26 lub 29 czerwca 1943 roku UPA dokonała pogromu wsi Kolonia Górna w gminie Ludwipol w w województwie wołyńskim.
Wspomina 14 letnia wówczas Regina Falkowska:
" Kiedy usłyszałam strzały i przerażające krzyki ludzi, nie wiedziałam, gdzie mam iść i co robić, przez chwilę stanęłam i patrzyłam, co się działo. Wszystkie podwórka były gęsto zapełnione banderowcami :bili, rąbali siekierami, nożami, mordowali w okrutny sposób. Szli gęstym pasem, żywej duszy po sobie nic zostawiali, wszystko palili. Naraz usłyszałam głos mego stryjka, który wołał swego syna, żeby uciekał za nim, ale ten syn już nie zdążył uciec. Wtedy ja szybko podbiegłam do stryjka [Jana Wojdata], a było to w polu i wtedy ze stryjkiem uciekaliśmy przez pola, żeby gdzieś się można było skryć. Ale już nie było takiego miejsca, gdzie można się było skryć. Oni byli wszędzie. Poszliśmy do rzeki, była to rzeka Słucz, dość głęboka. Chcieliśmy przejść na drugą stronę rzeki, kiedy wyszliśmy na pół rzeki, a woda się-gała mi do brody, wtedy padł strzał z drugiej strony rzeki , widziałam jak zza krzaka [banderowiec] kierował do nas karabin. Naraz strzelił, ale strzał nie był trafny, kula chlupnę ta obok nas. Wyszliśmy z tej rzeki, udaliśmy się w kierunku skał i głębokich jarów, uważaliśmy, że ich tam nie ma. Kiedy wchodziliśmy do takiego jaru, naraz widzimy, może około 15 metrów przed nami, staje banderowiec, lufa karabinu skierowana do nas. I to już był dla nas koniec, nie było czasu do namysłu. Ja w tym momencie skręciłam w bok, zrobiłam takie jakby półkole, weszłam między kamienie, skuliłam się, oczy zamknęłam, żeby nie widzieć tego, co będzie w pierwszej chwili robić ze mną, żeby nie widzieć noża albo siekiery. W tym momencie strzelił do stryjka, naraz stryjek upadł, jeszcze chwilę jęczał i po chwili skonał, było to tuż koło mnie. Wszystko słyszałam, ale oczy nadal miałam zamknięte, naraz słyszę, że chodzi wkoło mnie, a byt to już zmrok, a z tamtej strony rzeki banderowiec widział, gdzie ja weszłam i woła na tego, który mnie szuka, i kieruje go gdzie ma iść, i [ten] tak nadal chodzi wkoło mnie. Słyszę wyraźnie jego chodzenie. I do dziś wierzę tylko w to, że to było przeznaczenie, że to była mocna ręka, że mu oczy zasłoniła, bo przecież chodził wkoło mnie i szukał. Ja w tej skale przesiedziałam całą noc, bo oni tam byli całą noc, i następny dzień, i ja nie mogłam wyjść z tej kryjówki. A następnego dnia, gdzieś koło południa, wyskoczyłam z tej skaty i przybiegłam do swego domu, i co zobaczyłam: dom spalony i wszystkie budynki. I nie spotkałam ani jednej żywej osoby, tylko pomordowani leżeli jak snopy po polu. I stanęłam przerażona pod gołym niebem bez rodziny, bez dachu nad głową. Wtedy ogarnął mnie jeszcze bardziej przeraźliwy strach. Nie wiedziałam, co mam z sobą zrobić, i pobiegłam w pole między zboża, i w tym polu siedziałam do wieczora. Szukałam swojej rodziny i nigdzie nie znalazłam. Tylko spotkałam sąsiada i sąsiadkę, i przyłączyłam się do nich. W nocy wyszliśmy, [aby] iść w kierunku Starej Huty [gm. Ludwipol]. Szliśmy przez las całą noc, następnego dnia, a właściwie to już trzeciego dnia [od napadu], byliśmy w Starej Hucie. W tym czasie w Starej Hucie stacjonował oddział samoobrony. Kiedy