kocha swoją ofiarę – nie interesując się wzajemnością.
Bandera nie może być Bohaterem Ukrainy choćby tylko z jednego powodu: on zabijał Ukraińców.
Komentarze
Prześlij komentarz