Był 7 marca 1997 roku. O śmierci Agnieszki Osieckiej dowiedziałam się w pracy, z depeszy. Wróciły słowa, które w 1994 roku, jako początkująca dziennikarka, usłyszałam od niej podczas wywiadu. O mężczyznach, których mam "uwodzić, ale niekoniecznie kochać" i o życiu, "którego nie wolno brać zbyt serio". Wykręciłam numer telefonu. Na sekretarce nagrane były słowa: "Nie dzwonić. Umarłam". Od tamtej pory minęło 20 lat. Była poetką w każdym calu - od stóp po czubek głowy. Dla swojego pokolenia również uosobieniem marzeń o wolności, miłości i szaleństwie, tak obcym siermiężnej epoce PRL-u. Napisała około dwóch tysięcy piosenek – wierszy, z których prawie każdy nosił autobiograficzny stempel. Większość stała się wielkimi przebojami. "Na całych jeziorach ty", "Zielono mi", "Małgośka", "W żółtych płomieniach liści", "Polska Madonna", "Niech żyje bal", "Nie żałuję"… Czy jest ktoś, kto nie zna tych utworów? Słuchają ich kolejne pokolenia.
Jej piosenki, a także poetycką prozę, kochało się za nietuzinkowość, za liryczny klimat. I za autentyzm. Każda z nich była osobną historią. Uwodziły, wzruszały, innym razem rozśmieszały, tak samo intrygujące jak jej życie, kompletnie różne od tego, jakie wiodła większość rówieśników Agnieszki. Bo od zwykłej codzienności Osiecka zawsze uciekała.
Wieczna dziewczyna z końskim ogonem, nie matka, nie żona, ale po prostu poetka, zawsze otoczona tłumem bliskich jej ludzi, nie umiała funkcjonować bez nocy w gronie przyjaciół, spędzonych nad butelką wina, bez poczucia, że jest wolna jak ptak i nigdzie nie musi się spieszyć. Dusza każdego towarzystwa. Zawsze bez śladu makijażu, pełna pogardy dla szminek Diora, przyćmiewała koleżanki w kreacjach jak z żurnala. To w niej kochali się mężczyźni, o których w dobie STS-u, większość warszawskich dam mogła wyłącznie marzyć. Począwszy od Marka Hłaski, pierwszego playboya wśród pisarzy, poprzez Jeremiego Przyborę, Andrzeja Jareckiego, Jerzego Giedroycia, a wreszcie i samego Bułata Okudżawę.
Fascynowała i mężczyzn, i kobiety. Ci pierwsi tracili dla niej głowę, porzucali żony i kochanki, niekoniecznie dostając coś w zamian. Kobiety uwielbiały uszczknąć coś dla siebie z jej popularności. Najtrafniej chyba opisała Agnieszkę jej przyjaciółka, aktorka Krystyna Sienkiewicz: "Ona jest jakby przez kogo innego urodzona, nie przez tę rodzinę, tylko przez znajomych. Stworzyła w poezji dom tak piękny i doskonały, że nie umiała tego zrobić w życiu".
W tym pełnym buntu wobec świata wierszu-piosence młoda Osiecka (choć studiująca już wtedy na drugim kierunku studiów) pisała:
"My chcemy Julii - drą się chłopaki -
dajcie nam Julię zbiry, łajdaki'.
Idą i szumią,
idą i krzyczą,
amor szmaciany płynie ulicą...”
Wiersz uznany został potem za najmocniejszą piosenką ideologiczną STS-u tamtego czasu - był rodzajem rymowanego reportażu, oddającego specyfikę końca lat 50. ubiegłego wieku. I zarazem zapowiedzią charakterystycznego stylu Osieckiej - nie tylko lirycznej poetki, ale i świetnej obserwatorki ówczesnej rzeczywistości. Bo wbrew temu, co sama Agnieszka, która z domu wyniosła apolityczność, myślała, spora część jej poetyckiej twórczości nosiła cechy zaangażowanej. To dlatego zafascynowany wierszem-piosenką "Kochankowie..." był także Jacek Kuroń, który w świetnej biografii Osieckiej, pióra Zofii Turowskiej wspominał:."Usłyszałem tę piosenkę po raz pierwszy, kiedy nasz ruch wolnościowy umarł. Przepolitykowaliśmy ten Październik. Uznaliśmy w pewnym momencie, że Gomułka ma tak wielkie poparcie, że my sami nie mamy żadnych szans. I 'Kochankowie z ulicy Kamiennej', piosenka o chłopcach i dziewczynach, którzy pragną pięknej miłości, ale żyją na takiej Kamiennej, gdzie wszystko jest brudne i złe, stała się rodzajem epitafium dla naszego ruchu" - opowiadał po latach słynny opozycjonista.