doszliśmy, partyzanci mieli już przygotowane wozy, kazali siadać i jechać z nimi na Górną kolonię i odnaleźć [kogoś], może jeszcze ktoś żyje i pochować pomordowanych. Niełatwe to było zadanie, bo było zaledwie kilkunastu żołnierzy, a w każdej chwili można się było spodziewać lawiny banderowców. Nic udało nam się pochować wszystkich w jednej mogile, tylko część została złożona do jednego dołka, a reszta [tam], gdzie kto leżał zabity, tam go przygrzebali piaskiem i tak to pozostało do dziś, i do dziś te kości leżą porozrzucane po polu. Okropny szok przeżyłam, kiedy odnalazłam swoją rodzinę pomordowaną. Przerażający to był widok dla mnie, kiedy zobaczyłam, jak moi Rodzice, Siostra i Brat leżą pomordowani, a Siostra żywcem spalona w stodole. Nie mogłam się z tym pogodzić, za co ich zamordowano. To się nie da opisać, jak ja przeżywałam. To było straszne. Rodzice w tym czasie, kiedy nastąpiło morderstwo, schowali się do piwnicy, ale kiedy zaczęło się palić mieszkanie, oni wyszli z piwnicy i uciekali do lasu, ale nie zdążyli się skryć, zostali pomordowani. Opowiadał mi o Rodzicach naoczny świadek Wilczyński Jan, który byt razem z moimi Rodzicami i on ocalał. A ja zostałam sierotą (w wieku lat 14), bez Rodziców i Rodzeństwa, bez dachu nad głową, i bez jakichkolwiek środków do życia. I nadal tak pozostałam w Starej Hucie. Chodziłam jak obłąkana, chociaż ludzie dali mi co mieli do zjedzenia, ale ubrać się nie miałam w co, bo wszystko zostało spalone. Po kilku dniach mego pobytu w Starej Hucie zjawił się oddział partyzancki, którym dowodził Władysław Kochański, ps. Bomba który stacjonował w Starej Hucie. Spotykałam kilka razy wielu znajomych, którzy byli w tej partyzantce i proponowali mi, żebym wstąpiła do tej partyzantki. Co miałam robić i gdzie iść, zgodziłam na to. Przyjęto mnie do plutonu gospodarczego, w którym dowódcą był Pawełczak Franciszek. Ja w tym plutonie naprawiałam odzież i pomagałam w kuchni. W czasie większych walk opiekowałam się rannymi. Ja w tym oddziale "Bomba" byłam od lipca 1943 r. do grudnia 1943 r. W grudniu 1943 r. podczas przenoszenia mojego plutonu w inną miejscowość, musiałam pozostać w Starej Hucie, ponieważ zachorowałam na tyfus. Długo i ciężko chorowałam, bo nie było lekarstw, nie było lekarzy, ani jeść nie było co, nie było żadnych środków do prania, panował świerzb i wszawica. Niełatwe to było życie do końca wojny. Walki trwały nadal. Byliśmy bardzo często atakowani przez Niemców, a najczęściej przez bandy UPA, bez żywności i leków zmożeni ciężkimi chorobami. W tym też czasie odnalazł mnie mój Wujek, z którym przyjechałam na Ziemie Odzyskane."
Poniżej wspomnienia innego świadka:
" Między Polakami i Ukraińcami w kolonii Górnej ( gmina Ludwipol, powiat Kostopol ) nie było nieporozumień, tym bardziej zatargów [...]. Ukraińcy jako prawosławni chodzili do cerkwi w pobliskim Hubkowie, natomiast Polacy do kościoła w Ludwipolu, oddalonego o około siedem kilometrów. Idąc do Ludwipola, przechodziliśmy przez czysto ukraiński Hubkow, ale nigdy nie spotkaliśmy się tam z oznakami wrogości czy zaczepkami. [...] Było już słychać o mordowaniu polskich wiosek na północny zachód od Ludwipola. Obawialiśmy się ataku i na noc kryliśmy się po polach.
Wspomina 14 letnia wówczas Regina Falkowska:
" Kiedy usłyszałam strzały i przerażające krzyki ludzi, nie wiedziałam, gdzie mam iść i co robić, przez chwilę stanęłam i patrzyłam, co się działo. Wszystkie podwórka były gęsto zapełnione banderowcami :bili, rąbali siekierami, nożami, mordowali w okrutny sposób. Szli gęstym pasem, żywej duszy po sobie nic zostawiali, wszystko palili. Naraz usłyszałam głos mego stryjka, który wołał swego syna, żeby uciekał za nim, ale ten syn już nie zdążył uciec. Wtedy ja szybko podbiegłam do stryjka [Jana Wojdata], a było to w polu i wtedy ze stryjkiem uciekaliśmy przez pola, żeby gdzieś się można było skryć. Ale już nie było takiego miejsca, gdzie można się było skryć. Oni byli wszędzie. Poszliśmy do rzeki, była to rzeka Słucz, dość głęboka. Chcieliśmy przejść na drugą stronę rzeki, kiedy wyszliśmy na pół rzeki, a woda się-gała mi do brody, wtedy padł strzał z drugiej strony rzeki , widziałam jak zza krzaka [banderowiec] kierował do nas karabin. Naraz strzelił, ale strzał nie był trafny, kula chlupnę ta obok nas. Wyszliśmy z tej rzeki, udaliśmy się w kierunku skał i głębokich jarów, uważaliśmy, że ich tam nie ma. Kiedy wchodziliśmy do takiego jaru, naraz widzimy, może około 15 metrów przed nami, staje banderowiec, lufa karabinu skierowana do nas. I to już był dla nas koniec, nie było czasu do namysłu. Ja w tym momencie skręciłam w bok, zrobiłam takie jakby półkole, weszłam między kamienie, skuliłam się, oczy zamknęłam, żeby nie widzieć tego, co będzie w pierwszej chwili robić ze mną, żeby nie widzieć noża albo siekiery. W tym momencie strzelił do stryjka, naraz stryjek upadł, jeszcze chwilę jęczał i po chwili skonał, było to tuż koło mnie. Wszystko słyszałam, ale oczy nadal miałam zamknięte, naraz słyszę, że chodzi wkoło mnie, a byt to już zmrok, a z tamtej strony rzeki banderowiec widział, gdzie ja weszłam i woła na tego, który mnie szuka, i kieruje go gdzie ma iść, i [ten] tak nadal chodzi wkoło mnie. Słyszę wyraźnie jego chodzenie. I do dziś wierzę tylko w to, że to było przeznaczenie, że to była mocna ręka, że mu oczy zasłoniła, bo przecież chodził wkoło mnie i szukał. Ja w tej skale przesiedziałam całą noc, bo oni tam byli całą noc, i następny dzień, i ja nie mogłam wyjść z tej kryjówki. A następnego dnia, gdzieś koło południa, wyskoczyłam z tej skaty i przybiegłam do swego domu, i co zobaczyłam: dom spalony i wszystkie budynki. I nie spotkałam ani jednej żywej osoby, tylko pomordowani leżeli jak snopy po polu. I stanęłam przerażona pod gołym niebem bez rodziny, bez dachu nad głową. Wtedy ogarnął mnie jeszcze bardziej przeraźliwy strach. Nie wiedziałam, co mam z sobą zrobić, i pobiegłam w pole między zboża, i w tym polu siedziałam do wieczora. Szukałam swojej rodziny i nigdzie nie znalazłam. Tylko spotkałam sąsiada i sąsiadkę, i przyłączyłam się do nich. W nocy wyszliśmy, [aby] iść w kierunku Starej Huty [gm. Ludwipol]. Szliśmy przez las całą noc, następnego dnia, a właściwie to już trzeciego dnia [od napadu], byliśmy w Starej Hucie. W tym czasie w Starej Hucie stacjonował oddział samoobrony. Kiedy doszliśmy, partyzanci mieli już przygotowane wozy, kazali siadać i jechać