O tym, że pisanie to jej żywioł, Agnieszka wiedziała już jako 9-latka. Ukochana ciocia Basia, siostra mamy, namówiła ją, by pisała dziennik. W zeszłym roku ukazał się jego III tom, a kolejne wyjdą niebawem, choć ich autorka z pewnością nie podejrzewała, że kiedyś trafią do czytelników. "Dzienniki" zdumiewają nie tylko skalą talentu Agnieszki - 10 - czy 13-letniej, ale również jej dojrzałością. Stanowią przy tym - podobnie jak piosenki - kronikę tamtych czasów. Zaskakiwać może fakt, że nastoletnia Osiecka już wtedy wiedziała, jak chce przeżyć życie. Największy wpływ na to miał ojciec - utalentowany pianista, który wyrobił w niej przekonanie, że jest stworzona do innych, wyższych celów niż większość "zwykłych" kobiet.
Osiecka przyszła na świat w 1936 r. w domu, w którym panował patriarchat. Ojcu zawdzięczała wykształcenie, jakim nie mogli poszczycić się jej koledzy. Mówiła biegle czterema językami, trenowała pływanie na basenach Legii, świetnie grała w ping-ponga, zaś erudycją i inteligencją nierzadko przyćmiewała dorosłych. Wychowywano ją w duchu szkoły przedwojennej, nie tej zideologizowanej, PRL-owskiej. Była izolowana wręcz od politycznych doniesień - w domu celowo nie kupowano prasy, bo jedyną obecną na rynku była wówczas ta komunistyczna.
Inteligentna, urodziwa, wysportowana dziewczynka, w ciągu jednego roku zaliczająca dwie klasy, w tłumie szaraków była jak kolorowy ptak z innego świata. Nic dziwnego, że nieustannie była w centrum zainteresowania kolegów. Jej pokój był miejscem odwiedzin tłumów adoratorów, ale także potańcówek i dziewczyńskich spotkań. Jednocześnie bacznie obserwowała relacje między rodzicami i wyciągała własne wnioski.
Jako 13-latka notowała więc w swoich "Dziennikach", że "małżeństwo bardzo kobietę ogranicza", a macierzyństwa nie planuje, bo "dziecko to kłopot". I choć przyszedł czas, że zapragnęła męża i dziecka, dość szybko okazało się, że żoną - kobietą domową i troskliwą mamą - nie potrafi być. Ze współczuciem, ale i politowaniem patrzyła na matkę, całkowicie podporządkowaną ojcu, która bez niego nie wyobrażała sobie życia. Ironicznie notowała w "Dzienniku", że to "najgorsza z możliwych postaw", bo "namiętność wygasa, a wtedy pozostaje tylko ślepe, psie przywiązanie do dzieci i męża". Nie sposób uwierzyć, że takie obserwacje czyniła 13-latka. Już wówczas postanowiła, że nigdy nie zostanie z mężczyzną, gdy przestanie go kochać.
Dojrzała Agnieszka tak właśnie postępowała przez całe swoje życie.
Ale w zapiskach znajdziemy też odnotowywane latami relacje z romansu ojca ze słynną śpiewaczką operową i zarazem wróżką Józefiną Pellegrini. Agnieszka patrzyła, jak bezradna matka nie potrafi ojca porzucić. Wiedziała już, jak postąpiłaby ona sama. W końcu to ojciec zostawia rodzinę i odchodzi. Do Józefiny. Tylko kilka domów dalej. Przeżył z drugą żoną blisko 20 lat. Ta, po jego śmierci przestała regularnie występować, angażując się w parapsychologię i wróżby. W latach 80. uchodziła za najsłynniejszą wróżkę w kraju.
W 1952 roku niespełna 17-letnia Agnieszka była już studentką wydziału dziennikarstwa. Do końca życia kpiła z tych studiów - były połączone z naukami politycznymi i silnie zideologizowane, ich podstawą był marksizm-leninizm. Po latach opowiadała, że wszyscy tam na wszystkich donosili.
Lubiła, kiedy nazywano ja poetessą, mimo że miała do siebie wielki dystans. I choć skromnie podkreślała: "piszę, bo nie umiem robić niczego więcej", nie było to prawdą. Wkrótce zdała bowiem do łódzkiej "Filmówki" na wydział reżyserii, który ukończyła z sukcesem. Nakręciła potem kilka etiud, pracowała też na planie "Niewinnych czarodziejów" Andrzeja Wajdy, ale szybko odkryła, że zupełnie nie nadaje się do ustawiania ludzi, dyrygowania nimi. Rzuciła reżyserię i całkowicie poświęciła się pisaniu.
I oczywiście miłosnym uniesieniom, bo o jej adoratorach krążyły legendy. Mówiono, że gdy w szatni zdejmuje płaszcz, to po prostu zrzuca go z ramion, nie oglądając się za siebie, bo wie, że zawsze kilku chętnych na łapanie go stoi w pobliżu. I choć sama śmiała się, słysząc tę anegdotę, byli tacy, którzy zaklinali się, że to prawda.
Bo kochać poetessa umiała, jak mało kto. W ankiecie do encyklopedii "Kto jest kim w Polsce", na pytanie o sposób spędzania wolnego czasu odpowiedziała: miłość. "Jak kocham, to do końca. Jak potępieniec kochałam przez czternaście lat jednego Zbyszka. Byłam już dorosła, miałam za sobą dorobek, jakąś popularność, jakąś osobowość, która się ludziom podoba. Ja dla Zbyszka zrobiłabym wszystko. I wszystko bym zostawiła. Niestety, nie miałam szansy się poświęcić." - napisała w "Rozmowach w tańcu". Zbyszek, młodszy od niej o wiele lat, dzisiaj znany prozaik i felietonista, był tym, dla którego miała porzucić stabilizację i rodzinę. Ale to było znacznie później.
Bo o wiele wcześniej jej nazwisko kojarzono z najbardziej pożądanymi mężczyznami stolicy. Jej pierwszą, wielką miłością był poeta Witold Dąbrowski i była to miłość jak z filmowego romansu - od pierwszego wejrzenia. Ale minęła. Później był czas Marka Hłaski. Poznała go w czasie październikowej odwilży, po jego wielkim sukcesie, jakim był "Pierwszy krok w chmurach". Mieli wiele wspólnego - oboje literacko uzdolnieni, snujący swoje "prawdziwe zmyślenia", w których rzeczywistość mieszała się z konfabulacją. Zaczęli się spotykać. Ona zabrała go na studniówkę. Leopold Tyrmand powiedział jej wtedy: "Jeśli myślisz, że on się w tobie zakocha, od razu wybij to sobie z głowy". Parę miesięcy później Hłasko wyjeżdżał na stypendium do Paryża. Ale wcześniej oświadczył się Agnieszce. Tyrmand z wrażenia zaniemówił. Ona odmówiła. Twierdziła, że był to instynkt samozachowawczy, choć zawsze mówiła, że jest go pozbawiona.
Gdy w 1994 r. przeprowadzałam wywiad z Agnieszką Osiecką dla "Życia Warszawy", zapytałam ją o Marka Hłaskę. "Dziś już nie wiem, czy go kochałam - powiedziała po chwili zastanowienia. - Na pewno czuliśmy czułość, a to bardzo dużo. Nazywał mnie panną Czaczkes".
Powiedziałam wówczas, że Maria Hłasko - matka pisarza - marzyła o niej w roli synowej. Panią Hłasko poznałam nieco wcześniej, zbierając materiały do pracy magisterskiej o Marku. Gdy spytałam ją o Agnieszkę Osiecką, rozmarzyła się. "Zawsze chciałam, by została żoną Marka - powiedziała . - Agnieszka to była dla mnie taka dziewczyna z polskiego dworku. Marzyłam o takiej synowej" - dodała.
Osiecka wydawała się zaskoczona. - To miłe - powiedziała tylko. Marek Hłasko, jak wiadomo, udzieliwszy podczas pobytu w Paryżu wywiadu paryskiej "Kulturze", dostał zakaz powrotu do Polski, mimo zabiegów wpływowych przyjaciół. Zmarł w 1969 roku w Wiesbaden w ówczesnych Niemczech Zachodnich (RFN), prawdopodobnie na skutek przedawkowania leków nasennych. Została jej po nim korespondencja oraz maszyna do pisania, która stała na biurku Osieckiej do końca jej życia.
Osiecka w 1963 roku wyszła za mąż za Wojciecha Frykowskiego, bon vivanta, producenta i przyjaciela Romana Polańskiego. Małżeństwo trwało niespełna rok. Frykowski wyjechał potem do USA, gdzie został zamordowany przez bandę Mansona wraz z żoną Polańskiego - Sharon Tate.
Mała stabilizacja
On był dystyngowanym mężczyzną dobiegającym pięćdziesiątki, mistrzem słowa, lirycznym humorystą i arbitrem elegancji, zaś ona nie miała jeszcze trzydziestki, a była już sławna. Miała na koncie gigantyczny sukces "Okularników" w Opolu, za których odebrała indywidualną nagrodę, i status czołowej przedstawicielki nowego pokolenia twórców. Jeremi Przybora i Agnieszka Osiecka skutecznie ukrywali przed światem swój romans. Wydane w 2010 roku "Listy na wyczerpanym papierze" pokazują historię pięknego, choć dramatycznego związku. On zakochał się szalonej dziewczynie jak sztubak, ona odwzajemniała to uczucie, choć jak zwykle gdzieś gnała, jednego dnia w Paryżu, innego w Londynie. Wierna nie była ani w miłości, ani w przyjaźni. Magda Umer mówi, że miała naturę kota - chodziła własnymi drogami.
Kolejnym sukcesem, tym razem w Sopocie, okazała się "Małgośka". Została napisana specjalnie dla Maryli Rodowicz. Połączyła je przyjaźń i Agnieszka do końca pisała dla Maryli wielkie, niezapomniane szlagiery. Potem był następny wspólny sukces i "Niech żyje bal", jedna z najbliższych Osieckiej piosenek. Porównywanie życia do balu, tańca stało się jej stemplem. Osiecka prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, wypromowała wiele gwiazd polskiej estrady.