z nimi na Górną kolonię i odnaleźć [kogoś], może jeszcze ktoś żyje i pochować pomordowanych. Niełatwe to było zadanie, bo było zaledwie kilkunastu żołnierzy, a w każdej chwili można się było spodziewać lawiny banderowców. Nic udało nam się pochować wszystkich w jednej mogile, tylko część została złożona do jednego dołka, a reszta [tam], gdzie kto leżał zabity, tam go przygrzebali piaskiem i tak to pozostało do dziś, i do dziś te kości leżą porozrzucane po polu. Okropny szok przeżyłam, kiedy odnalazłam swoją rodzinę pomordowaną. Przerażający to był widok dla mnie, kiedy zobaczyłam, jak moi Rodzice, Siostra i Brat leżą pomordowani, a Siostra żywcem spalona w stodole. Nie mogłam się z tym pogodzić, za co ich zamordowano. To się nie da opisać, jak ja przeżywałam. To było straszne. Rodzice w tym czasie, kiedy nastąpiło morderstwo, schowali się do piwnicy, ale kiedy zaczęło się palić mieszkanie, oni wyszli z piwnicy i uciekali do lasu, ale nie zdążyli się skryć, zostali pomordowani. Opowiadał mi o Rodzicach naoczny świadek Wilczyński Jan, który byt razem z moimi Rodzicami i on ocalał. A ja zostałam sierotą (w wieku lat 14), bez Rodziców i Rodzeństwa, bez dachu nad głową, i bez jakichkolwiek środków do życia. I nadal tak pozostałam w Starej Hucie. Chodziłam jak obłąkana, chociaż ludzie dali mi co mieli do zjedzenia, ale ubrać się nie miałam w co, bo wszystko zostało spalone. Po kilku dniach mego pobytu w Starej Hucie zjawił się oddział partyzancki, którym dowodził Władysław Kochański, ps. Bomba który stacjonował w Starej Hucie. Spotykałam kilka razy wielu znajomych, którzy byli w tej partyzantce i proponowali mi, żebym wstąpiła do tej partyzantki. Co miałam robić i gdzie iść, zgodziłam na to. Przyjęto mnie do plutonu gospodarczego, w którym dowódcą był Pawełczak Franciszek. Ja w tym plutonie naprawiałam odzież i pomagałam w kuchni. W czasie większych walk opiekowałam się rannymi. Ja w tym oddziale "Bomba" byłam od lipca 1943 r. do grudnia 1943 r. W grudniu 1943 r. podczas przenoszenia mojego plutonu w inną miejscowość, musiałam pozostać w Starej Hucie, ponieważ zachorowałam na tyfus. Długo i ciężko chorowałam, bo nie było lekarstw, nie było lekarzy, ani jeść nie było co, nie było żadnych środków do prania, panował świerzb i wszawica. Niełatwe to było życie do końca wojny. Walki trwały nadal. Byliśmy bardzo często atakowani przez Niemców, a najczęściej przez bandy UPA, bez żywności i leków zmożeni ciężkimi chorobami. W tym też czasie odnalazł mnie mój Wujek, z którym przyjechałam na Ziemie Odzyskane."
Poniżej wspomnienia innego świadka:
" Między Polakami i Ukraińcami w kolonii Górnej ( gmina Ludwipol, powiat Kostopol ) nie było nieporozumień, tym bardziej zatargów [...]. Ukraińcy jako prawosławni chodzili do cerkwi w pobliskim Hubkowie, natomiast Polacy do kościoła w Ludwipolu, oddalonego o około siedem kilometrów. Idąc do Ludwipola, przechodziliśmy przez czysto ukraiński Hubkow, ale nigdy nie spotkaliśmy się tam z oznakami wrogości czy zaczepkami. [...] Było już słychać o mordowaniu polskich wiosek na północny zachód od Ludwipola. Obawialiśmy się ataku i na noc kryliśmy się po polach.
Komentarze
Prześlij komentarz