W 1968 roku poznała Daniela Passenta. Walczyła o niego jak lew, bo nie był wolny i w głębokiej depresji. A walczyć o mężczyznę potrafiła. Była w swoim żywiole. Wydawało się, że i ona potrzebuje stabilizacji. Agnieszka zapragnęła zostać matką i ogromnie dziecka wyczekiwała. Agata Passent (urodziła się w 1973 r.) po latach opowiadała, że po jej narodzinach wszystko się odwróciło. Kupki, soczki marchewkowe, pieluchy przyprawiały Agnieszkę o rozpacz, podczas gdy Passent rozkwitał, choć wydawało się wcześniej, że nie jest gotowy na dziecko. Dla przyjaciół jego ojcostwo stało się dowodem na to, że sami są kiepskimi rodzicami. Patrząc na niego, wszyscy popadali w kompleksy. Był też typem mężczyzny, który uwielbiał opiekować się kobietą, ale Agnieszka opieki nie potrzebowała.
"Jestem przekarmiona kochaniem" - pisała. Passent drażnił ją swoją pedantycznością, logiką i racjonalnością. On wolał czytać w domu gazetę, ona marzyła, by wyrwać się z przyjaciółmi.Proza zwyczajnego życia, której tak nie lubiła, sprawiała, że się dusiła. W 1977 roku na jakimś spotkaniu w "Polityce" zwierzyła się koleżance, że marzy, by znowu się zakochać. Wtedy poznała Zbyszka. Nie było takiej siły, która mogłaby przeszkodzić im w byciu razem.
Płakała, że wali się jej życie, ale postanowiła odejść i córkę zostawić mężowi, bo jemu znacznie lepiej wychodzi jej wychowywanie. Jej przyjaciółka Ewa Lejman powiedziała potem, że "Agnieszka córki nigdy nie zostawiła. Zostawiła jedynie dom". I dodała: "Agnieszka nie była w stanie stworzyć rodzinnego gniazda, to był inny ptak w stadzie". Formalnie nie byli małżeństwem, więc rozwód nie był jej potrzebny.
Magda Umer wspominała, że Osiecka kochała Agatę nieprzytomnie. "Godzinami mogła o niej mówić, pokazywała tysiące zdjęć. Tylko, że Agata przez lata o tym nie wiedziała"... W życiu nie szło jej tak dobrze, jak w pisaniu piosenek. "A ona chciała, żeby jej życie było jak piosenka" - mówiła przyjaciółka. I to taka, w których wariatki wciąż tańczą, wołając: "Niech żyje bal".
Agnieszkę dotknęła wtedy również seria śmierci przyjaciół. Potem odeszła matka, z którą mimo skomplikowanych relacji spędziła na Saskiej Kępie z przerwami całe życie. Żegnała ją w stanie zamroczenia alkoholowego, przerażona. Dopiero kiedy sama nagle zachorowała, przestała pić. W pisaniu wspaniałych, poruszających piosenek, najchętniej w barze Sax, na serwetkach, nie przeszkadzał jej jednak nawet nałóg. Takie utwory jak "Nie żałuję" w wykonaniu Edyty Geppert czy "Bo ja jestem na zakręcie" Krystyny Jandy, Osiecka napisała w ostatnich latach życia.Andrzej Wajda wspomina, że zawsze gdzieś wędrowała albo skądś wracała i znowu wyjeżdżała. Choćby statkiem do Ameryki. Albo do Londynu. "Nie wiedziałem, że pisanie wierszy wymaga tyle zachodu. Agnieszka ciągle była w drodze. Napisała jeden z najpiękniejszych wierszy o ptakach i zarazem o pożegnaniach - "W żółtych płomieniach liści". To było po 1968 roku, kiedy sporo Polaków żydowskiego pochodzenia emigrowało z Polski" - opowiada w filmie reżyser.
Dziś mało komu przyszłaby do głowy taka jej interpretacja, bo słuchając piosenki, można myśleć równie dobrze, jak o emigracji, o zdradzonej miłości albo o porzuconych marzeniach. W piosenkach Osieckiej dla każdego uczucia jest miejsce.
Agnieszka Osiecka odeszła 7 marca 1997 roku. Do mnie wróciły słowa, które w 1994 roku, jako początkująca dziennikarka, usłyszałam od niej podczas wywiadu. O mężczyznach, których mam "uwodzić, ale niekoniecznie kochać" i o życiu, "którego nie wolno brać zbyt serio". Wykręciłam numer telefonu. Na sekretarce nagrane były słowa:"Nie dzwonić. Umarłam".
Jej piosenki, a także poetycką prozę, kochało się za nietuzinkowość, za liryczny klimat. I za autentyzm. Każda z nich była osobną historią. Uwodziły, wzruszały, innym razem rozśmieszały, tak samo intrygujące jak jej życie, kompletnie różne od tego, jakie wiodła większość rówieśników Agnieszki. Bo od zwykłej codzienności Osiecka zawsze uciekała.
Wieczna dziewczyna z końskim ogonem, nie matka, nie żona, ale po prostu poetka, zawsze otoczona tłumem bliskich jej ludzi, nie umiała funkcjonować bez nocy w gronie przyjaciół, spędzonych nad butelką wina, bez poczucia, że jest wolna jak ptak i nigdzie nie musi się spieszyć. Dusza każdego towarzystwa. Zawsze bez śladu makijażu, pełna pogardy dla szminek Diora, przyćmiewała koleżanki w kreacjach jak z żurnala. To w niej kochali się mężczyźni, o których w dobie STS-u, większość warszawskich dam mogła wyłącznie marzyć. Począwszy od Marka Hłaski, pierwszego playboya wśród pisarzy, poprzez Jeremiego Przyborę, Andrzeja Jareckiego, Jerzego Giedroycia, a wreszcie i samego Bułata Okudżawę.
Fascynowała i mężczyzn, i kobiety. Ci pierwsi tracili dla niej głowę, porzucali żony i kochanki, niekoniecznie dostając coś w zamian. Kobiety uwielbiały uszczknąć coś dla siebie z jej popularności. Najtrafniej chyba opisała Agnieszkę jej przyjaciółka, aktorka Krystyna Sienkiewicz: "Ona jest jakby przez kogo innego urodzona, nie przez tę rodzinę, tylko przez znajomych. Stworzyła w poezji dom tak piękny i doskonały, że nie umiała tego zrobić w życiu".
Urodzona do wyższych celów
"Meldowana nielegalnie gdzie normalnych ludzi setka, wizytówkę mam na wannie - pół kobieta, pół poetka" – odpowiadała, pytana o to, kim naprawdę jest Agnieszka Osiecka. Profesor Maria Janion, cytując fragmenty słynnych "Kochanków z ulicy Kamiennej", powstałych już w dobie STS-u (1958 rok), nazwała Osiecką "ostatnią romantyczką piosenki". Dostrzegała podobieństwo jej twórczości do wierszy Słonimskiego i Tuwima, którzy również poetyzowali zwyczajność. "Czytam w niej zdolność do miłości wielką i przerażającą, ostrą świadomość istnienia. Jak Skamandryci porównywała życie do tańca. Witalizm i zmysłowość są u niej podszyte grozą" – precyzowała. Była już wówczas poetką pełną gębą, choć tak naprawdę była nią niemal od urodzenia.W tym pełnym buntu wobec świata wierszu-piosence młoda Osiecka (choć studiująca już wtedy na drugim kierunku studiów) pisała:
"My chcemy Julii - drą się chłopaki -
dajcie nam Julię zbiry, łajdaki'.
Idą i szumią,
idą i krzyczą,
amor szmaciany płynie ulicą...”
Wiersz uznany został potem za najmocniejszą piosenką ideologiczną STS-u tamtego czasu - był rodzajem rymowanego reportażu, oddającego specyfikę końca lat 50. ubiegłego wieku. I zarazem zapowiedzią charakterystycznego stylu Osieckiej - nie tylko lirycznej poetki, ale i świetnej obserwatorki ówczesnej rzeczywistości. Bo wbrew temu, co sama Agnieszka, która z domu wyniosła apolityczność, myślała, spora część jej poetyckiej twórczości nosiła cechy zaangażowanej. To dlatego zafascynowany wierszem-piosenką "Kochankowie..." był także Jacek Kuroń, który w świetnej biografii Osieckiej, pióra Zofii Turowskiej wspominał:."Usłyszałem tę piosenkę po raz pierwszy, kiedy nasz ruch wolnościowy umarł. Przepolitykowaliśmy ten Październik. Uznaliśmy w pewnym momencie, że Gomułka ma tak wielkie poparcie, że my sami nie mamy żadnych szans. I 'Kochankowie z ulicy Kamiennej', piosenka o chłopcach i dziewczynach, którzy pragną pięknej miłości, ale żyją na takiej Kamiennej, gdzie wszystko jest brudne i złe, stała się rodzajem epitafium dla naszego ruchu" - opowiadał po latach słynny opozycjonista.
O tym, że pisanie to jej żywioł, Agnieszka wiedziała już jako 9-latka. Ukochana ciocia Basia, siostra mamy, namówiła ją, by pisała dziennik. W zeszłym roku ukazał się jego III tom, a kolejne wyjdą niebawem, choć ich autorka z pewnością nie podejrzewała, że kiedyś trafią do czytelników. "Dzienniki" zdumiewają nie tylko skalą talentu Agnieszki - 10 - czy 13-letniej, ale również jej dojrzałością. Stanowią przy tym - podobnie jak piosenki - kronikę tamtych czasów. Zaskakiwać może fakt, że nastoletnia Osiecka już wtedy wiedziała, jak chce przeżyć życie. Największy wpływ na to miał ojciec - utalentowany pianista, który wyrobił w niej przekonanie, że jest stworzona do innych, wyższych celów niż większość "zwykłych" kobiet.
Osiecka przyszła na świat w 1936 r. w domu, w którym panował patriarchat. Ojcu zawdzięczała wykształcenie, jakim nie mogli poszczycić się jej koledzy. Mówiła biegle czterema językami, trenowała pływanie na basenach Legii, świetnie grała w ping-ponga, zaś erudycją i inteligencją nierzadko przyćmiewała dorosłych. Wychowywano ją w duchu szkoły przedwojennej, nie tej zideologizowanej, PRL-owskiej. Była izolowana wręcz od politycznych doniesień - w domu celowo nie kupowano prasy, bo jedyną obecną na rynku była wówczas ta komunistyczna.
Inteligentna, urodziwa, wysportowana dziewczynka, w ciągu jednego roku zaliczająca dwie klasy, w tłumie szaraków była jak kolorowy ptak z innego świata. Nic dziwnego, że nieustannie była w centrum zainteresowania kolegów. Jej pokój był miejscem odwiedzin tłumów adoratorów, ale także potańcówek i dziewczyńskich spotkań. Jednocześnie bacznie obserwowała relacje między rodzicami i wyciągała własne wnioski.
Jako 13-latka notowała więc w swoich "Dziennikach", że "małżeństwo bardzo kobietę ogranicza", a macierzyństwa nie planuje, bo "dziecko to kłopot". I choć przyszedł czas, że zapragnęła męża i dziecka, dość szybko okazało się, że żoną - kobietą domową i troskliwą mamą - nie potrafi być. Ze współczuciem, ale i politowaniem patrzyła na matkę, całkowicie podporządkowaną ojcu, która bez niego nie wyobrażała sobie życia. Ironicznie notowała w "Dzienniku", że to "najgorsza z możliwych postaw", bo "namiętność wygasa, a wtedy pozostaje tylko ślepe, psie przywiązanie do dzieci i męża". Nie sposób uwierzyć, że takie obserwacje czyniła 13-latka. Już wówczas postanowiła, że nigdy nie zostanie z mężczyzną, gdy przestanie go kochać.
Dojrzała Agnieszka tak właśnie postępowała przez całe swoje życie.
Panna Czaczkes i mężczyźni jej życia
Stosunek zdolnej córki do matki był dość skomplikowany. O ile ojca Agnieszka podziwiała, na rodzicielkę patrzyła raczej z politowaniem. Dość szybko też przerosła ją intelektualnie, czego miała świadomość. I choć potem to z nią mieszkała aż do śmierci na ukochanej Saskiej Kępie, podkreślała, że brakowało jej ciepła i czułości, że jej dom rodzinny był zimny. "Może można urodzić się drugi raz, z jakiejś innej matki, gorącej, chlebowej?" - pisała. Matka miała zarazić ją wiecznym lękiem i "czarną melancholią". Buntu i obsesyjnej potrzeby wolności na pewno nie odziedziczyła po niej.Ale w zapiskach znajdziemy też odnotowywane latami relacje z romansu ojca ze słynną śpiewaczką operową i zarazem wróżką Józefiną Pellegrini. Agnieszka patrzyła, jak bezradna matka nie potrafi ojca porzucić. Wiedziała już, jak postąpiłaby ona sama. W końcu to ojciec zostawia rodzinę i odchodzi. Do Józefiny. Tylko kilka domów dalej. Przeżył z drugą żoną blisko 20 lat. Ta, po jego śmierci przestała regularnie występować, angażując się w parapsychologię i wróżby. W latach 80. uchodziła za najsłynniejszą wróżkę w kraju.
W 1952 roku niespełna 17-letnia Agnieszka była już studentką wydziału dziennikarstwa. Do końca życia kpiła z tych studiów - były połączone z naukami politycznymi i silnie zideologizowane, ich podstawą był marksizm-leninizm. Po latach opowiadała, że wszyscy tam na wszystkich donosili.
Lubiła, kiedy nazywano ja poetessą, mimo że miała do siebie wielki dystans. I choć skromnie podkreślała: "piszę, bo nie umiem robić niczego więcej", nie było to prawdą. Wkrótce zdała bowiem do łódzkiej "Filmówki" na wydział reżyserii, który ukończyła z sukcesem. Nakręciła potem kilka etiud, pracowała też na planie "Niewinnych czarodziejów" Andrzeja Wajdy, ale szybko odkryła, że zupełnie nie nadaje się do ustawiania ludzi, dyrygowania nimi. Rzuciła reżyserię i całkowicie poświęciła się pisaniu.
I oczywiście miłosnym uniesieniom, bo o jej adoratorach krążyły legendy. Mówiono, że gdy w szatni zdejmuje płaszcz, to po prostu zrzuca go z ramion, nie oglądając się za siebie, bo wie, że zawsze kilku chętnych na łapanie go stoi w pobliżu. I choć sama śmiała się, słysząc tę anegdotę, byli tacy, którzy zaklinali się, że to prawda.
Bo kochać poetessa umiała, jak mało kto. W ankiecie do encyklopedii "Kto jest kim w Polsce", na pytanie o sposób spędzania wolnego czasu odpowiedziała: miłość. "Jak kocham, to do końca. Jak potępieniec kochałam przez czternaście lat jednego Zbyszka. Byłam już dorosła, miałam za sobą dorobek, jakąś popularność, jakąś osobowość, która się ludziom podoba. Ja dla Zbyszka zrobiłabym wszystko. I wszystko bym zostawiła. Niestety, nie miałam szansy się poświęcić." - napisała w "Rozmowach w tańcu". Zbyszek, młodszy od niej o wiele lat, dzisiaj znany prozaik i felietonista, był tym, dla którego miała porzucić stabilizację i rodzinę. Ale to było znacznie później.
Bo o wiele wcześniej jej nazwisko kojarzono z najbardziej pożądanymi mężczyznami stolicy. Jej pierwszą, wielką miłością był poeta Witold Dąbrowski i była to miłość jak z filmowego romansu - od pierwszego wejrzenia. Ale minęła. Później był czas Marka Hłaski. Poznała go w czasie październikowej odwilży, po jego wielkim sukcesie, jakim był "Pierwszy krok w chmurach". Mieli wiele wspólnego - oboje literacko uzdolnieni, snujący swoje "prawdziwe zmyślenia", w których rzeczywistość mieszała się z konfabulacją. Zaczęli się spotykać. Ona zabrała go na studniówkę. Leopold Tyrmand powiedział jej wtedy: "Jeśli myślisz, że on się w tobie zakocha, od razu wybij to sobie z głowy". Parę miesięcy później Hłasko wyjeżdżał na stypendium do Paryża. Ale wcześniej oświadczył się Agnieszce. Tyrmand z wrażenia zaniemówił. Ona odmówiła. Twierdziła, że był to instynkt samozachowawczy, choć zawsze mówiła, że jest go pozbawiona.
Gdy w 1994 r. przeprowadzałam wywiad z Agnieszką Osiecką dla "Życia Warszawy", zapytałam ją o Marka Hłaskę. "Dziś już nie wiem, czy go kochałam - powiedziała po chwili zastanowienia. - Na pewno czuliśmy czułość, a to bardzo dużo. Nazywał mnie panną Czaczkes".
Powiedziałam wówczas, że Maria Hłasko - matka pisarza - marzyła o niej w roli synowej. Panią Hłasko poznałam nieco wcześniej, zbierając materiały do pracy magisterskiej o Marku. Gdy spytałam ją o Agnieszkę Osiecką, rozmarzyła się. "Zawsze chciałam, by została żoną Marka - powiedziała . - Agnieszka to była dla mnie taka dziewczyna z polskiego dworku. Marzyłam o takiej synowej" - dodała.
Osiecka wydawała się zaskoczona. - To miłe - powiedziała tylko. Marek Hłasko, jak wiadomo, udzieliwszy podczas pobytu w Paryżu wywiadu paryskiej "Kulturze", dostał zakaz powrotu do Polski, mimo zabiegów wpływowych przyjaciół. Zmarł w 1969 roku w Wiesbaden w ówczesnych Niemczech Zachodnich (RFN), prawdopodobnie na skutek przedawkowania leków nasennych. Została jej po nim korespondencja oraz maszyna do pisania, która stała na biurku Osieckiej do końca jej życia.
Osiecka w 1963 roku wyszła za mąż za Wojciecha Frykowskiego, bon vivanta, producenta i przyjaciela Romana Polańskiego. Małżeństwo trwało niespełna rok. Frykowski wyjechał potem do USA, gdzie został zamordowany przez bandę Mansona wraz z żoną Polańskiego - Sharon Tate.
Mała stabilizacja
On był dystyngowanym mężczyzną dobiegającym pięćdziesiątki, mistrzem słowa, lirycznym humorystą i arbitrem elegancji, zaś ona nie miała jeszcze trzydziestki, a była już sławna. Miała na koncie gigantyczny sukces "Okularników" w Opolu, za których odebrała indywidualną nagrodę, i status czołowej przedstawicielki nowego pokolenia twórców. Jeremi Przybora i Agnieszka Osiecka skutecznie ukrywali przed światem swój romans. Wydane w 2010 roku "Listy na wyczerpanym papierze" pokazują historię pięknego, choć dramatycznego związku. On zakochał się szalonej dziewczynie jak sztubak, ona odwzajemniała to uczucie, choć jak zwykle gdzieś gnała, jednego dnia w Paryżu, innego w Londynie. Wierna nie była ani w miłości, ani w przyjaźni. Magda Umer mówi, że miała naturę kota - chodziła własnymi drogami.
Kolejnym sukcesem, tym razem w Sopocie, okazała się "Małgośka". Została napisana specjalnie dla Maryli Rodowicz. Połączyła je przyjaźń i Agnieszka do końca pisała dla Maryli wielkie, niezapomniane szlagiery. Potem był następny wspólny sukces i "Niech żyje bal", jedna z najbliższych Osieckiej piosenek. Porównywanie życia do balu, tańca stało się jej stemplem. Osiecka prowadziła w Polskim Radiu Radiowe Studio Piosenki, wypromowała wiele gwiazd polskiej estrady.
W 1968 roku poznała Daniela Passenta. Walczyła o niego jak lew, bo nie był wolny i w głębokiej depresji. A walczyć o mężczyznę potrafiła. Była w swoim żywiole. Wydawało się, że i ona potrzebuje stabilizacji. Agnieszka zapragnęła zostać matką i ogromnie dziecka wyczekiwała. Agata Passent (urodziła się w 1973 r.) po latach opowiadała, że po jej narodzinach wszystko się odwróciło. Kupki, soczki marchewkowe, pieluchy przyprawiały Agnieszkę o rozpacz, podczas gdy Passent rozkwitał, choć wydawało się wcześniej, że nie jest gotowy na dziecko. Dla przyjaciół jego ojcostwo stało się dowodem na to, że sami są kiepskimi rodzicami. Patrząc na niego, wszyscy popadali w kompleksy. Był też typem mężczyzny, który uwielbiał opiekować się kobietą, ale Agnieszka opieki nie potrzebowała.
"Jestem przekarmiona kochaniem" - pisała. Passent drażnił ją swoją pedantycznością, logiką i racjonalnością. On wolał czytać w domu gazetę, ona marzyła, by wyrwać się z przyjaciółmi.Proza zwyczajnego życia, której tak nie lubiła, sprawiała, że się dusiła. W 1977 roku na jakimś spotkaniu w "Polityce" zwierzyła się koleżance, że marzy, by znowu się zakochać. Wtedy poznała Zbyszka. Nie było takiej siły, która mogłaby przeszkodzić im w byciu razem.
Płakała, że wali się jej życie, ale postanowiła odejść i córkę zostawić mężowi, bo jemu znacznie lepiej wychodzi jej wychowywanie. Jej przyjaciółka Ewa Lejman powiedziała potem, że "Agnieszka córki nigdy nie zostawiła. Zostawiła jedynie dom". I dodała: "Agnieszka nie była w stanie stworzyć rodzinnego gniazda, to był inny ptak w stadzie". Formalnie nie byli małżeństwem, więc rozwód nie był jej potrzebny.
Magda Umer wspominała, że Osiecka kochała Agatę nieprzytomnie. "Godzinami mogła o niej mówić, pokazywała tysiące zdjęć. Tylko, że Agata przez lata o tym nie wiedziała"... W życiu nie szło jej tak dobrze, jak w pisaniu piosenek. "A ona chciała, żeby jej życie było jak piosenka" - mówiła przyjaciółka. I to taka, w których wariatki wciąż tańczą, wołając: "Niech żyje bal".
W żółtych płomieniach liści
Ze Zbyszkiem, jak mówiła - największa miłością swojego życia - spędziła kilkanaście lat. A potem to on od niej odszedł. Agnieszka umierała z rozpaczy, ale uważała, że za wielkie rzeczy płaci się wielką cenę, więc lepiej cierpieć, gdy jest już po wszystkim, niż gdyby to się miało wcale nie zdarzyć. Agata Passent mówi, że po tym zdarzeniu mama zaczęła się staczać. W mocnym, poruszającym wywiadzie tuż po jej śmierci, udzielonym dokładnie 20 lat temu "Gazecie Wyborczej", pełna żalu i bólu, wyrzuca z siebie nagromadzone przez lata pretensje. Musiało boleć. Mówi o listach, na które czekała na drugim końcu świata, a znajdywała w nich wycinki z artykułów prasowych, o spotkaniach z matką, na których Agnieszka klepała anegdoty zamiast prawdy o swoim życiu i wreszcie o alkoholu, który odrzucał ją od niej. Także o tym, jak błagała, by mama podjęła leczenie. O tym, że Osiecka miała problem z alkoholem, wiedziało wiele osób, że aż tak dramatyczny, chyba tylko najbliżsi. Nie chciała jednak nawet słyszeć o odwyku.Agnieszkę dotknęła wtedy również seria śmierci przyjaciół. Potem odeszła matka, z którą mimo skomplikowanych relacji spędziła na Saskiej Kępie z przerwami całe życie. Żegnała ją w stanie zamroczenia alkoholowego, przerażona. Dopiero kiedy sama nagle zachorowała, przestała pić. W pisaniu wspaniałych, poruszających piosenek, najchętniej w barze Sax, na serwetkach, nie przeszkadzał jej jednak nawet nałóg. Takie utwory jak "Nie żałuję" w wykonaniu Edyty Geppert czy "Bo ja jestem na zakręcie" Krystyny Jandy, Osiecka napisała w ostatnich latach życia.Andrzej Wajda wspomina, że zawsze gdzieś wędrowała albo skądś wracała i znowu wyjeżdżała. Choćby statkiem do Ameryki. Albo do Londynu. "Nie wiedziałem, że pisanie wierszy wymaga tyle zachodu. Agnieszka ciągle była w drodze. Napisała jeden z najpiękniejszych wierszy o ptakach i zarazem o pożegnaniach - "W żółtych płomieniach liści". To było po 1968 roku, kiedy sporo Polaków żydowskiego pochodzenia emigrowało z Polski" - opowiada w filmie reżyser.
Dziś mało komu przyszłaby do głowy taka jej interpretacja, bo słuchając piosenki, można myśleć równie dobrze, jak o emigracji, o zdradzonej miłości albo o porzuconych marzeniach. W piosenkach Osieckiej dla każdego uczucia jest miejsce.
Agnieszka Osiecka odeszła 7 marca 1997 roku. Do mnie wróciły słowa, które w 1994 roku, jako początkująca dziennikarka, usłyszałam od niej podczas wywiadu. O mężczyznach, których mam "uwodzić, ale niekoniecznie kochać" i o życiu, "którego nie wolno brać zbyt serio". Wykręciłam numer telefonu. Na sekretarce nagrane były słowa:"Nie dzwonić. Umarłam".
Komentarze
Prześlij komentarz